Piątka w bagażu z Lazio, cztery plomby od Napoli i wreszcie kolejna piątka, tym razem od Fiorentiny. Delikatnie mówiąc, na przestrzeni ostatniego miesiąca widzieliśmy drużyny, które radzą sobie lepiej od Sampdorii. Ekipa Karola Linettego i Bartosza Bereszyńskiego nie dość, że niebezpiecznie zbliża się do strefy spadkowej, to jeszcze robi to w kompromitującym stylu.
Kibice z Genui mają już dość patrzenia, jak ich klub dostaje łomot i odklepuje w starciach z kolejnymi rywalami. Podczas meczu z Fiorentiną na murawę już drugi raz w ostatnim czasie poleciały race. Problem w tym, że gospodarze nie mieliby chyba nic przeciwko, gdyby mecz przerwać i przyznać rywalom walkowera. Przynajmniej oszczędziliby sobie wstydu. Z drugiej strony żal byłoby kończyć przed czasem, bo postronni widzowie na pewno dobrze się przy tym meczu bawili. Sampdoria wyglądała bowiem jak zaginiony uczestnik programu „Śmiechu Warte”.
A zaczęło się tak dobrze – to Sampdoria ruszyła do ataku jako pierwsza i wydawało się, że po ostatnim zwycięstwie nad Torino pójdzie za ciosem. Niestety nadzieje szybko prysły, bo festiwal pomyłek zaczął się już w ósmej minucie spotkania. Karol Linetty niecelnie podawał do Quagliarelli, goście wyszli z kontrą, zagrali piłkę wzdłuż pola karnego, a ta odbiła się od nogi Mortena Thorsby’ego i wpadła do siatki. Gol był kuriozalny, ale Norwega można jeszcze usprawiedliwić, bo w tej sytuacji trochę zasłaniał go Bartosz Bereszyński, który zdążył zrobić unik przed lecącą piłką. Ale już tego, co kilka minut później zrobił w polu karnym Gaston Ramirez, wyjaśnić się nie da. Pomocnik skoczył do główki w polu karnym niczym bohater znanej sceny z Titanica i sprokurował rzut karny.
Jedenastkę wykorzystał Vlahović, który postanowił uczcić to prowokując trybuny. To o tyle istotne, że sprowokował też Nicolę Murru, który wyłapał żółtko za kłótnie z arbitrem. Dlaczego o tym wspominamy? Bo Murru jeszcze przed przerwą zgarnął drugą żółtą kartkę, tym razem za wypłacenie rywalowi z łokcia w polu karnym i Sampdoria znalazła się w miejscu, do którego słońce nie dochodzi. Sytuację nieco ratował fakt, że chwilę później z boiska wyleciał też piłkarz Fiorentiny, bo w innym razie w Genui mogło dojść do solidnej kompromitacji. A tak skończyło się „tylko” na dwóch kolejnych golach straconych po przerwie, już w nieco mniej kompromitujących okolicznościach.
Problem Sampdorii leży w tym, że tych goli i tak powinno być więcej. Goście dwukrotnie zaliczyli bowiem słupek, więc, choć po opisie poprzednich wydarzeń brzmi to głupio, to tak, genueńczycy mieli w tym meczu trochę szczęścia. Ale tylko trochę, bo gdyby mieli go ciut więcej, to mimo opuszczonej gardy mogliby z rywalami trochę powalczyć. Tu jednak należy oddać cesarzowi, a raczej Bartłomiejowi Drągowskiemu, co cesarskie, bo Polak zaliczył kolejny świetny występ. Popisowa interwencja? Strzał z ok. pięciu metrów, kapitalnie wyjęty na linii. Do tego pięć kolejnych parad, praktycznie brak błędów (jedno nieporozumienie z obrońcami, na szczęście dla niego bez konsekwencji) i kiedy już wydawało się, że nic nie popsuje mu humoru, gospodarze strzelili honorowego gola.
Do Drągowskiego ciężko się jednak o to przyczepić – ładna, koronkowa akcja, strzał praktycznie nie do obrony, no nie mógł zrobić w tej sytuacji więcej. Warto dodać, że przy tym trafieniu udział miał Karol Linetty, który częściowo odkupił winy za błąd z pierwszej połowy spotkania i zaliczył asystę drugiego stopnia. Zresztą jeśli mamy być szczerzy, to zarówno Karol jak i „Bereś” na tle genueńskiej mizerii wypadli na tyle nieźle, na ile dobrze można oceniać piłkarzy zespołu, który stracił pięć bramek. Taki Bereszyński wygrał np. 7 z 11 pojedynków, świetnie przyblokował napastnika po jednym z kontrataków i tak – na pewno miał kilka błędów, parę razy dał się objechać, ale generalnie nie powiemy, że był czarną owcą. Podobnie z Linettym – koncertu nie dał, ale i nie był 12. piłkarzem Fiorentiny.
Dla obu z nich to zapewne marne pocieszenie, ale cóż, lepszego nie mamy. Może lepiej nie będziemy przypominać, że Sampdorię czeka teraz wyjazdowy mecz z Interem i konfrontacja z niepokonanym od ośmiu gier Hellasem, bo z takim terminarzem ciężko o optymizm.
Sampdoria – Fiorentina 1:5
Gabbiadini 90′ – Thorsby 8′, Vlahović 18′, 57′, Chiesa 40′, 78′
***
No dobrze, a co z pozostałymi dzisiejszymi meczami, które są już za nami? Wspomniany Hellas zremisował z Udinese, ale Polacy wciąż są w odstawce w obydwu zespołach. Tylko Mariusz Stępiński zdołał zaliczyć dziś jakieś minuty, a dokładniej 10 minut, jednak nie oddał w tym czasie ani jednego strzału.
W rolę obserwatora, choć akurat z perspektywy boiska, wcielił się też Wojciech Szczęsny. Juventus co prawda wciąż potwornie męczy bułę, w dodatku bez odpoczywającego Cristiano Ronaldo, ale jednak Brescia nie mogła Starej Damie zagrozić. Zwłaszcza że przez ponad pół meczu grała w dziesiątkę. Efekt? „Tek” musiał interweniować tylko dwa razy. Warto jednak zwrócić uwagę, że nasz bramkarz podawał dziś ze stuprocentową skutecznością, a to zawsze jakiś plusik po raczej nudnawym występie. Poza tym jeszcze dwa istotne fakty z tego spotkania: kontuzja Miralema Pjanicia, który opuścił boisko chwilę po tym, jak się na nim zameldował oraz powrót do gry Giorgio Chielliniego, który wyleczył zerwane więzadła.
W meczu Sassuolo z Parmą biało-czerwonych nie mogliśmy się spodziewać, więc odnotujemy tylko w ramach ciekawostki debiut Lukasa Haraslina, który w 77. minucie zastąpił Jeremiego Bogę i zaliczył występ przeciwko byłej drużynie.
Udinese – Hellas Werona 0:0
Juventus – Brescia 2:0
Dybala 38′, Cuadrado 75′
Sassuolo – Parma 0:1
Gervinho 25′
Fot.Newspix