Marzenia i plany zawodników zaczynających granie w Polsce przeważnie są dość podobne: przebić się do Ekstraklasy, wyjechać do dobrej ligi zachodniej, trafić do reprezentacji. Co jednak, jeśli przygoda z piłką układa się inaczej, kursuje się między III a IV ligą i nic nie zapowiada przełomu? Można do końca w tym tkwić, albo jak Rafał Zaborowski szukać szczęścia za granicą, zaczynając niemal od zera. Nie skończył jeszcze dwudziestu trzech lat, gdy zdecydował się na opuszczenie czwartoligowego Gwarka Ornontowice na rzecz norweskiego czwartoligowca, gdzie łączył kopanie piłki z normalną pracą. Opłaciło się jednak, bo w zeszłym roku przebił się na profesjonalny poziom: najpierw w drugiej lidze greckiej, jesienią w drugiej lidze rumuńskiej, a wkrótce prawdopodobnie w drugiej lidze słowackiej. Zapewne w Lidze Mistrzów już nie wystąpi i nie pojedzie na mundial, ale na pewno zobaczy kawałek świata, zdobywając wiele kontaktów i doświadczeń, które zaprocentują po rozbracie z boiskiem.
Niespełna 26-letni skrzydłowy przyznaje, że w pewnym stopniu inspiruje się karierami Adriana Mierzejewskiego i Łukasza Gikiewicza. Rozmawiamy z nim o wielu ciekawych sprawach. Dlaczego jego klub z Rumunii dojeżdża po 400 kilometrów na mecze domowe? Kiedy w Norwegii otarł się o najwyższy poziom? Jak wpadł w oko skautowi OFI Kreta? Co robił w klubie z drugiej ligi maltańskiej? Który klub Ekstraklasy oferował mu pieniądze, za które nawet by się nie wyżywił? Kto z jego greckich kolegów uciekł z Polski po trzech dniach? Jakie były przeboje z zawodnikami z Afryki w LZS Piotrówka? Jaką najbardziej egzotyczną ofertę otrzymał? Zapraszamy.
***
Jesteś piłkarskim podróżnikiem czy jeszcze za wcześnie na takie określenie?
Od najmłodszych lat miałem podejście, że lepiej zagrać na wyższym szczeblu w niszowej lidze niż niższym w Polsce. Zawsze byłem ciekawy świata, miałem w głowie jakiś wyjazd i gdy pojawiła się okazja, to skorzystałem. Miałem nieraz oferty z kraju, nawet teraz, ale do III ligi wracać nie chciałem, natomiast w II lidze chodziło o bardzo małe pieniądze, co też mnie nie urządzało. Robię to co kocham, nie gram za darmo, więc nie mogę narzekać. Nie wiem, czy określiłbym siebie jako piłkarskiego podróżnika. Wiem, że z boku wygląda to tak, że kręcę się po świecie, ale naprawdę wielu chłopaków chciałoby podobnie i mogliby nie dać rady. To nie jest taka prosta sprawa, żeby przez lata żyć na obczyźnie.
Reprezentując barwy Viitorulu Pandurii Targu Jiu jesteś dziś w pełni zawodowym piłkarzem, który utrzymuje się tylko z grania?
Zgadza się. Mam profesjonalny kontrakt, jak zresztą wszyscy w drugiej lidze rumuńskiej. Nie znam zawodnika, który musiałby sobie tutaj dorabiać.
W Rumunii zarabiasz najlepiej odkąd zacząłeś grać?
Tak.
Jakbyś mógł uśrednić, gdzie w Polsce można dostać takie stawki, jakie ty masz na zapleczu rumuńskiej ekstraklasy?
Wiadomo, że rozbieżności potrafią być znaczące. Inne pieniądze w II lidze płaci Widzew Łódź, a inne mniejsze kluby. Wydaje mi się jednak, że mogę tu zarobić tyle, ile średnio dostają zawodnicy z dolnej połowy tabeli I ligi albo drugoligowej czołówki. Mamy bardzo duże premie za zwycięstwa. Jak dobrze idzie, można niemalże uzbierać drugą pensję. Wszystko w naszych nogach.
Strzelam, że średnia płaca w drugiej lidze rumuńskiej wynosi 2-3 tys. euro miesięcznie.
Niewykluczone, ale tak jak mówię, są kluby wyraźnie przebijające resztę. Rapid Bukareszt potrafił w tym sezonie ściągnąć gości, którzy dopiero co grali w Ligue 1 [Facundo Piriz z Montpellier i Brighton Labeau z przeszłością w Amiens, PM] i chłopaka z Segunda Division, który niedawno grał nawet w La Liga [stoper Tano Bonnin, PM]. Musieli dostać wysokie kontrakty, skoro zdecydowali się na taki krok. Sądzę, że równie dobrze mogliby iść do ekstraklasy rumuńskiej lub polskiej. W Viitorulu z kolei gram z Cristianem Orosem, który zadebiutował w reprezentacji Rumunii, a w 2016 roku zdobył mistrzostwo tego kraju z Astrą Giurgiu. W europejskich pucharach grał przeciwko Van Dijkowi w czasach Celtiku – krył go nawet przy rzutach rożnych – czy Francesco Tottiemu, gdy jeszcze był piłkarzem Romy. Opowiadał o tych meczach, pokazywał zdjęcia. Był też Victor Astafei, który niedawno grał w Goricy z Łukaszem Masłowskim, a wcześniej zaliczył ponad 200 występów w rumuńskiej ekstraklasie. On w tym okienku przeszedł do innego drugoligowca CSM Resita.
Jak wygląda twoja sytuacja w drużynie? Na razie rozegrałeś tylko trzy mecze ligowe.
Jestem trochę rozczarowany, ale miałem sporo przejść. Późno dołączyłem do klubu, potem były jakieś problemy z papierami, a jak już zacząłem grać, na treningu jeden z kolegów władował mi się w kostkę. Przez dwa tygodnie nie mogłem nawet chodzić. Musiałem dojść do siebie i wyszło jak wyszło. Ale jak już dostawałem szansę, robiłem swoje, zawsze coś się działo. Z tych trzech spotkań uzbierałem raptem 70 minut, a dwie asysty dałem. Jedną w debiucie, trener chwalił mnie na konferencji, mówiąc, że jestem dużym wzmocnieniem. W następnej kolejce usiadłem jednak na ławce. Byłem wkurzony, trener to widział. Poklepał mnie po plecach, tłumacząc, że jestem zawodnikiem bardziej ofensywnym niż defensywnym, a tym razem chcieliśmy się bronić. Pozostawało przyjąć mi to do wiadomości.
Czyli zakładasz, że twój czas nadejdzie dopiero wiosną?
Tak, tyle że… chyba już w innym miejscu. Możliwe, że w najbliższym czasie trafię do drugiej ligi słowackiej. Jestem już praktycznie dogadany, zagrałem w trzech sparingach, strzeliłem trzy gole. Chciałem być bliżej domu, poza tym w Rumunii są problemy z pieniędzmi. Zamierzam skorzystać z klauzuli, którą mam w kontrakcie. Trener chciał, żebym został, zapewniał, że wszystko będzie dobrze, ale jestem nastawiony na odejście. Do domu daleko, w szatni niemal sami Rumuni, trudno się porozumieć. Formalnie jestem jeszcze zawodnikiem Viitorulu, ale w odpowiednim momencie rozwiążemy kontrakt. Będę musiał iść na ustępstwa, trochę stracę finansowo.
Jak duże są zaległości wobec ciebie?
Czasowo niewielkie, choć pewnie mógłbym już rozwiązać kontrakt z winy klubu. Często wszyscy dostawaliśmy tylko część pensji, głównie o to chodzi. Na szczęście premie zawsze wypłacali na czas, więc nie było problemu, żeby normalnie funkcjonować na co dzień.
Ogólnie jakie wrażenie zrobiła na tobie druga liga rumuńska?
Pod względem stadionów i całej otoczki, to najlepsza liga, w jakiej dotychczas grałem. Mój klub ma nowy, 13-tysięczny obiekt. Bardzo ładny, oddano go do użytku w zeszłym roku. Większość pozostałych klubów też gra na całkiem niezłych stadionach. Rapid, UTA Arad czy CSM Resita mają wysoką frekwencję, można poczuć, że to w pełni profesjonalny poziom. W moim debiucie wygraliśmy z Resitą i nawet kibice rywala nas oklaskiwali, co w Polsce chyba by nie przeszło.
Po rundzie jesiennej zajmujecie dwunaste miejsce w 20-zespołowej lidze. Rozczarowanie czy nie?
Tragedii nie ma. Trzeba wziąć poprawkę na fakt, iż na co dzień mieszkamy i trenujemy w Oradei, a w oddalonym o 400 kilometrów Targu Jiu jedynie rozgrywamy swoje mecze na tym nowym stadionie. Czasami bliżej mieliśmy na spotkania wyjazdowe niż te w roli gospodarza. Ciągłe bycie w trasie na pewno nie było bez znaczenia dla wyników, czuliśmy to w nogach. Inna sprawa, że tak czy siak w kilku meczach powinniśmy ugrać więcej, bo ktoś nie wykorzystał rzutu karnego i tak dalej. Sześć punktów więcej i byłaby teraz walka o awans.
Dlaczego nie mieszkacie w Targu Jiu?
To zagmatwana sprawa. W tamtym sezonie nasz prezes miał dwa kluby w innych miastach. Jeden w Targu Jiu, z którego pochodzi, a drugi w Oradei. Ten pierwszy klub, gdzie pompował większość pieniędzy, spadł z ligi, za to Oradea się utrzymała i to na jej licencji gramy. Większość chłopaków chciała zostać na miejscu. Oradea jest jednym z najładniejszych rumuńskich miast, Targu Jiu na tym tle wygląda niespecjalnie. Naciskali, żeby przynajmniej przez pół roku jeszcze się nie przeprowadzać i tak wyszło, ale ze szkodą dla drużyny jako gospodarza. Ta zamiana zresztą wyszła dość późno. Prezes ma nadzieję, że z czasem Viitorul Pandurii Targu Jiu będzie najważniejszym klubem w mieście. Na razie większość kojarzy samo Pandurii, które też gra dziś w drugiej lidze i ma poważne problemy finansowe. Bardzo nietypowa sytuacja, już jej nawet nie tłumaczę znajomym, bo i tak się gubią.
Rozumiem, że w Rumunii mieszkałeś sam?
Tak. Mam dziewczynę, ale mieszka i pracuje w Norwegii, do której przyjechała ze względu na mnie, gdy tam występowałem. Nie chcę, żeby wszystko podporządkowywała pod moje granie. Robię to co lubię, ona to szanuje, jednak czułbym się źle, gdybym blokował ją w jej rozwoju. Zdecydowaliśmy, że do Viitorulu pojadę samemu.
No właśnie, od Norwegii zaczęły się twoje europejskie wojaże. Grałeś w czwartoligowym Harstad. Jak się tam znalazłeś?
Pewnego dnia dostałem wiadomość na Facebooku od jakiegoś szwedzkiego agenta z zapytaniem, czy nie chciałbym pojechać na testy do Norwegii. Na początku podchodziłem sceptycznie. Wiadomo, jest wielu oszustów składających obietnice bez pokrycia. Wyszukałem jednak trenera tego klubu, napisałem do niego i okazało się, że faktycznie na mnie czekają. No to pojechałem. Zaprosili dwunastu chłopaków – z ekstraklasy Estonii, z Litwy, jeden chłopak grający w Grecji i Arabii Saudyjskiej, jakiś Francuz, gość z drugiej ligi słoweńskiej. Przez trzy dni graliśmy różne mecze i w końcu wybrali trzech zawodników: mnie, tego z Grecji i Arabii Saudyjskiej oraz gościa z drugiej ligi słoweńskiej.
Jak ten Szwed cię wyszukał?
Poczta pantoflowa. Jakoś uzyskał namiary na mnie i odezwał się. Kluby nieraz szukają kontaktu przez Facebooka czy Instagrama. Mam też na YouTube kilka video z fragmentami moich meczów, znajomy mi je zrobił. Dziś są różne platformy, które pomagają wyszukiwać piłkarzy, ale nie każdego można tam sprawdzić, więc taka stara metoda też może być dobra, żeby się pokazać. Jak filmik jest odpowiednio zmontowany, trener nawet wstępnie jest w stanie wywnioskować, czy pasujesz mu do taktyki, czy nie.
W Polsce występowałeś głównie w III lidze, więc jak porównasz czwarty poziom rozgrywkowy u nas z tym norweskim?
W Norwegii styl gry jest bardziej siłowy, częściej gra się dalekimi podaniami, dużo jest walki w powietrzu. Ogólnie poziom na pewno nie był niższy. Mam kolegę, który do niedawna był w III lidze. Latem wyjechał do czwartej ligi greckiej i stwierdził, że tam jest dużo wyższy poziom. Tutaj bym tak nie powiedział. Jeżeli w czymś Norwegów nasza III liga przebija, to profesjonalizmem klubów, całą organizacją.
A dokładniej?
Baza treningowa, kibice, otoczka – to lepiej wygląda u nas. Podstawy w Norwegii były, nawet takie, których nie miałem w Polsce typu jakieś owoce czy napoje. Ale same rozgrywki były bardziej anonimowe. U nas III liga jest dokładnie dokumentowana przez 90minut.pl, można wszystko zobaczyć, kluby czasami przeprowadzają nawet transmisje swoich meczów, mają rozbudowane strony. W Norwegii bardziej zostawało to “między nami”.
Przygotowując się do wywiadu natrafiłem na dwa teksty po norwesku, z czego jeden za paywallem.
A to u nich standard. Wszystko jest płatne. Generalnie dało się odczuć, że sporty zimowe są w Norwegii najpopularniejsze. Mają w nich duże większe sukcesy.
Podczas oglądania twoich urywków z Harstad rzuca się w oczy, że wiele meczów rozgrywaliście w halach.
To akurat bardzo mi się podobało. Norwegia ma surowy klimat, praktycznie każdy klub posiada taką halę do użytkowania. Do kwietnia jest tam bardzo zimno, hala rozwiązuje problem z treningami, a czasami nawet z meczami. Nawet rezerwy ekstraklasowego Lillestroem grały pod dachem. Murawy rzecz jasna sztuczne, ale często wysokiej jakości, nie mogliśmy narzekać. U nas granie pod balonem to ciągle luksus, u Norwegów standard.
Łączyłeś tam granie z pracą?
Tak, pomagałem przy różnych pracach wykończeniowych, raczej fizyczne zajęcie. Najczęściej pracowałem normalnie po osiem godzin od poniedziałku do piątku.
Za granie też dostawałeś pieniądze?
Dostawałem, więc sumując wszystko, można było nieźle zarobić, zwłaszcza że mieszkałem w hotelu, gdzie miałem zapewnione wyżywienie. Klub opłacał mi również loty do Polski i tego typu rzeczy.
Zdarzały się chwile zwątpienia?
Nie ukrywam, że zdarzały się. Miałem w drużynie serbskiego kolegę, tego sporo grającego w Grecji, który widział, że mam potencjał i trochę się marnuję w tej czwartej lidze. Kiedyś zapytał, czy nie chciałbym spróbować testów w drugiej lidze greckiej. Szybko się zdecydowałem. Pokazałem się z dobrej strony, zaliczyłem badania i tak zostałem piłkarzem PASA Irodotos.
Czyli jak na warunki Harstad byłeś gwiazdą?
Na pewno jakieś umiejętności mam i na tle tych chłopaków się wyróżniałem. Gdzie nie pójdę, słyszę, że mam spory potencjał. Ale wiadomo, że same umiejętności nie wystarczają. Kiedyś głowa nie do końca funkcjonowała tak jak powinna, byłem za leniwy. Z wiekiem jednak człowiek dojrzewa, staje się mądrzejszy.
Brakowało ci profesjonalnego podejścia?
Zawsze byłem mocno nastawiony na piłkę, to moja jedyna pasja, którą naprawdę kocham. Czegoś jednak w moim podejściu brakowało. Może zabrakło kogoś, kto szybciej by mną pokierował i uświadomił pewne sprawy, choć z drugiej strony, często nie słuchałem osób, które chciały dla mnie dobrze. Bywałem leniwy, nie chciało mi się dawać z siebie więcej niż musiałem. Zrobię co trzeba na treningu i dziękuję bardzo. Powinienem pracować ciężej.
Pojawiał się element imprezowy?
Zdarzało się gdzieś wyjść, jak to u młodego człowieka, ale wydaje mi się, że proporcji nie zaburzyłem. Nie zawalałem treningów. Ale rezerwy były spore, od pewnego czasu znacznie większą wagę przykładam do odżywiania i regeneracji, zacząłem się poważnie interesować tematem. Pojawiły się trochę większe pieniądze, dlatego też bardziej mogłem w to pójść. Świadomość świadomością, ale to wszystko po prostu kosztuje.
Łącząc w Norwegii pracę z graniem zawsze traktowałeś to jako etap przejściowy czy oswajałeś się z myślą, że inaczej już nie będzie?
Różnie bywało. Jak przyjechałem do Harstad, trener w żartach stwierdził, że jeszcze sprzedadzą mnie do Rosenborga i tym podobne gadki. Miałem w drużynie kolegę, z którym wzajemnie się napędzaliśmy i motywowaliśmy, ale zdarzały się myśli, że to już nie ma sensu. Jak normalnie pracowałeś, czasami zwyczajnie brakowało trochę sił na treningu. Do tego Harstad leży daleko na północy Norwegii, więc okresowo jest tam non stop jasno lub ciemno. To nie sprzyjało dobremu wypoczynkowi.
Jak sobie radziłeś?
Trudno się do tego przyzwyczaić, momentami tracisz poczucie czasu. Pamiętam sytuację z letniego okresu, gdy po meczu siedzieliśmy z chłopakami w klubie. 1:00 czy 2:00 w nocy, a oni zaczęli grać w piłkę na boisku, bo było jasno. Nie jest łatwo, dlatego tak wielu ludzi ma tam problemy z samym sobą. Osoby z zewnątrz często dość szybko stamtąd wyjeżdżają, nie mogą się przestawić. Ja jakoś dałem radę, depresji nie miałem. W tych dziennych okresach więcej się człowiekowi chciało, organizm uzupełniał sobie witaminę D.
Harstad to niespełna 25-tysięczne miasteczko. Jak się w nim żyło?
Trochę nudno. Norwegia jest pięknym krajem, można nasycić się widokami i obcowaniem z naturą, ale tak na co dzień zbyt wielu możliwości nie było. Nie narzekałem jednak. Mieliśmy dobrą atmosferę w szatni, dziewczyna była ze mną. Ona do dziś pracuje w Harstad. Nie zakładamy tam pozostania na stałe, ale jak wspominałem, zarobki są bardzo dobre, więc korzysta. Ma swoje cele i ambicje, pojawił się nawet wspólny pomysł, by zainwestować w nieruchomości. Uważamy to za lepszą opcję, niż kupowanie jakiegoś drogiego samochodu, który i tak szybko straci na wartości. Aktualnie lepiej, żeby była tam, niż miała wszędzie za mną jeździć, zwłaszcza że jak widać ostatnio dość często zmieniam miejsca i to na szybko, w ostatniej chwili.
W Harstad miałeś możliwość sprawdzenia się na poważnym poziomie. W Pucharze Norwegii zmierzyliście się z ekstraklasowym Bodo/Glimt.
I nawet zaliczyłem asystę po wejściu z ławki. Wyrównaliśmy na 2:2, ale w końcówce nas przycisnęli, zaczęło brakować tlenu i przegraliśmy 2:5. Moim zdaniem jednak generalnie wyglądaliśmy dobrze i nie było przepaści między zespołami. Szkoda, że nie wykorzystaliśmy kilku sytuacji z pierwszych minut. Byliśmy maksymalnie zmotywowani, każdy chciał się pokazać. Trochę się tym meczem dowartościowałem. Dostałem zachętę, żeby nadal walczyć i być cierpliwym. Trener Bodo nas chwalił i mówił, że postawiliśmy trudne warunki.
Koniec końców zimą 2019 wybiłeś się stamtąd do drugiej ligi greckiej. Uważasz, że sobie tam poradziłeś?
Wydaje mi się, że tak. Na początku potrzebowałem trochę czasu. Po raz pierwszy zetknąłem się z całkowicie profesjonalnym poziomem, ale potem było nieźle. Słyszałem wiele pochlebnych opinii na swój temat. Po meczu z Trikalą, w którym zaliczyłem asystę przy zwycięskim golu, wracałem do hotelu z dwoma kolegami. Podjechało do nas BMW i gość pyta jednego z kolegów, który już rozmawiał po grecku, czy to ja grałem z numerem 70. Potwierdził, a ten facet dziwił się, że zostałem zmieniony w 74. minucie, skoro byłem najlepszy na boisku. Okazało się, że to skaut OFI Kreta. Miałem później sygnał, że pójdzie do innego klubu i chciałby mnie wziąć ze sobą, ale sprawa się rozmyła. Jakieś nazwisko jednak sobie wyrobiłem. Odchodząc z Irodotos dostałem sporo ofert z Grecji. Miałem już podpisywać umowę z jednym z trzecioligowców, tyle że wtedy odezwał się Viitorul. Uznałem, że to lepsza opcja, bo wyższa liga, więc zdecydowałem się na tamten kierunek.
Twój klub spadł z drugiej ligi i od razu wylądował w czwartej.
To efekt reorganizacji. Chyba tylko w Grecji takie rzeczy są możliwe, żeby sportowo zlecieć jednorazowo o dwa poziomy (śmiech). W Irodotos chcieli mojego pozostania, jak na tę ligę zaoferowali dobre warunki, ale miałem zbyt wiele alternatyw, żeby czegoś nie wybrać. Gdybym się uparł, mógłbym zostać w Grecji na drugim froncie. Mnóstwo klubów ma tam jednak problemy. W poprzednim sezonie osiem drużyn, czyli połowa ligi, dostała punkty ujemne! Niektórzy grają głównie chłopakami z U-23, bo nikogo nie mogą sprowadzić.
W Irodotos doświadczyłeś problemów finansowych?
Niestety tak, temu klubowi też zabrano punkty. Trochę głupio wyszło z tą Rumunią, bo wychodzi, że gdzie nie pójdę, to nie płacą (śmiech). I tak nie mogłem narzekać, bo już po sezonie jako jeden z bodajże trzech zawodników zostałem w większości spłacony. Chcieli mnie zachęcić do pozostania, prezes z kolei gdzieś się przenosił i liczył, że pójdę za nim.
W Football League rozegrałeś 11 meczów, strzeliłeś jednego gola, zaliczyłeś trzy asysty. Czego zabrakło, żeby uzbierać jeszcze więcej minut?
Przychodziłem w styczniu, gdy już dawno zakończył się sezon w Norwegii. Wiadomo, że się pilnowałem, ale jak mówiliśmy, to już całkiem inne granie, w stu procentach na poważnie. Fizycznie musiałem dojść do siebie, żeby dorównać reszcie chłopaków, którzy praktycznie nie mieli przerwy zimowej i cały czas znajdowali się w rytmie meczowym.
Doświadczyłeś także gwałtownej zmiany klimatu.
No tak, przeniosłem się z dalekiej północy na słoneczną Kretę, ale nie narzekałem z tego powodu (śmiech). Super miejsce do życia. Ludzie okazali się bardzo życzliwi i pomocni. Niektórzy rozpoznawali mnie z boiska, pozdrawiali, machali czy nawet wręczali jakieś prezenty.
Na przykład?
Darmowa kawa czy obiad, wychodziłem z piekarni bez rachunku. Mogłem poczuć, co to znaczy być piłkarzem cenionym przez kibiców.
Ilu chodziło na mecze?
Szału nie było. Jak przychodziłem zmienił się prezes, kibice za nim nie przepadali i część z nich początkowo bojkotowała mecze. Później zaczęli chodzić i powiedzmy, że koło tysiąca ludzi się zbierało.
W kadrze Irodotos znajdowało się sporo zawodników z przeszłością w greckiej ekstraklasie. Kto zrobił największe wrażenie?
Było kilka ciekawych postaci, choć w żadnym przypadku szczęka mi nie opadała. Bez wielkiego wow. Nie ukrywam, że początkowo inaczej to sobie wyobrażałem, skoro po raz pierwszy stykałem się z w pełni profesjonalnym poziomem. A potem okazało się, że chłopaki piłkarsko są w moim zasięgu, że nie odstaję. Wręcz miałem wrażenie, że nieraz w niektórych aspektach ich wyprzedzałem, w kompleksy się nie wpędziłem. Kolejny bodziec, żeby jeszcze bardziej zasuwać. Co do nazwisk, ciekawie zapowiada się 17-letni bramkarz Apostolos Tsilingiris. Po spadku poszedł do Arisu Saloniki i zdążył już zagrać parę meczów w Super League. W ataku mieliśmy doświadczonego Dimitriosa Sialmasa. Swego czasu grał nawet w AEK Ateny. Inny zawodnik po trzydziestce – obrońca Lefteris Gialousis, był kiedyś kapitanem w ekstraklasowym Ergotelis. Widać było, że nie są to goście z pierwszej lepszej łapanki.
Czytałem, że latem możliwy był również kierunek litewski.
Więcej – ja nawet byłem na testach w litewskim ekstraklasowcu FK Panevezys. Zaprosili kilku chłopaków, pojechałem, zagrałem w dwóch sparingach. Już po pierwszym meczu byli na mnie zdecydowani. Prowadziliśmy rozmowy, ale potem okazało się, że warunki finansowe są kiepskie i nie zdecydowałem się, żeby tam zostać. Agent, który mnie wysłał na Litwę deklarował pewne kwoty, mówił, że on im tam będzie coś dopłacał, że będzie dobrze i tak dalej. Ja już w takie rzeczy nie wierzę, za dużo widziałem. Wiem, że kibice byli źli na taki scenariusz, pytali w internecie, jak można było odpuścić tego Polaka, że był najlepszy z testowanych. Tak czasami bywa. Zyskałem jednak przydatne doświadczenie. Mam do teraz kontakt z niektórymi ludźmi stamtąd i nawet ostatnio pisał do mnie kolega z zapytaniem, czy chciałbym przyjść do łotewskiego FK Jelgava, w którym on gra, albo jeszcze innej drużyny z tamtejszej ekstraklasy.
Wyjechać z Polski mogłeś jeszcze przed Harstad. W 2016 roku przebywałeś na testach w beniaminku drugiej ligi maltańskiej.
Poleciałem tam razem z moim kolegą jeszcze z czasów Stadionu Śląskiego Chorzów, Tomkiem Wandzikiem. To był początek okresu przygotowawczego, na treningach przewijało się wielu zawodników. Czas leciał, działacze nie podejmowali decyzji, nie wykonywali żadnych poważniejszych ruchów w naszym temacie. Wreszcie uznaliśmy, że wracamy. Musielibyśmy długo czekać bez żadnej gwarancji, że cokolwiek się wydarzy. Naprawdę testowali chłopaków wagonami, codziennie nowy. Wszystko na wariackich papierach. Zauważył nas tam pewien gość, który miał swoją restaurację, fundował nam posiłki i zachęcał, żebyśmy poszli do jego klubu z trzeciej ligi. Aż tak nisko iść nie chcieliśmy.
W 2016 roku kończyłeś dopiero 22 lata. Nie miałeś oporów, żeby tak wcześnie próbować tak egzotycznego kierunku jak druga liga maltańska? W tamtym czasie chyba jeszcze była nadzieja, że coś więcej zdziałasz w polskiej piłce, a idąc na Maltę skazałbyś się na zapomnienie.
Niby tak, ale szedłbym jednak na drugi poziom rozgrywkowy. W Polsce nie wyszedłem poza czwarty. Chyba i tak mógłbym mówić o sportowym awansie, a przy okazji zobaczyłoby się kawałek świata. A nigdy nie wiadomo, co się potem wydarzy. Może bym się pokazał z dobrej strony i przebił do maltańskiej ekstraklasy? Tak to analizowałem, gdy jechaliśmy na testy.
Seniorskie granie zaczynałeś w Ruchu Radzionków.
Tak, już w trzecioligowych czasach. Mieliśmy jeszcze w szatni parę głośnych nazwisk jak na ten szczebel: Piotra Rockiego, Adama Giesę, Marcina Dziewulskiego. Było kilku porządnych piłkarzy, od których można się było uczyć na treningach. Mieli dobre podejście względem młodszych, starali się nam pomagać i podpowiadać. Fajny czas, dobrze go wspominam.
Dlaczego po dwóch sezonach odszedłeś z tego klubu?
W pierwszym sezonie spadliśmy do IV ligi i w następnym niestety nie wywalczyliśmy awansu, przegraliśmy baraż. Chciałem pójść wyżej. Najpierw zostałem zaproszony na casting do drugiej drużyny jeszcze ekstraklasowego Górnika Łęczna. Stawiło się na nim chyba ponad trzydziestu chłopaków. Spodobałem się, przewidywali mnie do treningów z pierwszą drużyną, ale warunki finansowe były naprawdę śmieszne. Albo musiałbym dodatkowo pracować, albo liczyć na pomoc rodziców, żeby w ogóle przeżyć.
Ile dawali? Jakieś 600 zł?
Dokładnie tyle. Wiadomo, chodziło o zespół z rezerw, ale to jednak klub z Ekstraklasy i takie pieniądze. Trzeba przecież gdzieś spać, gdzieś jeść.
Nie miałbyś nawet mieszkania i wyżywienia od klubu?
Nie, wszystko musiałbym ogarnąć za 600 zł, czyli w praktyce pozostawałoby mi spanie na dworcu i jedzenie bułki z masłem. Mógłbym iść gdzieś do pracy, ale przecież mówiliśmy o Ekstraklasie. Nie miałbym równych szans w walce o skład przychodząc na trening prosto z roboty, zwłaszcza że dopiero aspirowałbym do poziomu reszty kolegów. To byłoby bez sensu.
W styczniu 2017 razem ze wspomnianym Tomaszem Wandzikiem przebywałeś na testach w drugoligowym Rozwoju Katowice. Dlaczego tam nie wyszło?
Tak naprawdę nie za bardzo mogliśmy się nawet pokazać. Trener wiedział, że przychodzimy z niższych lig, od początku był sceptycznie nastawiony. Minęły może dwa dni i szybko wróciliśmy do domu. Dobrze, że nie mieliśmy daleko (śmiech).
Radzionków opuściłeś na rzecz trzecioligowego LZS Piotrówka. Ten klub zawsze słynął z masowego sprowadzania zawodników z Afryki, ale gdy ty tam grałeś, w składzie pojawiało się ich niewielu.
W składzie niewielu, ogólnie jednak cały czas było ich dużo. Normalnie z nami trenowali, ale w meczach mógł grać tylko jeden plus jeden na ławce. Przeważnie grał znany z Ekstraklasy Martins Ekwueme. W tym okresie w Piotrówce przebywał też Robert Ndip Tambe, który później przez Spartak Trnava przebił się do reprezentacji Kamerunu i wygrał z nim Puchar Narodów Afryki. Po Spartaku grał w drugiej lidze tureckiej, w Sheriffie Tyraspol i rumuńskim Cluj. Większość z tych piłkarzy przeważnie nie lądowała nawet w meczowej kadrze.
Panował specyficzny klimat z nimi?
Zdecydowanie, były różne akcje, uśmiecham się na samo wspomnienie. Czasami rozgrywaliśmy mecze biali na czarnych, szli ostro. Prezes Strychacz organizował nieraz sparingi z klubami z wyższych lig i wystawiał tylko tych Afrykańczyków. Pamiętam spotkanie z Kluczborkiem. Dla tamtych to mocniejszy trening, grali głównie rezerwowi, a czarnoskórzy grali na prostych nogach i ładowali się łokciami. Kiedyś, gdy prezes był poirytowany, prosił nas, żebyśmy ich skądś wygonili. Nie grali, a nie chcieli normalnie pracować u prezesa w firmie, tylko siedzieli w mieszkaniach i generowali koszty. Dla mnie to było bardzo dziwne. My, koledzy z drużyny, mamy ich przeganiać, bo klubowi nie pasują? No trudno było się nudzić.
Pobyt w Piotrówce trwał pół roku. Sam chciałeś odejść?
Tak. W Piotrówce nie było za ciekawie, a zgłosił się JKS Jarosław. Tam też spędziłem tylko jedną rundę. Nie był to dla mnie najlepszy czas i piłkarsko, i prywatnie. Byłem daleko od domu, więc skoro szału nie robiłem, chciałem wrócić gdzieś bliżej.
No i po roku w III lidze wróciłeś na czwartoligowy poziom.
Trener Wojciech Osyra, którego znałem z Radzionkowa, trafił do Gwarka Ornontowice i zadzwonił do mnie z propozycją przyjścia. Dałem się przekonać i pograłem przez pół roku.
Tam też żyłeś tylko z piłki?
Nie, dorabiałem sobie.
Kiedy grając w Polsce poczułeś, że jest szansa na coś więcej? Czy w ogóle był taki moment?
Jeśli już, to na początku w Radzionkowie. Trenowałem z zawodnikami, o których mówiliśmy. Czasami pochwalili, powiedzieli ciepłe słowo i to dowartościowywało. Człowiek zaczął wierzyć, że ta przygoda może pójść w ciekawym kierunku, ale wyszło tak, że jak na razie nie było mi dane zagrać w kraju na szczeblu centralnym.
Ekstraklasa albo I liga są jeszcze twoimi celami?
Życie pisze różne scenariusze. Na pewno fajnie by było. Mam jeszcze swoje ambicje, po to jeżdżę po zagranicznych klubach, żeby coś z tej piłki mieć i coś osiągnąć. Wiele osób w wielu miejscach powtarzało mi, że mam potencjał i może dlatego przetrwałem wszystkie wichry i burze, po których niejeden już dałby sobie spokój z piłką. Wierzyłem, że w końcu szczęście się do mnie uśmiechnie i dziś chyba mogę powiedzieć, że tak się stało, bo gram na zawodowym poziomie i utrzymuję się tylko z futbolu.
Gdyby nie wyjazd do Norwegii, już byś nie grał w piłkę? W Polsce mógłbyś być skazany na tułaczkę między III a IV ligą.
Tego nigdy nie wiadomo, ale uważam, że wszystko dzieje się po coś. Najwyraźniej tak miało być. Gdybym nie pojechał do Harstad, nie byłbym potem w drugiej lidze greckiej i rumuńskiej. Nie żałuję tego kroku, również pod względem finansowym. Zyskałem spokój w tym temacie, może też tego potrzebowałem, żeby ruszyć wyżej. Niewykluczone, że zostając w Polsce nic ciekawszego już by na mnie nie czekało. Przed wyjazdem nigdy jednak nie nachodziły mnie myśli, że już czas zupełnie kończyć i zająć się czymś innym. Miałem oparcie w swoim najbliższym otoczeniu. Bardziej mnie napędzało do dalszej walki, a nie sprowadzało w dół. To bardzo ważne.
Masz poczucie, że grając w Norwegii, Grecji, Rumunii i prawdopodobnie zaraz na Słowacji tworzysz też kapitał na przyszłość, już po karierze?
Tak. Bardzo poprawiłem język angielski, dziś mogę w nim mówić na dobrym poziomie. Jestem do tego zmuszony, na co dzień więcej rozmawiam po angielsku niż po polsku. Nie zostałem jednak poliglotą. Greckiego czy rumuńskiego nie poznałem w stopniu komunikatywnym, liznąłem tylko podstawy. Baza kontaktów? Jasne, powstała, nawiązałem wiele cennych znajomości, które mogą się kiedyś przydać, gdybym chciał pozostać przy piłce w innej roli. Rozwinąłem się również jako człowiek. Każda podróż kształci, można coś dla siebie wyciągnąć. Zobaczyłem, jak żyją ludzie z różnych światów. Pod każdym względem zyskałem dzięki tym wyjazdom.
Jakie wnioski jeśli chodzi o wzorce życia wyciągnąłeś?
Potwierdziło się to, że im więcej słońca na co dzień, tym ludzie bardziej uśmiechnięci i życzliwi. U nas jest ciągła gonitwa za wszystkim, w Grecji mają większy luz, swobodniejsze podejście do życia. To są znaczące różnice, dla niektórych nie do przeskoczenia. W Irodotos grałem z Nikolaosem Angeloudisem, który mając dwadzieścia kilka lat był kapitanem Arisu Saloniki. Kiedyś miał iść do Górnika Łęczna. Przyjechał i… po trzech dniach pędził z powrotem do domu. Mówił, że podejście Polaków do życia zupełnie mu nie odpowiadało, nie czułby się u nas dobrze. Generalnie zauważyłem, że za granicą ludzie bardziej cię podbudowują niż dołują, dobrze ci życzą. U nas częściej cieszą się z cudzego upadku, choć oczywiście nie mówię, że wszyscy. Złe jednostki są wszędzie. Ale nie ukrywam, że od Greków w kwestii mentalności wyciągnąłem najwięcej i staram się w pewnych sprawach być tacy jak oni – bardziej życzliwy i uśmiechnięty.
Jacy na tym tle są Norwegowie i Rumuni?
Norwegowie to trochę zimy naród. Nie przez przypadek, jak już zaznaczałem. Są bardzo rodzinni, ale do reszty zachowują znacznie większy dystans, nie tak łatwo się otworzą. Dotyczy to zwłaszcza osób starszych. Młodsi mają już trochę inne podejście. Rumuni z kolei są bardzo rozrywkowi i lubią się pokazać z czymś drogim. Nawet jeśli realnie ich na coś nie stać, chcą jeździć nowymi autami i mieć najnowsze gadżety. Na ulicach same dobre fury, większość dobrze ubrana, a mówi się, że tam panuje bieda.
Widzisz w swojej historii podobieństwa do losów Adriana Mierzejewskiego i Łukasza Gikiewicza?
Moi życiowi idole (śmiech). Niektórzy ich krytykują, ale wielu chciałoby być na ich miejscu. Słowa uznania dla nich, że dawali sobie radę w wielu miejscach na dobrym poziomie, również poza Europą.
Brałeś kiedyś pod uwagę bardziej egzotyczny wyjazd?
Przechodziło mi to przez myśl i nawet już kilka takich sygnałów się pojawiło. Jakiś czas temu dostałem telefon z propozycją zagrania w ekstraklasie Tadżykistanu, klub miał grać w azjatyckim odpowiedniku Ligi Europy. Na taki kraj chyba jednak bym się nie zdecydował. Ale gdybym otrzymał egzotyczną ofertę z “normalniejszego” miejsca, to bardzo możliwe, że podjąłbym wyzwanie. Propozycji różnych testów miałem już sporo, ale to za duże ryzyko. Wysokie koszty bez gwarancji, że cokolwiek to da. Tak jak mówię, zagraniczne wyjazdy wymagają pewnej odwagi. Odzywają się do mnie chłopaki nawet z Ekstraklasy czy I ligi, bo mają jakieś pytania albo liczą, że mógłbym im w czymś pomóc. Wielu chętnie by spróbowało, ale coś czuję, że gdyby pojechali, to szybko by zawrócili.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. 400mm.pl/archiwum prywatne