Rozgrywany w niedzielnych wczesnych popołudniowych warunkach mecz Wisły Płock z Zagłębiem Lubin miał dokładnie taki przebieg, jakiego spodziewalibyśmy się po rozgrywanym w niedzielnych wczesnych popołudniowych warunkach meczu Wisły Płock z Zagłębiem Lubin. Zobaczyliśmy więc porządną dawkę słabej klasy futbolu, lagowanej myśli taktycznej i głośnych pokrzykiwań impulsywnych trenerów w pierwszej połowie, ale też kilka składnych akacji i obiecujących występów w drugiej odsłonie. A, i był też strzał w aut, który chyba powoli staje się znakiem rozpoznawczym tych rozgrywek.
Dobra, nie możemy się powstrzymać i zaburzymy trochę chronologię.
#WPŁZAG Mamy dziś pierwszy strzał w aut! xD pic.twitter.com/rFRQTq0sql
— Filip (@f_ciucki) February 23, 2020
Tym razem do grona zarażonych autowostrzałowym wirusem, który tak kieruje stopę podczas prób uderzeń z daleka, że te lądują za linią boczną, dopisał się Bartosz Slisz. Chłopak sympatyczny, potrafi uderzyć (serio, w rudzie jesiennej pięknie przymierzył ze Śląskiem z podobnej pozycji), ale tym razem kompletnie mu nie wyszło. Nie skreślamy go, nie będziemy kręcić beki, ale jako że wpisuje się w szerszy trend, to kiedy zobaczyliśmy tę próbę, nieco załamaliśmy ręce.
Tym bardziej, że pierwsza połowa była naprawdę słaba. Wszystko ustawiła pierwsza akcja meczu. Przynajmniej tak nam się wydaje. Wisła Płock zaczynała od środka, ale nie minęło nawet kilka sekund, jak futbolówka znajdowała się już pod nogami Thomasa Dahne, który próbując dograć do Michalskiego najzwyczajniej w świecie wykopał piłkę w aut. A potem było tylko chaotyczniej. I to po obu stronach. Symbolem ofensywnej marności gospodarzy był Cillian Sheridan. Napastnik bezradnie biegał między stoperami Zagłębia w poszukiwaniu swoich szans, przypominając nieco Krzysztofa Piątka w barwach Herthy – opuszczony, pomijany przez kolegów z drużyny, nieobsługiwany żadnymi podaniami.
Równie źle wypadała wystrzałowa trójka Żivec-Starzyński-Bohar, od której w drużynie Seveli zależy właściwie wszystko, co dobre w ofensywie. Figo biegał flegmatycznie, wolno, leniwie i nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież taki jest jego styl, gdyby… na tym nie kończył się jego wkład w grę swojego zespołu. Normalnie przynajmniej błyśnie jakimś podaniem – tym razem nie. Żivec nie mógł się wgrać, a Bohar był cieniem samego siebie i niech najlepszym dowodem na to będzie fakt, że w ataku wyręczał go Balić, którego dośrodkowania naprawdę mogły się podobać – wszystkie na niezłej wysokości, mocne, między obrońców. Gdyby tylko Szysz był lepszym lisem pola karnego. Ale nie jest i chyba na razie nie będzie.
W Wiśle nieźle dysponowany był za to Dominik Furman, który jako jedyny na całym boisku szukał kreatywniejszych rozwiązań niż laga do przodu. No dobra, może jeszcze Gjertsen i Merebaszwili coś tam próbowali, ale bez większych efektów.
Swoją drogą ponad dwutysięczna publiczność na stadionie w Płocku też mówiła swoje. Nie bardzo było co oglądać.
Do czasu, bo w drugiej połowie zrobiło się zwyczajnie ciekawiej za sprawą piątki piłkarzy – Gjertsena i Merebaszwiliego w Wiśle, Bohara, Czerwińskiego i Balicia w Zagłębiu. Imponował szczególnie Czerwiński, który najpierw pięknie obsłużył Bohara podaniem na główkę przy golu na 1:0, a potem idealnym dograniem odnalazł w polu karnym Żivca. Ten – słabo dysponowany – skiksował i piłka bezpiecznie wylądowała w rękach Dahne.
Sam strzelec bramki też w końcu przejął pałeczkę od swojego gorszego technicznie kumpla z flanki i grał dokładnie to, co powinien był grać już dużo wcześniej. Chyba pierwszy raz w tej rundzie widzieliśmy go tak pewnego siebie, tak agresywnie napierającego na swoich rywali we wszystkich rejonach boiska, że przypomniały nam się obrazki z… poprzedniej rundy, kiedy zaczął śmiało aspirować do miana najlepszego skrzydłowego ligi. Z nim w formie Zagłębie nie jest już takie bezbronne.
Ale największy plusik, faktycznie i bez dwóch zdań, należy się Czerwińskiemu, który nie dość, że objeżdżał Garcię i dogrywał świetne piłki, to jeszcze był skuteczny w destrukcji.
Zagłębie zgubił jednak bramkowy entuzjazm. Kiedy wydawało się, że pójdą za ciosem, dostali kontrę. I to taką na wagę remisu. Piłkę przed swoim polem karnym miał Dahne. A to bramkarz, który potrafi grać nogami (znów to żaden żart, ma sporo mankamentów, popełnił już mnóstwo głupich błędów, ale wyprowadzać piłkę umie i basta). W jednej chwili rzucił kilkudziesięciometrowego crossa na skrzydełko do Merabszwiliego, który w polu karnym znalazł – cóż za niespodzianka – Gjertsena, a ten główeczka i brameczka w debiucie w Ekstraklasie. Reprezentacja Norwegii w futsalu zaciera ręce.
W sumie to ten remis 1:1 nie urządza nikogo. Wisła Płock dalej stabilnie lawiruje na granicy pierwszej i drugiej ósemki, nie gra ani słabo, ani dobrze i po tym meczu nic się nie zmienia. Zagłębie Lubin, choć pojawiło się w końcu małe światełko w tunelu, dalej niczego nie potrzebuje tak jak zwycięstw. Status quo. Pat trwa.
Fot. Fotopyk