To historia prawie hollywoodzka. Dariusz Sztylka wychowywał się w bloku rzut beretem od stadionu Śląska. Jako dzieciak zakradał się na obiekt przy Oporowskiej, później jeździł na wyjazdy. Marzenie o grze dla WKS-u spełniło się, trafił do Śląska czasów Janusza Wójcika, przeżył czasy finansowania na kredyt, przetrwał trzecią ligę i groźbę bankructwa. Nie zostawił klubu w trudnej chwili, choć miał oferty z Ekstraklasy. Później był jednym z tych, którzy przeszli ze Śląskiem całą drogę od trzeciej ligi do mistrzostwa Polski.
Dziś Sztylka to dyrektor sportowy Śląska Wrocław. Rozmawiamy zarówno o dawnych czasach, jak i o tematach bieżących, na przykład skautingu w Śląsku, zainteresowaniu innych klubów trenerem Lavicką i ofertami za Przemka Płachetę.
***
Siedzimy na Oporowskiej. Widać stąd pana rodzinny blok?
Jakby znaleźć odpowiednie okno i dobrze się przypatrzeć, to widać. W dzieciństwie, jak z jakiejś przyczyny nie mogłem iść na stadion, i tak z domu wszystko słyszałem, na przykład kto strzelił. Wrocław żyje i żył Śląskiem, w takiej kulturze zostaliśmy wychowani.
To musi być szczególne: wychowywać się sąsiedztwie stadionu ekstraklasowego klubu.
Piłka i Śląsk są całym moim życiem. To zawsze będzie mój klub. Pamiętam swój pierwszy mecz: miałem sześć albo siedem lat, w barwach Śląska debiutował Mirek Gil, a ja zakradłem się na stadion. Jak ktoś był w miarę operatywny, to zawsze coś wymyślił: a to ktoś starszy wprowadził, bo wtedy dorosły mógł za darmo wejść z dzieckiem, a to jeszcze coś innego się wykombinowało. Pamiętam drewniane ławki na Śląsku, drugą stronę kompletnie otwartą i zawsze atmosferę święta… na mecze Śląska się po prostu czekało.
Na podwórku każdy też w naszych wewnętrznych meczach był piłkarzem Śląska. Bohaterami byli Waldemar Prusik, Ryszard Tarasiewicz, Andrzej Rudy, Darek Marciniak. Czasy dla klubu były wtedy bardzo dobrze, więc to też budowało. Moim największym idolem z tamtych lat był Ryszard Tarasiewicz – pamiętam go jako taki jasny punkt zespołu, który w trudnym momencie potrafił dać impuls, czy to niekonwencjonalnym podaniem, czy strzałem z rzutu wolnego. Inna sprawa, że zawsze jakoś najbardziej ceniłem środkowych pomocników.
Najbardziej pamiętne mecze z tamtych lat?
Na pewno z Górnikiem Zabrze, jeszcze wtedy Robert Warzycha grał. Po pierwszej komunii uciekliśmy z całym rodzeństwem i kuzynowstwem, a Górnik wygrał 2:0.
Jak to uciekliście?
Rodzice nawet nie zauważyli. Powiedzieliśmy, że idziemy na podwórko się pobawić. No i poszliśmy wszyscy na mecz. Prawda, że daleko nie było.
To jest wygoda.
Nawet się nie dowiedzieli.
Jak wyglądało pana podwórkowe boisko?
Żwirowe, graliśmy czterech na czterech, pięciu na pięciu. Akurat miałem to szczęście, że nasze podwórko było bardzo sportowe – mieliśmy miejsce do gry w siatkę, była górka do zjeżdżania zimą, boisko do kosza i kort tenisowy. Uprawiało się więc wszystkie dyscypliny, a uprawiali je dosłownie wszyscy. Każdy w coś grał, zawsze było z kim. Nic nam nie przeszkadzało, czy deszcz, kałuże, nawet śnieg. Graliśmy całe dnie.
Czasami się zastanawiam jak to jest, że my graliśmy dziennie po wiele godzin, przynajmniej w wakacje, a w akademiach treningi to 1.5 godziny i basta.
Trudno powiedzieć. Na pewno mało zostało takich podwórek jak kiedyś. To był pewien inny sposób wykształcania piłkarza niż w akademiach.
Sławek Morawski, analityk mający kontakty w Portugalii, opowiadał mi, że w Benfice obecnie głowią się nad problemem: jak przywrócić kreatywność i nieszablonowość młodym? Kiedyś sama kreowała się na podwórkach, w systemie opartym na akademiach, szkółkach, jest to trudniejsze.
Na pewno to było specyficzne: nikt niczego nie narzucał. Rozwijałeś się instynktownie, praktycznie tylko meczami. Grało się z pięć lat starszymi, grało się z dwa lata młodszymi, do tego gry uzupełniające, jak choćby w jedno podanie. Ale najlepsi z podwórka trafiali jednak do klubów i tam do tego podwórkowego wychowania dokładali szkolenie bardziej usystematyzowane.
Pan marzył, żeby zostać piłkarzem? Albo inaczej: planował by nim zostać?
Nigdy nie miałem takiego jasnego planu, żeby zostać zawodowym piłkarzem. To działo się gdzieś obok. Wiedziałem, że chcę grać w piłkę, ale nie zdawałem sobie sprawy, że mogę zostać zawodowcem. Ale gdyby się nie udało, i tak grałbym, tylko w niższych ligach.
Piłkarz potrzebuje też szczęścia, wszyscy to zawsze podkreślają. Pan to szczęście miał, nie tylko w bliskości Śląska, ale może bardziej w tym, ze w pana bloku mieszkał trener Krzysztof Paluszek.
Na pewno, trener Paluszek wypatrzył mnie po prostu pod blokiem i zabrał do Wratislavii Wrocław, gdzie stworzył bardzo fajny klub z dzieci zebranych wprost z podwórek. Wratislavia szkoliła na podstawie ognisk rozsianych po Wrocławiu – wiadomo jakie były czasy co do bazy, dziś nie do pomyślenia, ale wtedy nawet trening na betonie zdarzał się i nam nie przeszkadzał. Nie byliśmy szczególnie wymagający. Wratislavia nie miała drużyny seniorskiej, uczyła piłki do osiemnastego roku życia.
Swoją drogą, to były zupełnie inne czasy dla piłki we Wrocławiu – był cały szereg klubów, nie tylko górujący Śląsk.
Śląsk zawsze był dla wszystkich numerem jeden, ale poza tym były kluby dzielnicowe. Ślęza miała dobre sezony w drugiej lidze, był Polar Wrocław mocny, był Parasol, do tego takie kluby jak Wratislavia. Było z kim w juniorach zażarcie rywalizować, te mecze były na naprawdę dobrym poziomie. Ale najwięcej emocji budziła jednak rywalizacja ze Śląskiem.
Jak się panu grało przeciw Śląskowi? Marzeniem była gra dla tego klubu.
Śląsk był cały czas w naszych głowach, ale Wratislavia była dobrze prowadzona i zarządzana. Czuliśmy, ze czas Śląska dla niektórych z nas nadejdzie.
Nie przeszkadzało w uczęszczaniu na mecze Wratislavii ultrasowanie Śląskowi?
Całą drużyną jeździliśmy na Śląsk. To było coś normalnego. Tych moich wyjazdów może nie było tak wiele, ale pamiętam eskapadę do Wronek, gdzie zremisowaliśmy na wagę awansu. Wiem, że chciałby pan pewnie jakichś barwnych anegdotek o moim kibicowaniu, ale nigdy nie miałem okazji bić się za Śląsk.
Seniorską karierę zaczyna pan w trzecioligowej Ślęży, gdzie największym sukcesem poznanie żony na jednym z pomeczowych bankietów.
(śmiech). No zdecydowanie. To był dobry sezon, grałem praktycznie wszystko, zwróciłem uwagę klubów z wyższych lig, ale nie zdarzyło się na pewno nic równie ważnego. Pamiętam poza tym bardzo dobrą pracę z trenerem Grzegorzem Kowalskim – to ważne z kim junior zaczyna swoją przygodę seniorską, ja miałem szczęście trafić na trenera, który nie szczędził młodym bezcennych wskazówek i uwagi.
Ma pan osiemnaście lat, a trafia do Zagłębia, nie Śląska. Jak to się stało?
Byłem w klasie maturalnej, trafiłem pod skrzydła trenera Adama Topolskiego, mistrza anegdot, trenera starej szkoły. Niestety nie udało się w ówczesnej pierwszej lidze zadebiutować, choć udało się to mojemu koledze Krzyśkowi Wołczkowi, który zagrał z Rakowem. Pamiętam jednak dobrze z treningów wielkie umiejętności Mosesa Molongo, pamiętam jak Radek Kałużny mimo młodego wieku był już w grupie trzymającej władzę… To był świetny zespół, z Bubnowiczem, Przerywaczem, Jasińskim, Klimkiem, Górskim, Szczypkowskim. Ligowcy z wielkim doświadczeniem, nie miałem żadnych pretensji, że nie grałem, uczyłem się od nich.
Roznosił pan pachołki?
Oczywiście. Byliśmy mocno musztrowani przez starszych, takie były czasy. Z nas młodszych byłem ja, Mariusz Lewandowski, Andrzej Niedzielan, Przemek Norko… było komu te pachołki roznosić.
Nie widział pan szans na kontynuowanie przygody w Zagłębiu?
Bardzo chciałem napisać maturę, poprosiłem więc o przenosiny do wrocławskiego Polaru. To była wtedy trzecia liga, mocne rozgrywki, choć fakt, że wtedy w trzeciej lidze było sporo grup. Polar był fajnym klubem z rodzinną atmosferą. Biliśmy się o awans, przegraliśmy go ostatecznie o jedną bramkę z Grunwaldem Ruda Śląska. Niestety później te dzielnicowe kluby zaczęły mieć problemy finansowe, ciężko im było o sponsorów – tuż po transformacji jeszcze to jakoś działało, większość zakładów wciąż brała czynny udział w finansowaniu, ale potem sukcesywnie się wycofywały.
I wtedy został pan wreszcie zauważony przez Śląsk.
Miałem bardzo dobrą ofertę od pana Drzymały z Grodziska Wielkopolskiego. Groclin akurat budował mocny skład. Ale Śląsk to Śląsk, choć tamta oferta finansowo była lepsza. Poza tym działacze Śląska byli konkretni, przedstawili pomysł na mnie.
To co powiedzieli?
Że widzą moje miejsce, że mam przyjść i rywalizować w pierwszym składzie. To było mocne zapewnienie. W klubie była okazja uczyć się od Leszka Pisza, który imponował podejściem: miał już swoje lata, ostatecznie Śląsk był końcem jego kariery. Ale wciąż zostawał po treningach choćby po to, by postrzelać z rzutów wolnych. Te jego słynne uderzenia były poparte do samego końca wielką pracą.
Była duma, gdy pierwszy raz wybiegł pan w koszulce Śląska?
Pewnie, dobrze pamiętam ten mecz: w Zabrzu z Górnikiem, graliśmy w błocie. Przegraliśmy 0:2. Mimo to byłem dumny tak ja, jak i cała rodzina, koledzy z osiedla.
Jak pan wspomina Janusza Wójcika, który wtedy prowadził Śląsk?
Bardzo ciekawa osobowość. Potrafił w prostych żołnierskich słowach wyjaśnić sytuację. Prowadził nas mocną ręką. Pamiętam, na pierwszym treningu tak zaangażowanej drużyny nigdy nie widziałem – tyle wślizgów, walki.
Pomylił szatnie na Amice?
Pomylił. Był w przedmeczowym stresie…
Pan to jest mistrzem eufemizmów.
(śmiech). Ważne, że wygraliśmy tamten mecz, bodajże 1:0.
Nie korciło pana, żeby jechać z Marcinem Wasilewskim na sylwestra do Paryża?
Nie, już wtedy syn mi się urodził, szybko się ustatkowałem. Narodziny Łukasza spowodowały, że stałem się jeszcze bardziej odpowiedzialny w życiu.
Czyli jak chłopaki szli w miasto, pan zostawał w domu?
Zawsze szedłem z nimi. Tylko się mocniej potem musiałem żonie tłumaczyć.
I jaka była uniwersalna wymówka?
Taka, że budujemy atmosferę, co jest bardzo ważne. Oczywiście wszystko z głową, ale Śląsk słynął z dobrej atmosfery, z mocnej szatni – chciałbym, by było tak i teraz, na razie myślę, że się udaje.
To pan szedł i ich pilnował?
Niekoniecznie.
Wtedy w Śląsku pojawiły się duże pieniądze, duże plany, sparing z Benfiką i wielkie transfery. Wierzyliście, że to się powiedzie, czy czuliście, że to zamki na piasku?
Wspierało nas wtedy wielu biznesmenów z Wrocławia, trafiali do nas piłkarze z przeszłością reprezentacyjną lub w klubach, które osiągały sukcesy w Polsce. Był czas, gdy wyglądało to bardzo dobrze i z nadzieją patrzyliśmy w przyszłość. Ale potem się skończyło. Pomysł był nietrafiony, biznesowo czy pod względem organizacyjnym na pewno można się było nauczyć czego nie robić.
Jak długo potrafiło nie być wypłat?
Kilka miesięcy.
Pan był ojcem, głową rodziny. Przekładało się to na problemy z czysto prozaicznymi kwestiami?
U mnie nie, bo miałem to szczęście, że mieliśmy rodzinę we Wrocławiu, więc było się do kogo zwrócić. Ale tak było: grałem w Ekstraklasie, a czasem musiałem od rodziny pożyczać pieniądze. Niemniej zarówno ja, jak i żona Magda, byliśmy tak wychowani, żeby żyć spokojnie, nie na nie wiadomo jakiej stopie. Nie było więc dla nas to wielkim problemem, raczej te trudne sytuacje uczyły, że można sobie poradzić, a później po latach tym bardziej doceniało się, gdy już coś człowiek miał.
Najgorszy moment organizacyjnie w Śląsku?
Po spadku do III ligi. Wtedy zakręt był ogromny, do tego stopnia, że Śląsk miał przestać istnieć. Tylko dzięki zaangażowaniu osób pracujących w klubie i wspierania siebie nawzajem daliśmy radę. Były te osławione kolacje u Jarka Szandrocho, gdzie w kilku jedliśmy z jednego garnka. W klubie brakowało na podstawowe rzeczy, a jak były, to dlatego, że ktoś prywatnie kupił.
Zastanawiał się pan, żeby odejść? Był pan wciąż młody, miał dobre mecze w Ekstraklasie, no i nie ukrywajmy – rodzinę na utrzymaniu.
Miałem ofertę bardzo dobrą finansowo z Górnika Polkowice, który awansował właśnie do Ekstraklasy. Ale do Śląska akurat przyszedł trener Kowalski, który prowadził mnie w Ślęży. Powiedział mi, że jak ja zostanę, inni też zostaną, a i kogoś będzie łatwiej przyciągnąć. Moje pozostanie miało być takim sygnałem, że przetrwamy. Uwierzyłem. Ale nie powiem, były trudne chwile, szczególnie, gdy kilka miesięcy pauzowałem ze względu na kontuzję, a rekonwalescencja przedłużała się również ze względu na to, że w klubie nie było pieniędzy na – by tak rzec – profesjonalne leczenie. Były wtedy wątpliwości, czy na pewno zrobiłem. Bo w pewnym momencie życia, gdy już nie jesteś tylko za siebie odpowiedzialny, musisz brać różne czynniki pod uwagę i podejmować decyzje nie tylko sercem. Ale ostatecznie wciąż wierzyłem, że w Śląsku są ludzie, którzy poprowadzą go do góry, niemniej nie była to wiara zero-jedynkowa.
Takim momentem zwrotnym było pojawienie się trenera Ryszarda Tarasiewicza.
Trafił do nas w drugim sezonie III ligi w Śląsku. Od razu nas ujął. To było wydarzenie, bo dla wielu był on idolem lat młodzieńczych. Od razu kupił nas metodami treningowymi, jakie przywiózł z Francji, świetnie też zarządzał kontaktem interpersonalnym z zawodnikami. Potrafił zbudować w nas pewność siebie. Może to za duże słowo, ale po jego odprawach nawet ci, którzy byli u nas krótko, czuli dumę, że grają w Śląsku. To przekładało się na wyniki. I to chciałbym, aby było zaszczepione i w obecnym Śląsku. Trener wybiegał też w rozmowach z nami poza sport, był bardzo życiowy, interesował się wszystkim, co może mieć wpływ na naszą formę, skracał dystans.
Jaką życiową poradę dostał pan od trenera Tarasiewicza?
Zawsze jak rozmawialiśmy o życiu, a trener widział, że ktoś jest zmęczony, bo w nocy wstawał do dziecka, albo po treningu leciał na zakupy do marketu, wtedy mówił, żebyśmy tak sobie życie domowe ułożyli, żeby żona wiedziała kto przynosi masełko do domu. Wszystkim to zapadło w pamięć. Czuliśmy z trenerem bardzo mocną więź, gdy pierwszy raz odszedł, na pewno mocno to przeżyliśmy, ale nawet wtedy powiedział nam na odchodne:
– Jeszcze tu wrócę, zobaczycie.
I wrócił i razem weszliśmy do Ekstraklasy.
Sebastian Mila nazwał pana najlepszym kapitanem jakiego miał.
Zaskoczył mnie Sebastian, to były bardzo miłe słowa, już mu za to dziękowałem. Sebastian trafił do nas po awansie, zastał skonsolidowaną grupę, otwartą na nowych, co nie jest zawsze normą w takich sytuacjach. Staraliśmy się, by nowy jak najszybciej poczuł się jednym z nas, by czuł dumę z gry w Śląsku. Jakoś zawsze pilnowałem jako kapitan, by ci nowi poznali historię klubu, nie tylko przez pryzmat trofeów, ale postaci czy nawet – nie ukrywajmy, to działa w szatni – barwnych anegdot. Ta identyfikacja jest bardzo ważna, przekłada się później wymiernie na zaangażowanie. Poza tym organizowaliśmy wypady z żonami, na kolacje, na wspólne tańce, bo wiemy, że ta identyfikacja z konkretną grupą, w której się działa, jest tak samo kluczowa.
Dzisiaj to, z racji pana funkcji, jest wprowadzane w jakiś konkretny sposób i systemowo?
Przygotowaliśmy wspólnie z trenerem Lavicką taki ogólny plan DNA Śląska: wartości pracy, dyscypliny, komunikacji, jedności. Wiem, że to takie ogólniki, które łatwo wypowiedzieć, a trudniej wprowadzić, natomiast trzeba znać swój kierunek, a potem przekładać te zasady na najmniejsze detale, samemu też się tym zasadom poświęcić.
A budowa atmosfery? Jarek Szandrocho wszystkiego sam nie zrobi.
Jasne, o to też dbamy, szatnia jest skonsolidowana, czy dzięki Krzyśkowi Mączyńskiemu, czy Mariuszowi Pawelcowi, widać, że chłopcy spędzają ze sobą więcej czasu także poza boiskiem. Organizujemy sporo wyjść integracyjnych, ale cieszy, że to też dzieje się oddolnie, a było to dla nas ważne w najlepszych sezonach.
To jak na piwo razem wyjdą nie będzie pan grzmiał?
Jeśli będzie trener uprzedzony, jeśli wydarzy się to w odpowiednim momencie, jeśli nikt nie będzie przekraczać granic dobrego smaku – nie, na pewno nie. To normalny element życia. Jeśli nie ma w nim przesady, przyjęte zasady są respektowane, to afery byśmy z tego na pewno nie zrobili.
Wracając do pan piłkarskiej kariery. Co pan sobie myślał, gdy trener Tarasiewicz tuż po awansie mówił, że kwestią czasu jest wasze mistrzostwo? Sebastian Mila mówił barwnie: myślałem wtedy „chłopie, my tu zróbmy utrzymanie”.
To było siłą trenera. On bardzo w swoich piłkarzy wierzył, a gdy taką wiarę czujesz za plecami to napędza. Tamte wypowiedzi były dla niego bardzo charakterystyczne, zaszczepiały dużą pewność siebie. Te relacje wykraczały poza trener-piłkarz, zawsze podkreślał z namaszczeniem, że jesteśmy jego piłkarzami. Ja, jako kapitan, miałem okazję się o tym dobrze przekonać, dużo rozmawialiśmy.
Jaki musi być kapitan?
To nie pozycja, która oznacza twój prestiż – to przede wszystkim pozycja, na której to ty musisz być zdolny do poświęceń. Z tym to się przede wszystkim wiąże, nie z tym, żeby pokrzyczeć i wyprowadzić na boisko, choć pewnie, że czasem trzeba mocnych słów. Ale to nie nimi buduje się autorytet.
Najtrudniejsza sytuacja, jaką musiał pan się zająć jako kapitan?
Były sytuacje w okresach roztrenowania, że trzeba było pewne kwestie łagodzić na mieście. Kogoś za mocno poniosło i wymagało ty wyprostowania.
I wyciszenia?
Również. Myślę, że skutecznie, o wielu rzeczach do dziś wiedzą tylko wtajemniczeni i myślę, że tak pozostanie.
Jak bardzo zabolało was drugie zwolnienie trenera Tarasiewicza?
Na pewno było nam żal. Byliśmy chyba wtedy aż przemotywowani, żeby mu pomóc wynikami. Byliśmy pewni, że jeszcze z Koroną dostaniemy szansę, by wspólnie się obronić, ale tak się nie stało. To był wciąż dopiero początek sezonu, wszystko jeszcze było do uratowania.
Czuliście się zdradzeni przez działaczy?
Nie użyłbym takiego słowa. Taką decyzję podjął zarząd, nie musieliśmy się z nią zgadzać, ale musieliśmy ją zaakceptować.
Czy trener Tarasiewicz jest mistrzem Polski ze Śląskiem?
Budował w dużej mierze tę mistrzowską kadrę. Myślę, że również nim jest, tak samo jak trener Lenczyk, który dołożył swój warsztatowy szlif.
Co takiego dołożył?
Na pewno to zupełnie inny charakter niż trener Tarasiewicz. Trener Lenczyk nie wchodził tak w interakcje z zespołem, z zawodnikami, były też inne metody treningowe, o których powiedziano już wiele, ale które ostatecznie przyniosły efekt. Na pewno trener Lenczyk jest bardzo charyzmatyczny.
To trudny trener dla kapitana?
Czy trudny… na pewno trener, z którym trzeba było umieć rozmawiać, żeby coś dla drużyny uzyskać.
To znaczy jak?
Trudno to wytłumaczyć, ale w pewnym momencie „nauczyłem się” trenera Lenczyka, tak jak ludzie się poznają. Niemniej na pewno trener wysłuchał rady drużyny, ale potem wciąż było 50 na 50 czy wprowadzi to czy nie.
To mistrzostwo ze Śląskiem to dla pana jak zakończenie hollywoodzkiej historii: chłopak stąd, z bloku obok stadionu, zostaje z klubem w momencie próby, wszystko wieńczy pierwszym od dekad tytułem.
Na pewno zatoczyła ta historia pozytywne koło. To mi też bardzo pomogło w życiu po piłce, że zapisałem się w historii Śląska. Jestem dumny z tego, że żyjąc we Wrocławiu, spotykając się z ludźmi, którzy kochają te barwy, czujesz, że pomogłem zrobić coś wielkiego. Pamiętam tuż po mistrzostwie: cały Wrocław był zielono-biało-czerwony. To był szał dla całego miasta.
Był problem przejść ulicą?
Zawsze chciałbym mieć takie problemy.
Naprawdę do tego stopnia to doszło?
Zaczepiali, gratulowali – tak, pierwsze tygodnie były pod tym względem szczególne.
Nie chciał pan po 2012 zostać na boisku?
Zagrałem w mistrzowskim sezonie może w 12 spotkaniach. Stan mojego zdrowia był coraz gorszy, długo borykałem się z urazami. Nie czułem, że na boisku jestem w stanie dać wiele Śląskowi, a nie chciałem iść do innego klubu, choć miałem jeszcze oferty z I ligi. Wiedziałem natomiast, że chcę zostać przy piłce, więc wraz z Krzysztofem Wołczkiem i Konradem Jędrzejczykiem założyliśmy szkółkę piłkarską.
Brakowało jednak pewnie w pierwszej chwili zapachu szatni.
To największa strata. Codzienna atmosfera, napięcie przedmeczowe… nie ma piłkarza, któremu tego nie brakuje gdy zawiesi buty na kołku. Pierwszy rok był na pewno trudny, ale pomogło to, że mieliśmy coś swojego, co wymagało maksimum koncentracji. Dzięki temu dość szybko znalazłem swoje miejsce w życiu po piłce nożnej. Później przyszła oferta ze Śląska, w tym na asystenturę w Ekstraklasie przy Tadeuszu Pawłowskim.
Dziś jest pan dyrektorem sportowym. Jaka to praca z punktu widzenia prozy życia?
Na pewno nie można jej traktować jako pracę od 8-16. To praca całodobowa. Stres jest nieodzowny.
Żona ma czasem dosyć, gdy jest już pan w domu, jest wieczór, a znowu coś pilnego?
Tak, oczywiście, Magda czasem prosi, żebym w domu wyłączył telefon.
Kiedy miał pan prawdziwie wolny dzień ostatnio?
W przerwie między rundami zawsze jest kilka dni. Teraz też mogłem sobie pozwolić na tydzień wakacji, gdzie nie bardzo musiałem myśleć nad sprawami klubu.
Czyli jednak telefony wciąż były.
Były, ale to najmniejszy problem.
Jesteśmy tuż po okienku transferowym. Jak funkcjonuje skauting w Śląsku? Cotugno z Urugwaju – jak dobrze był obserwowany?
Mamy mapę pozycji, na którą są zawodnicy sprowadzani, są to gracze sprofilowani. Z przyczyn ekonomicznych zawodnicy, którzy nas interesują, to przeważnie zawodnicy bez kontraktu. Cotugno był na takiej liście, nasz pierwszy kontakt w listopadzie nie był udany, wydawało się, że jest finansowo poza naszym zasięgiem. Później jednak udało się znaleźć rozwiązanie i cieszymy się, ze trafił do naszego klubu.
A szukacie zawodników w jaki sposób?
W dużej mierze opieramy się na programach skautingowych. Jeśli taki zawodnik ma ciekawy profil, do tego jest w naszym zasięgu finansowym, to staramy się pojechać zobaczyć go na żywo 1-2 razy i potem jest decyzja. W przypadku Cotugno nie było takiej możliwości, więc musieliśmy polegać na bardzo obszernych materiałach video.
A nie jest tak, że w tych programach skautingowych, przez ich powszechność, na ten sam profil napotyka się pół ligi? Podczas gdy profil w programie skautingowym nie musi mówić wszystkiego.
Bardziej agencje menadżerskie proponują wielu tych samych zawodników klubom. My staramy się najpierw wyskautować, wyselekcjonować profile i sami zgłaszamy się do agenta. Choć nie ukrywam, zdarzają się takie sytuacje, gdy agent przysyła propozycję bardzo ciekawego gracza i wtedy zaczynamy go obserwować.
Siatka skautingowa Śląska to plan, marzenie? Posiadanie ludzi w Polsce, a także stałych współpracowników zagranicznych.
Nie, w tym momencie takiej siatki nie posiadamy, mamy dwie osoby zatrudnione na stałe plus, powiedzmy, trzy wspierające. Na pewno gdzieś taka siatka w przyszłości powinna powstać, chciałbym mieć ludzi, którzy są bardzo blisko wybranych lig, ale to jest na ten moment przyszłość. Pamiętajmy, że poruszamy się w określonych ramach organizacyjno-finansowych. Uważam, że jak na te realia staramy się być kreatywni i sprytni. Ale oczywiście, cały czas szukamy takich rozwiązań, by być jeszcze bardziej efektywnym.
Bywa, że trzeba decyzję o transferze podjąć w ciągu kilku godzin?
Nie, takich decyzji nigdy byśmy nie podjęli, to za duża odpowiedzialność. Czasem agencji czy zawodnicy mają do nas duże pretensje, że zwlekamy z decyzją, ale o transferze decyduje komitet transferowy.
W jaki sposób robicie wywiad środowiskowy na temat mentalności zawodnika?
Przeważnie sprawdzamy wszystkie media społecznościowe piłkarza, oglądamy i czytamy wywiady z nim, śledzimy doniesienia medialne na jego temat oraz przede wszystkim dzwonimy do trenerów i zawodników, z którymi mieli okazję się zetknąć.
Jest tu ryzyko, swoje media społecznościowe łatwo jest „wygładzić”, w wywiadzie bardzo się pilnować, a w przypadku telefonu do piłkarza może działać solidarność środowiskowa. Trener Mamrot mówił mi, że przy takim wywiadzie nie spotkał się z negatywną opinią na temat sondowanego zawodnika.
My spotkaliśmy się dwukrotnie, odradzali nam ludzie z szatni i osoby zarządzające. Może trzeba wybrać odpowiedni telefon.
Jak ważną postacią dla klubu jest Vitezslav Lavicka?
Na pewno bardzo ważną, idealnie wpisał się w naszą filozofię prowadzenia klubu i drużyny. Mocno przywiązuje wagę do szczegółów, jest bardzo systematyczny. Dokładnie kogoś takiego szukaliśmy, trener też myślę, że czuje jak ważną jest postacią w klubie.
Nie obawiacie się, że trenera latem ktoś może wam podebrać?
Ta praca trenera jest zauważalna, sygnały zainteresowania docierały z krajów Bliskiego Wschodu. Cieszę się, że trener widzi siebie u nas, że chce zbudować tutaj drużynę odnoszącą sukces.
Myśli pan, że ma narzędzia aby trenera we Wrocławiu zatrzymać na długo?
Sądzę, że tak, trener też z tego co mi wiadomo bardzo dobrze się tu czuje, a my staramy się stworzyć mu jak najlepsze warunki.
Czyli nie ma zatrudniania piłkarzy za jego plecami.
Nie, choć wiem, że zdarzają się takie praktyki w naszej lidze. Nie zawsze zgadzamy się z trenerem w paru kwestiach, również w ocenie zawodników, ale to normalne i chyba dobrze, bo można podyskutować, powstaje twórczy ferment.
Takie realne cele, jakie chciałby pan w obecnej pracy zrealizować?
Stabilizacja w górnej ósemce. Drużyna złożona z ludzi, którzy są związani ze Śląskiem Wrocław, drużyna stabilna, która ma trzon 8-9 zawodników. Poza tym wiem, że jest mnóstwo do poprawienia w kwestiach pozasportowych, cieszę się, że gmina Wrocław chce wspierać nas w temacie budowy akademii. To perspektywa kilkuletnia, ale jestem pewien, że zostanie zrealizowana.
Były oferty dla Przemka Płachety w tym okienku?
Były przez całą rundę zapytania, ale które kończyły się na zapytaniach. Zainteresowanie rośnie, ale poczekajmy na konkrety.
Panie Dariuszu, ma pan siedem lat, podchodzę do pana na stadionie Śląska i mówię, że stanie się pan jego ikoną. Co pan mi odpowiada?
(śmiech). Nie uwierzyłbym nigdy. Ikona to też za duże słowo. Ja zawdzięczam Śląskowi o wiele więcej niż Śląsk mi.
Rozmawiał Leszek Milewski