Zawsze wymagamy od najlepszych polskich klubów, żeby przynajmniej ich własny stadion stawał się twierdzą trudną do zdobycia – gdzie jak gdzie, ale u siebie trzeba mocno punktować, przyciągać kibiców na trybuny, straszyć przeciwników. Tak to przeważnie wygląda w poważniejszych ligach, a u nas często był z tym problem – nawet najlepsi punktowali w kratkę i trudno było przewidzieć, czy u siebie wygrają, czy też nagle dostaną srogi wpierdziel. I cóż, Legia pod wodzą Vukovicia chyba zaczyna ten nasz mini postulat spełniać, bo jeśli dzisiaj jedziesz na Łazienkowską, musisz się bać.
Dwanaście ligowych meczów. Dziewięć zwycięstw, jeden remis, dwie porażki. Ostatnio siedem wygranych u siebie z rzędu, okupionych bilansem bramek 28 – 4 (w sumie 34 – 9). Jeszcze tylko Cracovia nabiła tyle punktów na własnym boisku, ale Pasy zrobiły to w innym stylu, nie mają nawet średniej dwóch bramek na mecz (21 trafień), podczas gdy Legia jest o dwie sztuki od wymarzonej studenckiej średniej – 3,00.
Ostatnio Legii potrafił się postawić tylko ŁKS, bo strzelił bramkę jako pierwszy, ale to też dużo mówi, że tak czy siak, Wojskowi skończyli tamto spotkanie z wygraną przy dwóch bramkach zapasu. Ponadto, poza ŁKS-em raczej nie mają litości – zawsze trafiają w pierwszej połowie, często szybko – Jagiellonię walnęli w siódmej minucie, Wisłę Kraków w drugiej, Wisłę Płock w 22..
Nie chcemy odlecieć z porównaniami, ale przynajmniej na przestrzeni tych siedmiu zwycięstw z rzędu przypomina się Biała Gwiazda za najlepszych czasów Cupiała, kiedy rywale nie pytali „czy?”, tylko „ile?”.
I żeby uświadomić sobie, że takie wyniki nie są dla Legii wcale codziennością, warto zwrócić uwagę na średnie punktów w domu w zeszłych sezonach. Teraz jest 2,33, a wcześniej:
18/19 – 1,84
17/18 – 2,26
16/17 – 1,68
15/16 – 2,16
14/15 – 2,21
13/14 – 2,42
Zeszłe rozgrywki były pod tym względem dla Legii bardzo marne, ba, nawet sezon mistrzowski 16/17 wygląda dramatycznie słabo (i też dlatego Legia drżała o tytuł do ostatnich minut). A żeby znaleźć lepszy wynik niż Vukovicia, trzeba się cofnąć o sześć lat. Owszem – teraz jeszcze dużo może się wydarzyć, sporo meczów zostało, ale trener jest na dobrej drodze i warto to docenić.
To co, pochwaliliśmy, może więc na koniec dla odmiany jeszcze pstryczek w ucho? Prosimy bardzo. Tak jak dobrze jest u siebie, tak na wyjeździe wciąż jest w kratkę. Ostatnie pięć meczów:
Remis.
Porażka.
Zwycięstwo.
Porażka.
Zwycięstwo.
Punktowanie w delegacjach na poziomie Arki Gdynia, a chyba nie o to w tym wszystkim Legii chodzi. Wydaje się, że ekipa Vukovicia złapała bardzo dużą pewność w meczach rozgrywanych u siebie, ale gdy przychodzi jej odwiedzać inne stadiony, tego luzu i tej wiary jeszcze nie ma. Najlepszym przykładem jest oczywiście mecz z Rakowem, który trudno włożyć w jakiekolwiek ramy. Gdyby wygrał Raków – nikt nie mógłby mieć pretensji, gdyby wygrała Legia – trudno byłoby to uznać za wynik niesprawiedliwy. A padł remis, który też mało kogo zdziwił. No a od lidera i kandydata na mistrza można by wymagać, że w meczu z beniaminkiem nie będzie takiej loterii (ze wskazaniem na częstochowian).
Ale cóż, może po kolei? Pamiętamy przecież, że Vuković zaczął budowę swojej drużyny od gry w tyłach – Legia strzelała mało, ale też traciła mało. Teraz się rozstrzelała, a wciąż jest poprawna w defensywie. Może więc po nauczeniu się gry u siebie, przyjdzie czas na wyjazdy.
Przydałoby się, skoro puchary gramy niezmiennie w systemie dom-wyjazd i skoro niezmiennie dostajemy po głowie.
Fot. FotoPyk