– Zbigniew Boniek ma sterować wszystkim z tylnego siedzenia? Tak stawiać sprawę może wyłącznie ktoś, kto mnie nie zna. Jeżeli ktoś mnie zna, wie, że Marek Koźmiński to nie jest sterowalna postać. Nigdy nie byłem człowiekiem, który owijał w bawełnę i bał się wypowiedzieć swoje zdanie. W związku z tym, gdy słyszę tego typu dywagacje… Cóż, uśmiecham się. Koźmiński nie będzie Miedwiediewem, mówiąc w cudzysłowie. Poza tym, prezes Boniek też nie jest osobą, która niczym kardynał Richelieu pociągałaby za sznurki w ten sposób – mówi nam Marek Koźmiński, który oficjalnie ogłosił dziś swój start w wyborach na prezesa PZPN-u. Tylko u nas znajdziecie pierwszą tak obszerną rozmowę z kandydatem na nowego sternika polskiej piłki. Pogadaliśmy z nim zarówno o samej decyzji, jak i o wielu sprawach bieżących. Zapraszamy!
Po co panu ta prezesura?
Uważam, że ludzie potrzebują pasji i powinni realizować marzenia. Dla mnie pasją zawsze była piłka. Nie miałem ani predyspozycji, ani chęci do zostania trenerem, w związku z tym druga część mojego piłkarskiego życia została ograniczona do słowa „działacz”. Ono nie do końca mi się podoba, ale od iluś lat w tej formie jestem w piłce obecny. Przez chwilę bawiłem się w zawodowy klub, od ośmiu lat jestem w PZPN-ie i jestem na tyle młody, że chcę być dalej.
Pytamy również dlatego, że pan trochę różni się od wielu swoich kolegów. Oni są w piłce, bo nie mają na siebie innego pomysłu, a pan odniósł sukces w biznesie. I tu pojawia się też kwestia tego, czy będzie miał pan czas, żeby się w pełni zaangażować. Sam Zbigniew Boniek stwierdził przy okazji medialnej kandydatury Bogusława Leśnodorskiego, że to nie może być działanie z doskoku i to niekoniecznie jest funkcja dla ludzi, którzy mają inne obowiązki.
Prezesura nie byłaby czymś, co zmieniłoby mi życie. Od kilkunastu lat żyję na dwa-trzy domy, przez dwa-trzy dni w tygodniu jestem w Warszawie, jako prezes spędzałbym w stolicy trochę więcej czasu. Sprawy zawodowe mam poukładane, dzięki czemu bez problemu znajduje w moim życiu miejsce na piłkę. Tak to sobie zorganizowałem, że nie będę na co dzień sprawował funkcji zarządczych, czyli odpadnie mi praca biurowa. Poza tym, jestem osobą, która lubi życie w podróży, z walizką w ręku, więc to nie jest dla mnie wyzwanie. Na wszystko jestem przygotowany. Podpisuję się pod słowami prezesa Bońka, że do dobrej prezesury potrzeba czasu i ja go mam, ale znajdę jeszcze więcej: dzieląc go w mniejszym wymiarze na pracę zawodową, a w większym na sport i na życie rodzinne.
Gdyby Zbigniew Boniek miał możliwość ubiegania się o fotel prezesa po raz kolejny, startowałby pan w tych wyborach?
Gdyby sytuacja była inna, chyba nie wykonałbym tego kroku. Do dnia wyborów mamy bardzo dobrego szefa, a ja się bardzo dobrze w PZPN-ie czuję. Przychodzi czas na zmiany, ale wynikają one w dużej mierze z sytuacji formalno-prawnej, którą mamy.
To może inaczej: Boniek panu zaproponował ten start czy to była pana decyzja?
Panowie mnie nie znają, więc zaznaczę wyraźnie – nie jestem typem człowieka, któremu trzeba coś proponować, by się zdecydował. Propozycję dostałem w 2012 roku, uznałem, że to wielkie wyzwanie, dlatego ją przyjmowałem, ale ta dzisiejsza decyzja jest już w stu procentach moja. Nie było tak, że Boniek powiedział: „Koźmiński, startuj”. Nie, Koźmiński sam stwierdził: „chyba czas na mój start”. Byłoby mi bardzo miło i byłoby to korzystne dla polskiej piłki, gdyby prezes Boniek chciał pozostać w strukturach PZPN-u, ale jestem innym człowiekiem, inaczej prowadzę swoje życie i niektóre rzeczy też będę trochę inaczej robił. Choć jednocześnie oczywiście szanuję naszą pracę i podpisuję się obiema rękami pod wszystkim, czego dokonaliśmy.
Ale na pewno ma pan świadomość, że będzie pan uchodził za człowieka Bońka.
Całkowicie to rozumiem – to normalne. Nie będzie szabli, którą odetnę wszystko, co było. Polska piłka nie potrzebuje rewolucji, tylko ewolucji. Jeżeli wyborcy powierzą mi prowadzenie spraw związkowych, będzie trzymana pewna linia, ale pojawią się też nowe rzeczy.
Natomiast na pewno spotka się pan z zarzutami, że Boniek steruje wszystkim z tylnego siedzenia.
Znów: tak stawiać sprawę może wyłącznie ktoś, kto mnie nie zna. Jeżeli ktoś mnie zna, wie, że Marek Koźmiński to nie jest sterowalna postać. Nigdy nie byłem człowiekiem, który owijał w bawełnę i bał się wypowiedzieć swoje zdanie. W związku z tym, gdy słyszę tego typu dywagacje… Cóż, uśmiecham się. Koźmiński nie będzie Miedwiediewem, mówiąc w cudzysłowie. Poza tym, prezes Boniek też nie jest osobą, która niczym kardynał Richelieu pociągałaby za sznurki w ten sposób. Przez osiem lat współpraca układała nam się bardzo dobrze i jeżeli były różne zdania, a były, to wszystko było uzgadniane wewnątrz.
Skąd taka szybka deklaracja o starcie w wyborach?
A kto powiedział, że szybka?
Sprawdziliśmy to na podstawie wcześniejszych wyborów i raczej nie było tak, że kampania zaczynała się tak szybko, przynajmniej oficjalnie. Ponadto w kuluarach słyszy się, że wielu pan zaskoczył.
Część osób, z którymi współpracuję, pytało: „to co, decydujesz się?”. Uznałem, że środowisko potrzebuje jasnego przekazu dotyczącego przyszłości. W piłce wszystko toczy się w szybkim tempie. Zaraz będą mecze towarzyskie, Euro, okres wakacyjny, są wybory w związkach regionalnych, wpadniemy w spotkania kadry we wrześniu i październiku, tak więc co – mam grać w szachy, chować się?
Czyli lubi pan jasne sytuacje.
Idę z otwartą przyłbicą. Muszę też przekonać do siebie pewne osoby, porozmawiać, a nie chcę tego robić o północy w kuluarach hotelowego pokoju, tylko jechać, powiedzieć o pomysłach, skonfrontować je, przedyskutować. Na pewno ktoś ma dodatkowe uwagi, które będą cenne. Ja nie uważam, że wiem wszystko, wręcz mówię w sposób świadomy, że niektóre fragmenty rodziny piłkarskiej nie są mi znane. Jeśli ktoś pracuje z dzieciakami, w regionie, to dobrze od niego te informacje pozbierać, przedyskutować i złączyć w całość.
Co dziś kuleje najbardziej, jeśli chodzi o pracę związku?
Przed nami jest ulepszanie bardzo dobrych projektów, które wprowadzaliśmy, jak na przykład AMO, LAMO, ZAMO. Teraz stoimy też przed bardzo dużym wyzwaniem certyfikacji szkółek, żeby to nam się wszystko logistycznie i formalnie udało. Zawsze ci, którzy rządzą, będą oceniani przez pryzmat wyników pierwszej reprezentacji i od tego nie uciekniemy, ale jaki wpływ ma na te wyniki prezes? Jeden procent, dwa?
Wybiera selekcjonera, a to bywa kluczowe.
Dobrze, to może pięć-dziesięć procent. Natomiast dzisiaj PZPN jest fabryką, która działa i produkuje, ale efekty tej produkcji, którą rozpoczęliśmy przez różne programy młodzieżowe, będziemy widzieć za pięć-dziesięć lat. Pytania, czy dorobimy się następnego Lewandowskiego, czy nie, to są dywagacje, bo Robert jest wyjątkowy i pewnie dopiero za dekadę pojawi się ktoś podobny. Ja sobie życzę, żeby to było za dwa lata, ale to trudne. Uważamy, że te formy stymulacji piłki młodzieżowej są dobre, natomiast nikt nie powiedział, że jesteśmy nieomylni. Jeśli ktoś twierdzi, że jest coś do poprawienia, to absolutnie jesteśmy gotowi na dyskusję. Wręcz o nią prosimy, ale niech ona będzie merytoryczna. Bo jak ktoś mówi, że szkolenie leży, to pytam: jak to zrobić lepiej? Niestety wtedy nastaje cisza i co to za dyskusja?
Szkolenie to pana priorytet na ewentualną prezesurę? Z drugiej strony od razu wiemy, iż musi pan powiedzieć, że tak, bo to się wszystkim podoba.
Doprecyzujmy: Polski Związek Piłki Nożnej nie szkoli nikogo poza trenerami. PZPN jest nauczycielem na wyższej katedrze, natomiast na niższej uczą nasi absolwenci. My mamy programy, które są ukierunkowane na pokazanie, jak trzeba szkolić, ale na końcu tego nie wykonujemy. Możemy dać materiał, wskazać kierunek i tyle. Jeżeli ktoś mówi: „PZPN źle szkoli”, to pod tym hasłem kryje się to, że źle szkolą kluby, samorządy i akademie. A PZPN? Czy trener reprezentacji do lat 15, 16, 17 ma więcej jednostek treningowych niż pięć z rzędu w danym okresie? Nie ma. Co on może wyszkolić? On poprawia, selekcjonuje, podpowiada, ale to jest fragmencik. Dalej pojawi się zarzut: jest elitarność UEFA Pro. Tak, jest elitarność, bo tak jest wszędzie w Europie i my sobie tego nie wymyśliliśmy.
Poza Hiszpanią.
Czyli pięćdziesiąt krajów ma tak, a jeden ma inaczej.
Dlaczego nie możemy być Hiszpanią? Z tego co zauważyliśmy, dość dobrze szkolą.
Oczywiście, że dobrze szkolą i są w tym od nas lepsi. Z drugiej strony pytanie jest też takie: ilu piłkarzy, tak procentowo, po skończeniu kariery idzie u nas w trenerkę?
Z pana pokolenia bardzo mało.
W Hiszpanii pewnie dziewięćdziesiąt procent. W Realu każdą grupę młodzieżową prowadzi wybitny piłkarz Królewskich, w Barcelonie funkcjonuje to podobnie.
Dlaczego u nas tak nie jest?
To nie jest pytanie do mnie, tylko do środowiska. To pytanie do iluś piłkarzy, którzy skończyli kariery i są komentatorami, ekspertami czy poszli w inne rzeczy. U nas nie jest dumą być trenerem młodzieżowym nawet w Lechu czy w Legii.
Może PZPN powinien zadbać o ten prestiż?
PZPN może dać możliwość nauki. Związek bardzo ułatwia byłym piłkarzom pójście w trenerkę, ścieżka do zdobycia dokumentów jest krótka. Dwa lata i można starać się o UEFA Pro. Nigdzie tak nie ma. Ale trzeba chcieć. Problem w Polsce jest inny. Dlaczego byli piłkarze nie idą masowo w trenerkę dziecięcą, a później ekstraklasową? Po pierwsze to brak prestiżu, a po drugie – pieniądze. Od tego nie uciekniemy. Dzisiaj młody człowiek, który założył rodzinę i kupił mieszkanie, chce żyć. Nawet jak ma pasję. Jeżeli pójdzie do grupy młodzieżowej i dostanie tysiąc złotych albo i mniej, to musi dorabiać. Ma kłopot, by wiązać koniec z końcem. To jest odwieczny problem polskiej piłki, ale jakie narzędzia ma PZPN, by to zmienić? PZPN nie może być organizacją, która finansuje w sposób bezpośredni edukację młodych piłkarzy. Mamy dawać po kilka tysięcy złotych na każdą akademię? To jest niewykonalne. Problem jakości w szkoleniu to problem ekonomiczny. Jeśli są kłopoty finansowe, to pierwszą rzeczą, którą będą obcinać mniejsze kluby, są wynagrodzenia szkoleniowców.
PZPN nie ma przełożenia na kluby, ale z drugiej strony chce im co chwilę coś narzucać, więc to nie jest tak, że nie ma na nic wpływu. Teraz jest mowa o 18-zespołowej ekstraklasie, mamy przepis o młodzieżowcu.
PZPN ma pewien wpływ na kluby, bo rządzi polską piłką, natomiast nie ma wpływu bezpośredniego. Pomagamy, ale w sposób programowy, który uważamy za korzystny dla naszego futbolu. Mamy VAR, płacimy za sędziów, jest kwestia młodzieżowca w składzie. My musimy patrzeć przez pryzmat futbolu, a nie przez pryzmat Legii czy Kujawiaka. Nikt mi nie wmówi, że w perspektywie kilku lat przepis o młodzieżowcu nie jest dobrą rzeczą. Nikt mi nie powie, że dla polskiej piłki zdjęcie ciężaru ekonomicznego w postaci finansowania VAR-u i sędziów w najwyższych klasach, to nie jest danie pieniędzy do systemu. Jest, ale mamy nad tym kontrolę. Natomiast gdybyśmy stwierdzili: „proszę, tutaj jest milion złotych, weźcie”, to jaką mamy kontrolę i pewność, że ten milion nie pójdzie na pana z Chorwacji czy pana z Bułgarii? Żadnej. Co my mamy z takiego transferu jako polska piłka? Nic. Dla nas liczą się Polacy. Owszem, poziom polskiej ligi też, ale na nią mamy bardzo mały wpływ i to jest chyba nasza największa bolączka.
A co z powiększeniem ligi?
Pamiętam, jak na zarządzie pan Biszof prezentował ESA37. Powiedziałem mu wtedy:
– „Boguś, ty bierzesz za to odpowiedzialność, bo to jest złe”.
Uważam, że w meczu 28. czy 30. kolejki, który jest tak zwanym meczem o nic, wystąpi młodszy zawodnik, który może się ograć. To też jest część piłki. Tymczasem wytworzyliśmy coś takiego, że dzielimy ligę na pół i w sposób sztuczny tworzymy emocje. Co się przez to dzieje? Kluby kupują zawodników na „tu i teraz”, boją się spadku, w związku z czym nie ma czasu na trening, ryzyko, danie szansy młodemu. A co mówią statystyki – kogo sprzedaliśmy zimą, skąd są pieniądze? Z Chorwatów, Bułgarów czy z Polaków? Lubię rozmawiać na argumenty – wystarczy spojrzeć, na kim zarabiała Legia i pozostałe kluby. Na Polakach.
Dobrze, ale pieniądze nie biorą się tylko z transferów i nie jest powiedziane, że dobry Chorwat nie dałby awansu do Ligi Mistrzów.
Niech kluby kupują, ilu chcą, mamy wolność. Mogą wziąć dziesięciu Nigeryjczyków – proszę bardzo! Trzeba mieć tylko jednego młodzieżowca na boisku, więc gdzie jest problem? Moim zdaniem trzeba kupić jednak to, co się w Europie potem sprzeda. Zobaczcie: Polska jest na 32. miejscu w Europie. Czy to oznacza, że jako liga jesteśmy gorsi niż ligi na 30. albo 28. miejscu? Nieprawda! My jesteśmy gorsi jako – przykładowo – Legia i BATE, jako Legia i jakaś czołowa drużyna ze Słowacji. To te drużyny punktują, a my nie przegraliśmy raz, tylko przegrywamy cyklicznie. Widzieliście mecz Rakowa z Legią? Kto miał więcej sytuacji? Raków. Mógł wygrać na przykład 5:3. I co, teraz powiemy, że Legia to jest drużyna, która zawojuje Europę? Nie. Ona straciła jednego, drugiego, trzeciego piłkarza, a – odpukać – niech coś się stanie Kante. Kto będzie grał na dziewiątce?
Pekhart. W każdym razie: mówimy o lidze 18-zespołowej, ale przecież w ESA37 też nikt nikomu nie broni wypracować takiej przewagi, by maj był spokojny.
Nie zgodzę się. Założenie było takie, żeby grać o wszystko do końca. Uatrakcyjnialiśmy rozgrywki sztucznie.
Nie dzielimy już punktów.
To po co dzielić tabelę, a nie dzielić punktów? Podział na czarnych i białych, jaki to ma sens?
Nie zmienia to założenia, że nikt klubom nie broni wypracować przewagi.
Ale tak się nie dzieje. Nie mamy Realu i Barcelony w postaci Legii czy Lecha, tylko gra się do ostatnich meczów. I w ostatniej kolejce Legia przegrywa mistrzostwo z Piastem. To się może zdarzyć, ale raz. Tymczasem mamy tak co sezon i to pokazuje, że nie dorobiliśmy się drużyn eksportowych.
My nie mówimy, że osiemnaście zespołów w lidze to zły pomysł. Pewnie to krok w stronę normalności. Ale czy dziś jesteśmy na to gotowi? Patrzymy na Ekstraklasę i ona jest pospinana na agrafki.
Pod jakim względem?
Lechia ma problemy z płaceniem, Raków nie ma stadionu, Wisła otwarcie mówi, że spadek oznacza koniec, Arka ma problemy. Ciężko znaleźć dwanaście poukładanych klubów, a co dopiero osiemnaście.
To chcecie dziesięciu zespołów w Ekstraklasie? Czy my w Polsce nie mamy takich plam jak Lublin, Rzeszów, Bydgoszcz, Zielona Góra, mimo wszystko Łódź, ogólnie rozumiany Śląsk? Warszawa nie powinna mieć dwóch drużyn?
To możemy poszerzyć ligę do 24 drużyn i każdy się zmieści.
My nie możemy się tym bawić, ale uważam, że Polska jako tak duży kraj z gotowymi obiektami może mieć 18-zespołową ligę. Mówimy o problemie ze stadionami, ale gdzie taki problem jest? Tylko w Częstochowie.
Niedawno był w Nowym Sączu.
Dobrze, ale nie ma takich sytuacji we Włoszech? Tam jest zdecydowanie lepiej niż w Polsce? Nie.
To może wymagania są zbyt wysokie?
Nie. Wszyscy je zaakceptowali i one również pozwoliły mieć taki stan, jaki mamy. Samorządy się spięły, dały radę, poszły do przodu. My mamy problem gdzie indziej – w infrastrukturze treningowej. To jest miejsce do poprawy. Dzisiaj Wisła Kraków nie za bardzo ma gdzie trenować, bo trenuje w Myślenicach. To jest czterdzieści kilometrów. Jak młody chłopak ma iść do szkoły, a potem pojechać na trening?
Pewnie nie pójdzie do szkoły.
No to nie jest najlepsze rozwiązanie. W związku z tym musimy pomyśleć, jak tę drugą „nogę” infrastruktury wspólnie zacząć budować, jak czerpać z pieniędzy samorządowych, publicznych i wspólnych. PZPN nie może bezpośrednio finansować ekstraklasowych zespołów.
Zapytamy inaczej: pan jest w stanie zapewnić, że format 18-zespołowej Ekstraklasy utrzyma się przez pana ewentualną kadencję? Naszym zdaniem liga potrzebuje spokoju.
Absolutnie uważam, że 18-zespołowa liga z dwoma drużynami spadającymi jest dla polskiej piłki najlepsza.
Ale spadać mają trzy.
Teraz, ale to kwestia do dyskusji. Moim zdaniem spadać powinny dwie drużyny. Ktoś powie, że ewentualnie trzecia po barażach i okej, niech tak będzie, ale niech to wszystko poprzedzi merytoryczna dyskusja. Panowie, nie możemy do takich spraw podchodzić na zasadzie „Koźmiński powiedział i tak ma być”.
Wyrzuciłby pan Raków Częstochowa z Ekstraklasy, jeśli do startu nowego sezonu nie uda się przystosować ich stadionu do wymogów ligi?
To skomplikowana sprawa. Zacznijmy może od tego – jaka jest wina Rakowa w tej sytuacji?
Taka, że nie posiada obiektu spełniającego wymogi w swoim mieście.
Legia Warszawa też nie ma stadionu. Ma obiekt oddany w dzierżawę przez miasto, on nie jest ich. Powiedziałbym inaczej – wyrzuciłbym Częstochowę, a nie Raków, bo winne jest miasto, samorząd, a nie klub. Niestety wyrzucić Częstochowy się nie da. Miejmy nadzieję, że rzutem na taśmę uda się tam wszystko dopiąć, natomiast deklaracja prezesa Bońka była dość zdecydowana. A jeśli nie będziemy rygorystycznie podchodzić do przepisów, które sami sobie ustanowiliśmy i na które wszyscy się zgodzili, to po co je tworzyć? Daliśmy czas, zminimalizowaliśmy oczekiwania, więc jeśli coś się nie uda, to nie będzie mowy o jakimś zaskoczeniu.
Woli pan wyrzucić Raków, a zostawić Lechię, która ma problemy z płaceniem?
Nie, nie, nie. Przepisy mówią jasno, co się dzieje, gdy kluby nie płacą. Każdy pracownik, który nie otrzymuje pensji przez trzy miesiące, może wezwać do zapłaty. Jeżeli tej zapłaty nie dostanie, to jest wolny, a pieniądze i tak ma dostać. Jeśli nie dostanie i jeśli nie zostanie zawarta w tym temacie żadna ugoda, to nie klub nie otrzyma licencji. Czyli zostanie wyrzucony. Wszystko jest tu poukładane, naszym zadaniem jest tego strzec. A widzimy, choć to inny problem, co się wydarzyło w Europie z Manchesterem City. Żartów nie ma.
Zraził się pan do piłki klubowej w czasie prowadzenia Górnika Zabrze?
Absolutnie nie. To ciekawe doświadczenie, które dało mi to dużo do myślenia. Uważam, że dzięki temu mogę spokojnie dyskutować o piłce zawodowej. Byłem w środku, więc trochę na ten temat wiem. Sportowo mój Górnik radził sobie przyzwoicie, pod względem finansowym podobnie. Przez trzy lata byliśmy na plusie. Klub został pozostawiony w rękach miasta w bardzo przyzwoitej sytuacji.
Dlaczego więc to się tak szybko skończyło?
Po pierwsze – było dla mnie za wcześnie. Po drugie – wtedy nie było mnie na to stać.
A ludzie, którzy mają pieniądze, nie chcą ich wydawać na piłkę. Niestety są skutecznie odstraszani, tylko w ostatnim czasie mieliśmy tego dwa głośne przykłady.
Macie rację. Ale na to – i mówię to z wielką przykrością – nie mamy większego wpływu. Możemy dyskutować, lobbować, ale jaką szansę, by zmienić tę sytuację ma klub czy PZPN? Realnie patrząc, nie ma żadnej.
PZPN przekonuje się o tym dobitnie przy okazji finału Pucharu Polski.
Jest to ogromny problem, którego jednak nie rozwiążemy bez stanowczości organów, które są konstytucyjnie do tego powołane. Ani PZPN nie może wyciągać za fraki poszczególnych osób, ani nie może tego robić klub. Karzemy te kluby z wielką troską, bólem i poczuciem niespełnienia. Zdajemy sobie sprawę z tego, jak to wygląda, ale nie możemy nie karać. Nie zgodzę się też z prezesem Dariuszem Mioduskim, który twierdzi, że media takie sprawy niepotrzebnie nagłaśniają. Trzeba takie rzeczy piętnować. Niestety nie jesteśmy na takim etapie, że liczba tych przykrych spraw spada. Ona utrzymuje się na tym samym poziomie, a może nawet rośnie. Nie mamy wielkich burd na stadionach, bo je już trudniej wywołać, natomiast zdarzają się na mieście, gdzie ganiają się bandy utożsamiane z klubami. To musi spotykać się ze zdecydowaną reakcją policji i prokuratury.
Finał Pucharu Polski to też przejaw pewnego rodzaju bezradności. Pojawił się zarzut, że kibice Lechii zostali wpuszczeni na mecz w już po pierwszym gwizdku. Bramy były jednak otwarte wiele godzin wcześniej. Jeśli ktoś przychodzi w ostatniej chwili tak wielką grupą, to jest to w jakiś sposób umotywowane. Niestety często w taki, że ktoś chce coś przemycić. Na tych bramkach nie stoją komandosi, więc stosunkowo łatwo w takiej sytuacji to zrobić.
Ale jest też masa osób, która była późno, bo tak przyjechał pociąg i tak dalej.
Popatrzcie na mecze reprezentacji. Na Stadion Narodowy przychodzi prawie sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Tam kłopotów nie ma, bo na kadrę nie przychodzi zadymiarz, a na mecz z udziałem klubów już tak. To jest pięć, może dziesięć procent, ale jest i trudno z nim walczyć mają pod ręką takie narzędzia, jakie mamy teraz. Ci ludzie często tworzą fajną wizualną otoczkę, ale byłoby dobrze, gdyby na tym się to kończyło. A czasami widzę rzeczy, przez które łapię się za głowę. Jakieś hasła „PDW”, co to ma wspólnego ze sportem? Albo ten chłopak, który trafił do Legii z Polonii. Nawet nie potrafię tego nazwać. Czym ten dzieciak zawinił? Dlaczego Wszołek nie doczekał się takiego transparentu?
Powiedział pan, że PZPN często jest oceniany tylko przez pryzmat wyniku pierwszej reprezentacji. Przeszkadza to panu?
Nie, dlaczego? Nie walczę z rzeczami, na które nie mam wpływu, natomiast trzeba mieć świadomość, że to nie jest kompletne spektrum działalności PZPN-u. Ona jest cykliczna, długofalowa i wieloetapowa.
Czy selekcjoner kadry powinien być Polakiem?
Jest Polakiem, tak jak poprzedni.
Wiemy! Ale jesteśmy ciekawi, czy jako osoba, która może wybierać kolejnego selekcjonera, jest pan otwarty również na inne kierunki. Prezes Boniek upierał się przy Polakach.
Mam nadzieję, że Jerzy Brzęczek, który jest moim kolegą, będzie pracował z kadrą bardzo długo.
Do końca pana kadencji? Wyszłoby ponad sześć lat, nasi selekcjonerzy tak długo nie nie pracują.
Ale w Europie się to zdarza.
Życząc wszystkiego najlepszego Jerzemu Brzęczkowi, dalej jesteśmy ciekawi, czy podziela pan pogląd prezesa Bońka.
Uważam, że skoro żyjemy w świecie, w którym granice mają coraz mniejsze znaczenie, nie ma sensu stwierdzać w sposób ostateczny, że nasza kadra musi być prowadzona wyłącznie przez Polaków. Tak samo nie twierdzę, że musi to robić trener zagraniczny. Dla mnie ten wybór będzie szeroki. Najpierw trzeba sobie zadać szereg pytań, ale zostawmy to. Dzisiaj z drużyną pracuje Jerzy Brzęczek i jeśli mógłby mieć na starcie ewentualnej kadencji jedno życzenie, to chciałbym z nim zacząć i z nim skończyć.
Podobały się panu eliminacje do mistrzostw Europy?
Jeśli chodzi o skuteczność, tak. Jeśli chodzi o jakość, zawsze można coś poprawić. Na szczęście sztab ma świadomość, że są rzeczy, które powinny być lepsze. Cieniem kładzie się kompletnie nieudany mecz ze Słowenią, ale to tylko jedno spotkanie. Wszystko inne nam w tej grupie wyszło. Oczywiście była ona łatwa, ale to nie jest zarzut, bo zapracowaliśmy sobie na to. Nie zapominajmy o tym, że ta kadra ewoluowała pod względem personalnym, doszło kilku młodych piłkarzy do pierwszej jedenastki.
Brzęczek musi wyjść z grupy, żeby dalej pracować?
Polska oczekuje, że rozegramy przynajmniej cztery mecze na mistrzostwach Europy i nie ma co się czarować, że jest inaczej. Mamy trudniejszą grupę niż we Francji, Hiszpania to kosmiczny poziom i – choć to może się zdarzyć – chyba nikt nie zakłada, że wygramy z nimi w Bilbao, ale myślę, że te cztery mecze absolutnie są w naszym zasięgu.
Będziemy dobrze przygotowani? Pytamy dlatego, że po mundialu powiedział pan, że widział, iż coś jest nie tak, że wszyscy zostali wrzuceni do jednego wora, że Piszczka nie niosą nogi. Zastanawiamy się, dlaczego nie powiedział pan wcześniej, żeby temu zapobiec.
Nie chciałbym teraz, z perspektywy miesięcy czy lat, uchodzić za jakiegoś krytyka. Mam jednak wrażenie, że mamy w sobie głęboko zakorzenioną skłonność do przedobrzania. Chcemy dobrze, chcemy za wszelką cenę zrobić coś więcej, jeszcze kilka powtórzeń i tak dalej. Historia pokazuje jednak, że wielki turniej można wygrać prosto z plaży. Uważam, że gdybyśmy zrobili dwadzieścia procent mniej, w Rosji mielibyśmy większe szanse coś ugrać. Nie jestem trenerem, bazuję na własnym doświadczeniu, ale widziałem wszystkie treningi, patrzyłem na to, jak piłkarze oddychają, i widać było, że coś nie gra. Ale z drugiej strony były badania i one pokazywały coś innego. Adam bazował na tym, co wyszło we Francji, ale po pierwsze liczba jednostek trochę się zwiększyła, a po drugie sytuacja piłkarzy nie była już taka sama. No i inne były warunki klimatyczne. Pamiętam, jak chodziliśmy w Soczi pobiegać. Piętnaście minut i „zamek”. Totalny. W Wołgogradzie przy ponad czterdziestu stopniach, gdzie butelka wody gotowała się błyskawicznie, oddychało się już inaczej. I te wszystkie małe rzeczy mają wpływ na końcowy wynik.
Czyli PZPN źle wybrał bazę.
Sztab reprezentacji bardzo nalegał, by zamieszkać w Soczi. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że pewne rzeczy mogliśmy zrobić inaczej. No ale nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Dziś jesteśmy mądrzejsi.
Wracając do wyborów – ogląda się pan na innych kandydatów?
Patrzę na siebie. Będę chciał przekonać do swojej wizji różne środowiska. Mam zamiar pokazać, że droga, którą idziemy, oczywiście z iniekcją nowych pomysłów, ma sens. Koźmiński nie jest rewolucjonistą i tej rewolucji nie będzie – ani pod względem kadrowym, ani systemowym. To, co robimy, robimy dobrze. Są fragmenty, które powinniśmy poprawić i tyle.
Powiem tak – nie jestem kontrowersyjny. Nie zleciałem przez dziurę w dachu jak Batman. Funkcjonuję w środowisku długo i w różnych rolach, przez co ludzie mnie znają. I wiedzą, czego się po mnie spodziewać.
Przewidywalność to zaleta?
Długofalowo, na tym stanowisku, absolutnie tak.
Nie ma pan Twittera.
Twittera, Facebooka, Instagrama. Jeśli będzie potrzeba, to założę, nie zamykam się na to. Nie mam zamiaru niczego udawać, nagle się zmieniać. Poza tym uważam, że pewne sprawy lubią ciszę.
Rozmawiali MATEUSZ ROKUSZEWSKI I PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyK