Peter Ndlovu, jeden z najwybitniejszych zawodników w dziejach reprezentacji Zimbabwe, opowiedział kiedyś w rozmowie z Weszło pikantną anegdotkę. – Graliśmy nasz ostatni mecz w Pucharze Narodów Afryki. Zanotowaliśmy świetny rezultat, bo pokonaliśmy Ghanę, choć i tak odpadliśmy z rozgrywek. W hotelu zdecydowaliśmy się jednak wypić kilka drinków, by uczcić nasz sukces. Zaprosiłem do wspólnej zabawy przyjaciela z Ghany, który oglądał ten mecz. Kumple zaraz zaczęli mu dokuczać, dogryzać. Że ta jego Ghana taka słaba. Przede wszystkim robił to nasz trener.
– Mój przyjaciel dzielnie znosił te kpiny – kontynuował Ndlovu. – Myślał, że cierpliwość mu pomoże. Ale piliśmy więcej i więcej, żarty się nasilały. Skończyło się tak, że po kilku godzinach imprezy niektórzy poszli już spać, przede wszystkim zniknął nasz trener i mój przyjaciel. Przypomnieliśmy sobie wtedy, że trener podczas całego turnieju wchodził z samego rana do pokojów i wyciągał najbardziej leniwych piłkarzy z łóżek za nogi, wyganiając ich na trening. Postanowiliśmy mu odpłacić. Wpadliśmy do jego pokoju o czwartej nad ranem. Niestety, w łóżku nie zastaliśmy trenera, tylko mojego przyjaciela. Najgorsze, że właśnie bzykał żonę trenera! Szybko się wycofaliśmy. Znaleźliśmy trenera w hotelowej toalecie i uniemożliwiliśmy mu powrót do pokoju. Następnego dnia rano, przy śniadaniu, zapytałem przyjaciela, dlaczego to zrobił. A on mi na to: „Skoro on upokarza mój kraj, to ja jego też upokarzam, pierdoląc mu kobietę”.
Tym przyjacielem Petera Ndlovu był Tony Yeboah. Wielki patriota. I naprawdę znakomity napastnik.
Jak groźnym snajperem był Yeboah, najlepiej – i najboleśniej – przekonali się swego czasu obrońcy Widzewa Łódź. W pierwszej rundzie Pucharu UEFA 1992/93 łódzka ekipa zmierzyła się bowiem z Eintrachtem Frankfurt, którego największą gwiazdą był wówczas właśnie pochodzący z Ghany napastnik. Pierwszy mecz pozwalał jeszcze Widzewowi snuć marzenia o awansie. Właściwie to remis 2:2 można było nawet potraktować jako delikatne rozczarowanie, ponieważ polska ekipa prowadziła już przed własną publicznością dwiema bramkami i miała też doskonałą okazję, by uzyskać trzybramkową przewagę.
Z takich tarapatów Eintracht mógłby się już nie wykaraskać. Ale to próżne spekulacje – w rewanżu Niemcy nie pozostawili najmniejszych wątpliwości, kto w tym dwumeczu jest lepszy. Rzucili się na widzewiaków i po prostu rozszarpali ich na kawałki.
Już do przerwy Eintracht prowadził na Waldstadion sześcioma bramkami. Ostatecznie strzelecki festiwal zakończył się wynikiem 9:0, a sam Yeboah aż czterokrotnie pokonał kompletnie bezradnego Piotra Wojdygę. W sumie zaaplikował Widzewowi w tym dwumeczu pięć trafień. Był absolutnie nie do zatrzymania. Za szybki, za silny, zbyt precyzyjny. – Wstyd, hańba. Pod koniec meczu myślałem tylko o jednym – by na tablicy świetlnej nie zapalił się wynik 10:0 – wspominał Mirosław Myśliński w rozmowie z portalem „Widzewiak”.
– Dzień przed meczem ryczeliśmy ze śmiechu, bo jacyś Bułgarzy z Rumunami 2:7 dostali – opowiadał z kolei Marek Koniarek na łamach „Przeglądu Sportowego”. – „Jak trzeba grać, żeby siedem goli stracić?” – zastanawialiśmy się wspólnie. Do Frankfurtu pojechaliśmy z nadziejami po remisie 2:2 w pierwszym meczu. W Łodzi prowadziliśmy 2:0 i miałem lagę z pięciu metrów na podwyższenie wyniku. Może lepiej, że się skończyło remisem, a nie 3:0, bo ich to by jeszcze bardziej rozjuszyło. Najbardziej zapamiętałem spikera i jego: „Kruse. Eins zu null. Kruse. Zwei zu null. Yeboah. Drei zu null. Yeboah. Vier zu null”. Do przerwy przegrywaliśmy 0:6. W drodze do szatni Tomek Łapiński poprosił: „Koniar, znasz trochę niemiecki, idź do nich pogadać, żeby już nie wariowali”. Ktoś inny zauważył czerwone kable, chyba telewizyjne. Rzucił pomysł, żeby je wyrwać, bo transmisja idzie na Polskę.
– Jeszcze na przedmeczowej rozgrzewce podszedł do mnie trener Władysław Żmuda i mówi: „Popatrz, Marek, jak oni się marnie prezentują. Nie to, co wy!”. Ale i tak przebił go Andrzej Grajewski. Schodzimy do szatni na przerwę przy wyniku 0:6. Wpada prezes: „Panowie, jak na nich siądziecie, to możemy odrobić!” – dodał Koniarek.
Eintracht Frankfurt 9:0 Widzew Łódź (1. runda Pucharu UEFA 1992/93).
Widzew za tę haniebną klęskę trzeba usprawiedliwić o tyle, że Eintracht na początku lat dziewięćdziesiątych to była naprawdę konkretna ekipa. W 1990 roku „Orły” zakończyły zmagania w Bundeslidze na trzecim miejscu w tabeli – była to najwyższa pozycja tego klubu w niemieckiej ekstraklasie od piętnastu lat i zarazem zwiastun dalszych sukcesów. Rok później Eintracht osunął się w stawce tylko o jedno oczko, by w sezonie 1991/92 powrócić na najniższy stopień ligowego podium. Piłkarze z Frankfurtu nad Menem otarli się zresztą wówczas o mistrzowski tytuł. Między dwudziestą piątą a trzydziestą siódmą kolejką Bundesligi nie przegrali ani jednego spotkania, co pozwoliło im przystąpić do finałowej serii spotkań z pozycji lidera. Wtedy jednak, jak na złość, przytrafiło im się potknięcie. Polegli w starciu z Hansą Rostock, która po sezonie pożegnała się z ekstraklasą. Mistrzem Niemiec został VfB Stuttgart.
– W Eintrachcie zebrała się wtedy cała plejada ekscentrycznych postaci, których nazwiska dźwięczą w uszach kibiców do dziś – dowodzi
, niemiecki dziennikarz. – Zespół prowadził trener Dragoslav Stepanović. Miłośnik rozrywkowego trybu życia i rozrywkowego futbolu, z nieodłączną cygaretką w ustach. Słynny był choćby jego konflikt z bramkarzem, charyzmatycznym Ulim Steinem. Golkiper Eintrachtu oskarżył Stepanovicia o zupełny brak pojęcia o taktyce. Trener odpowiedział: „Nie dbam o to, co ten dureń bredzi. Choć powinienem go zabić za te słowa. Wiem jednak, co potrafi wyczyniać w bramce, więc okażę mu wielkoduszność”.Jak to się więc stało, że ta wesoła ekipa wypadła z mistrzowskiego wyścigu tuż przed metą?
Wewnętrzne konflikty miały na to jakiś wpływ. Iskrzyło bowiem nie tylko na linii Stein – Stepanović. Wielu innych ważnych zawodników miało rozmaite pretensje do swojego kontrowersyjnego trenera. Piłkarze żarli się również regularnie między sobą, na treningach dochodziło niekiedy do rękoczynów. Lepiej zgrana ekipa zapewne punktowałaby skuteczniej. Co nie zmienia faktu, że wystarczyło „Orłom” odnieść zwycięstwo nad marniutką Hansą, by drugi raz w historii, a pierwszy w erze Bundesligi, sięgnąć po mistrzowski tytuł.
Decydujące starcie od początku nie układało się po myśli ekipy z Frankfurtu. Do przerwy na murawie Ostseestadion nie padła żadna bramka, a na domiar złego w 65 minucie gry na prowadzenie wyszli gospodarze. Eintracht zripostował wprawdzie chwilkę później, gdy do siatki trafił Axel Kruse, lecz przyjezdni potrzebowali przecież do mistrzostwa kompletu punktów, a nie tylko remisu.
Czasu było coraz mniej.
W końcowej fazie spotkania „Orły” całkowicie zdominowały już przebieg boiskowych wydarzeń, choć Hansa wciąż broniła się nad podziw zajadle. Wreszcie jednak udało się gościom rozerwać tę zmasowaną defensywę rywali. Tony Yeboah, najskuteczniejszy napastnik Eintrachtu w tamtym sezonie ligowym, otrzymał podanie na dwunastym metrze i perfekcyjnie się zastawił przed napierającym przeciwnikiem, zgrywając jednocześnie futbolówkę wprost pod nogi wychodzącego na czystą pozycję partnera. Ralf Weber opanował to znakomite podanie i z pewnością pokonałby bramkarza strzałem z najbliższej odległości, ale zanim zdążył złożyć się do uderzenia, bezpardonowo wyciął go interweniujący rozpaczliwie obrońca. Eintrachtowi należał się karny i to karny z gatunku tych najbardziej ewidentnych. A jednak arbiter nie sięgnął po gwizdek, ignorując głosy protestu ze strony ekipy gości.
Zamiast bramki na wagę mistrzostwa – wściekłość i nieopisana frustracja. Eintracht ostatecznie nie zdobył w tamtym spotkaniu gola numer dwa. Na minutę przed końcem spotkania Hansa rozwiała zresztą resztki marzeń kibiców z Frankfurtu o tytule, pieczętując zwycięstwo 2:1.
– Po końcowym gwizdku frustracja w szatni sięgnęła zenitu – wspomina
. – Piłkarze z furią tłukli wszędzie szklane butelki, kopali szafki. Axel Kruse obawiał się, że coś mu się stanie pośród tej demolki, więc wymknął się po cichu na papierosa. Przed wejściem do szatni natknął się niespodziewanie na nieszczęsnego sędziego, Alfonsa Berga. Arbiter powiedział: „Widziałem powtórki w telewizji. Chcę was przeprosić. Idę właśnie do waszej szatni”. Kruse go zatrzymał: „Wiesz co, Alfons. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł” – powiedział. W tym momencie obaj usłyszeli huk kolejny butelek rozbijanych o ściany. Berg spuścił tylko wzrok i odszedł bez słowa.Hansa Rostock 2:1 Eintracht Frankfurt (38. kolejka Bundesligi 1991/92).
Yeboah w sezonie 1991/92 zdobył w sumie piętnaście bramek w Bundeslidze, co uplasowało go na wysokim, czwartym miejscu wśród najlepszych strzelców niemieckiej ekstraklasy. Indywidualnie jego najlepsze lata miały jednak dopiero nadejść, snajper jeszcze się wtedy rozkręcał, zbierał szlify. Wciąż nie pokazał pełni drzemiących w nim możliwości.
Ale aż tak blisko mistrzostwa Niemiec nie znalazł się już nigdy. Fani Eintrachtu na wymarzony tytuł czekają zresztą do dziś.
***
Ghana to państwo symbolizujące afrykańską walkę o niepodległość, a Kumasi jest sercem tego kraju.
Lee Kasumba, afrykańska dziennikarka
***
Anthony Yeboah przyszedł na świat 6 czerwca 1966 roku w Kumasi, olbrzymim mieście położonym w południowej części Ghany. Liczbę ludności tego miasta, przedstawianego niekiedy jako druga stolica kraju, szacuje się obecnie na około dwa miliony mieszkańców, choć – jak to zwykle bywa w przypadku afrykańskich metropolii – trudno jest tak naprawdę przedstawić jakieś precyzyjne dane na ten temat. Niemniej, Kumasi – stanowiące centrum regionu Aszanti, bogatego między innymi w złoża złota – to bez wątpienia jeden z największych ośrodków gospodarczych w kraju. Kwitnie tam handel takimi towarami jak drzewo czy kakao, lecz motorem napędowym lokalnej ekonomii pozostaje oczywiście wydobycie złota. Ghana od lat znajduje się w czołowej dziesiątce największych producentów tego szlachetnego kruszcu.
Kumasi ma też swój dość nietypowy walor estetyczny. Bywa bowiem określane „miastem ogrodów”, ze względu na bardzo zróżnicowaną roślinność. – Kumasi to tak naprawdę kulturowa stolica Ghany – zauważa Lee Kasumba, dziennikarka i artystka rodem z Ugandy, znana w Afryce jako „Miss Media”. – Dzisiaj miasto zdecydowanie różni się od Akry. Zupełnie inaczej robi się tam biznes, Kumasi jest w tej chwili znacznie bardziej przyjazne dla małych, lokalnych przedsiębiorców.
Dziś region Aszanti może się pochwalić najwyższym wskaźnikiem PKB w całej Ghanie. Ale kiedy Yeboah był dzieckiem, Kumasi – podobnie zresztą jak cały kraj – przechodziło przez naprawdę piekielnie trudne czasy.
Po II Wojnie Światowej kolonia, zwana dawniej Złotym Wybrzeżem, dość szybko wymknęła się spod władzy Brytyjczyków, w 1957 roku ogłaszając niepodległość, co stanowiło potem inspirację również dla innych narodów Czarnego Lądu. Kwame Nkrumah, przywódca antykolonialnego ruchu, przemawiał wtedy podniośle: – Ghana, nasz ukochany kraj, jest wolny na zawsze! Ale niepodległość Ghany pozostaje bez znaczenia, dopóki wolny nie zostanie cały afrykański kontynent! Jak się niebawem okazało, nawet utrzymanie stabilnej sytuacji we własnym kraju przerastało jednak możliwości Nkrumaha, a co dopiero mówić o panafrykańskich mrzonkach. Inspirujący się chińskim socjalizmem przywódca został po paru latach rządów obalony przez wojskową juntę. Ten zamach stanu wpędził państwo w wieloletni okres polityczno-ekonomicznego chaosu.
Efektem ciągłych przewrotów i nieudolnie przeprowadzanych reform był rzecz jasna potężny kryzys gospodarczy.
Mapa Ghany.
– Sytuacja w kraju była bardzo trudna, więc moi rodzice byli naprawdę ubodzy – wspominał swoje dzieciństwo Yeboah. – Miałem ośmioro rodzeństwa. Nasza mama marzyła o tym, żebyśmy wszyscy odebrali chociaż podstawową edukację, ale mojego ojca nie było na to stać. Należałem do tych dzieciaków, którym tata nie dał rady zapłacić za szkołę. Wtedy było mi przykro, właściwie to nawet byłem na niego wściekły. Dopiero po latach zrozumiałem, że poświęcał się dla nas jak mógł. Na szczęście zapracowałem sobie na stypendium.
W jaki sposób? A jakże – doskonałą postawą na boisku. Yeboah od małego zdradzał nieprawdopodobny wręcz potencjał piłkarski. Nie tylko dlatego, że przerastał swoich rówieśników szybkością i siłą, choć to było najbardziej ewidentne. Technicznie również imponował, deklasując oponentów we wszelkiego rodzaju ulicznych gierkach. – Parę razy dostałem łomot od ojca, ponieważ zdarzało mi niekiedy się uciekać ze szkoły tylko po to, by grać w piłkę. Nie potrafiłem żyć bez futbolu – opowiada Tony. – Każdego dnia rano moim obowiązkiem było przyniesienie do domu wody, a potem czekało mnie kilka kilometrów wędrówki na lekcje. Często kończyło się tak, że do szkoły w ogóle nie docierałem. W wieku piętnastu lat postanowiłem, że chcę zostać zawodowym piłkarzem.
Rodzice chłopca nawet nie chcieli słyszeć o takich pomysłach. Nie zabraniali Tony’emu udziału w treningach, bo dzięki dobrej postawie na boisku mógł ukończyć szkołę. Ale żeby na stałe związać swoją przyszłość ze sportem? O tym nie chcieli słyszeć.
– Wtedy w Afryce podejście do piłki było trochę inne niż obecnie – zauważa Yeboah. – Dziś jest już dość oczywiste, że futbol stanowi jedną z głównych szans dla młodych chłopców z Ghany i innych miejsc na kontynencie, by wydostać się z ubóstwa. To popularna droga. Ale w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych nie było jeszcze wielu inspirujących przykładów Afrykańczyków, którym powiodło się w świecie futbolu i zapewnili sobie w ten sposób godne życie.
Yeboah – wbrew woli rodziców – postanowił gonić za marzeniami.
W 1981 roku dołączył do zespołu Asante Kotoko, zwanego również „Wojowniczymi Jeżozwierzami”. Niech nikogo przypadkiem nie zwiedzie ten nieco dziwaczny przydomek – mówimy o najbardziej utytułowanej ekipie w historii Ghany i w ogóle o jednym z najsłynniejszych klubów w dziejach afrykańskiego futbolu, zwłaszcza jeśli wziąć pod lupę poprzednie stulecie. Założoną w 1935 roku drużyną zarządzają niezmiennie kolejni Asantehene – władcy ludu Aszanti. Yeboah teoretycznie nie mógł więc lepiej trafić. Okazał się jednak zdecydowanie zbyt nieopierzony, by wywalczyć sobie miejsce w pierwszym zespole Kotoko, a nie chciał czekać na swoją szansę w młodzieżowej sekcji potężnego klubu. Po dwóch latach zdecydował się na ryzykowny ruch, jakim były przenosiny do Kumasi Cornerstone. Stamtąd trafił natomiast do Okwahu United. Pierwszy raz w życiu opuścił wtedy rodzinną okolicę. I ta decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę.
W barwach Okwahu młody, dwudziestoletni wówczas napastnik wreszcie otrzymał szansę gry na najwyższym poziomie, której tak długo poszukiwał. Jego talent strzelecki eksplodował natychmiast. Yeboah dwa razy z rzędu został królem strzelców ekstraklasy Ghany i sięgnął z klubem sensacyjnie po krajowy puchar.
Zapracował sobie nawet na pierwsze powołanie do narodowej reprezentacji.
– W kadrze Ghany grali wtedy moi wielcy idole, między innymi wielki Karim Abdul Razak – opowiada Yeboah. – Ja swoje pierwsze zaproszenie na zgrupowanie drużyny narodowej dostałem już jako osiemnastolatek, ale nie miałem wtedy żadnych szans na grę. Początkowo więcej czasu spędzałem polerując starszym kolegom buty i piorąc ich brudne stroje niż grając z nimi na boisku.
W 1987 roku Yeboah miał zatem zaledwie 21 lat na karku, dwa tytuły króla strzelców na koncie, plus przetarcie w reprezentacji kraju. Czy to oznacza, że wokół niego zaroiło się od skautów z Europy? Otóż nie.
***
Eintracht to najlepszy klub w Niemczech, a ja jestem najlepszym napastnikiem w lidze. Wszystko do siebie pasuje.
Tony Yeboah
***
Transfer napastnika na Stary Kontynent zorganizował… trener pięściarstwa, niejaki Harald Dubberke. Niemiec, w latach osiemdziesiątych pracujący dla narodowej federacji bokserskiej Ghany, nie miał właściwie zielonego pojęcia o futbolu, kompletnie nie interesował się piłką. Nie zdawał sobie zatem sprawy, jak wielki jest w istocie potencjał Tony’ego. Po prostu dobrze życzył poznanemu na którymś ze zgrupowań chłopakowi, więc szepnął na jego temat dwa słowa do ucha Joachima Leukela. Prywatnie – swojego kumpla. Zawodowo – piłkarskiego agenta. Leukel zwęszył dobry interes i natychmiast zajął się Tonym. Zorganizował mu testy w Borussii Dortmund.
Yeboah został przez szkoleniowca BVB odpalony z kwitkiem.
– Trafiłem do Dortmundu w środku zimy – opowiadał. – Już samo to sprawiło, że nie potrafiłem pokazać się z dobrej strony, nie zdarzało mi się nigdy wcześniej grać w piłkę w takich warunkach. Na dodatek trener Reinhard Saftig wyraźnie nie był mną zainteresowany. Jego drużyna walczyła wtedy o utrzymanie w lidze, więc liczył na poważne wzmocnienia, tymczasem przysłano mu na trening kompletnie niedoświadczonego dzieciaka. Nie tego się spodziewał, chciał gotowego piłkarza. Zrobili mi tam wszystkie badania, pobrali krew, po czym wysłali na boisko. Wiele sobie obiecywałem po tym treningu, ale Saftig od razu ze mnie zrezygnował. Wtedy agent załatwił mi transfer do Saarbrücken.
Cóż – przenosiny do drugoligowego 1. FC Saarbrücken stanowiły z całą pewnością znacznie mnie kuszącą opcję niż związanie się kontraktem z Borussią Dortmund, która ostatecznie utrzymała się w Bundeslidze, ale Yeboah nie miał prawa narzekać. Podpisał co mu podsunięto.
Chciał po prostu przenieść się do Europy. – Moja pierwsza umowa z klubem gwarantowała mi trzy tysiące marek miesięcznej pensji. Kiedy po roku występów podwojono mi wypłatę, czułem się jakbym złapał pana Boga za nogi – mówił ze śmiechem napastnik. – Najtrudniej było mi na pewno w początkowym okresie poradzić sobie ze zmianą temperatury. Aklimatyzacja w nowych realiach trochę potrwała, swoje robiła też bariera językowa i tęsknota za ojczyzną.
Wokół transferu reprezentanta Ghany powstało w Niemczech sporo hałasu. Yeboah był jednym z pierwszych czarnoskórych zawodników, którzy trafili na tamtejsze boiska prosto z Afryki. Pojawiły się natychmiastowe wątpliwości wokół daty jego urodzin. – Kiedy przyjechałem do Niemiec po raz pierwszy, w paszporcie widniał rok urodzenia 1964. W rzeczywistości przyszedłem na świat dwa lata później, więc szybko zadbałem o poprawienie dokumentów – przyznał. – Moje dane zostały kiedyś celowo sfałszowane, żebym mógł grać w lidze z seniorami. Przepisy federacji Ghany dopuszczały tylko piłkarzy, którzy ukończyli siedemnaście lat. Ja nie chciałem tak długo czekać, a moi trenerzy też uważali, że jestem gotowy do rywalizacji na najwyższym poziomie.
Pierwszy sezon na niemieckich boiskach był dla Tony’ego bardzo wymagający. Napastnik grał wprawdzie dość regularnie, strzelił osiem bramek w 2. Bundeslidze – nie można więc powiedzieć, by rozgrywki 1988/89 były dla niego całkiem stracone. Drużyna też spisywała się nieźle – Saarbrücken zajęło bowiem trzecie miejsce w ligowej stawce i dopiero w barażach przegrało szansę na awans do ekstraklasy.
Ale – mimo wszystko – czegoś w grze Yeboah wyraźnie brakowało. Kiedy dostawał futbolówkę w polu karnym, potrafił uderzeniem rozerwać siatkę. Jednak pozostałe elementy gry wyraźnie u niego kulały, taktycznie był graczem po prostu surowym.
O zaangażowaniu w grę defensywną nie ma nawet co wspominać, bo Yeboah po stracie piłki zwyczajnie przystawał i bezczelnie czekał, aż partnerzy poradzą sobie z zagrożeniem. W sezonie 1989/90 zdobył na zapleczu Bundesligi aż siedemnaście trafień, lecz wciąż krążyły wokół jego postaci liczne znaki zapytania. – Kiedy drużynę objął Klaus Schlappner, zaczęły się dla mnie poważne kłopoty – przyznał Tony. – To taki typ, który uważa, że każdy człowiek pochodzący z Afryki jest leniwy i ma malarię. Moim błędem było, że nie potrafiłem się mu postawić, wszystkiego się wtedy bałem. Nie uczyłem się niemieckiego, trzymałem tylko z Ghańczykami. I ciągle dzwoniłem do domu, wydając na to większą część swoich zarobków. Niepotrzebnie się odizolowałem od kolegów. Trudno, żeby podawali mi piłkę na boisku, skoro poza nim nie potrafimy się ze sobą dogadać.
Tony Yeboah.
Co najmniej kłopotliwy w kontekście ewentualnego transferu do ekstraklasy był też kontrakt Tony’ego. Jego agent zagwarantował bowiem w umowie, że jeśli Yeboah zdecyduje się na zmianę barw klubowych, będzie zmuszony zapłacić na rzecz Saarbrücken odszkodowanie opiewające na pół miliona marek. Przedstawiciel piłkarza zapisał też sobie ładny procent od zarobków swojego klienta. Wydawało się więc, że w interesie wszystkich – z wyjątkiem samego zawodnika rzecz jasna – jest zatrzymanie go na dłużej w drugoligowym klubie.
Yeboah nigdy nie słynął jednak z cierpliwości.
Miał już 24 lata, chciał postawić kolejny krok w swojej karierze. Czuł, że tkwiąc w 2. Bundeslidze – z wyraźnie nieprzychylnym mu trenerem nad głową – po prostu traci czas, którego nie zdoła już przecież odzyskać. Kiedy znalazł się zatem chętny, by uregulować jego zobowiązania wobec dotychczasowego klubu i dodatkowo zapłacić za transfer, reprezentant Ghany nie zastanawiał się dwa razy. W ten sposób przed sezonem 1990/91 trafił do Eintrachtu Frankfurt. Trzeciej drużyny poprzednich rozgrywek, zespołu pełnego gwiazd niemieckiej piłki. Manfred Binz, Uli Stein, Karl-Heinz Körbel, Andreas Möller, Uwe Bein, Heinz Gründel – to wszystko byli piłkarze co najmniej bliscy poziomu międzynarodowego. Yeboah znalazł się w naprawdę zacnym towarzystwie. – Konkurencja w zespole była duża, a treningi we Frankfurcie były bardzo ciężkie. W ogóle zaskoczyło mnie to, jak bardzo fizyczna jest niemiecka piłka. Cały czas walka, walka, walka. W Afryce na boisku liczy się również zabawa. Musiałem się od tego odzwyczaić, co trochę potrwało.
W nowym klubie Yeboah doświadczył też na samym starcie gigantycznego rozczarowania, jakim była reakcja kibiców Eintrachtu na jego transfer. Czarnoskóry napastnik spotykał się już wcześniej z przejawami stadionowego rasizmu w Niemczech, ale zwykle małpie odgłosy i buczenie zdarzało się podczas meczów wyjazdowych. Tymczasem tutaj piekło postanowili zgotować mu kibice jego własnego klubu. – Było mi bardzo ciężko – powiedział Tony. – Z jednej strony ludzie podchodzili po meczach po autograf, a z drugiej wysłuchiwałem tym strasznych przyśpiewek na swój temat. Dotykało mnie to. Wszyscy wkoło przekonywali mnie, żeby nie traktować tych ludzi poważnie. Postanowiłem się tego trzymać i przekonać do siebie kibiców występami na boisku.
Cóż – udało mu się.
Kiedy pięć lat później napastnik opuszczał Frankfurt, był już ulubieńcem lokalnej publiczności, ze szczególnym uwzględnieniem ultrasów Eintrachtu, którzy związali nawet specjalną grupę nazwaną „Świadkowie Yeboah”. Reprezentant Ghany w barwach „Orłów” zdobył 89 bramek w 156 występach, dwukrotnie sięgając po armatkę dla najlepszego strzelca Bundesligi. Został nawet kapitanem zespołu.
– Dzisiaj moje nagrody są ustawione w honorowym miejscu mojego domu. Przypominają mi o czasach chwały. Napisałem historię Bundesligi jako pierwszy afrykański zawodnik, który osiągnął tam tak wiele. Z tego jestem szczególnie dumny, bo wiem, że moje dokonania stanowiły inspirację dla wielu innych młodych chłopców z Ghany i całego kontynentu – opowiadał Yeboah. – Żałuje tylko, że nie zdobyliśmy z Eintrachtem mistrzostwa Niemiec. Nigdy nie zapomnę tej porażki z Hansą. Do dziś mnie to boli. Nie mogę uwierzyć, że wypuściliśmy wtedy tytuł z rąk. Najpiękniejszy triumf to z kolei na pewno zwycięstwo nad 1. FC Köln w ostatniej kolejce sezonu 1993/94. Potrzebowaliśmy wtedy trzech punktów, by wywalczyć awans do Pucharu UEFA, a ja potrzebowałem gola, by zostać królem strzelców. Udało się osiągnąć oba te cele.
Ulf Kirsten i Tony Yeboah – najlepsi strzelce Bundesligi w sezonie 1992/93.
Yeboah pożegnał się z Eintrachtem w dość nieoczekiwany sposób. W połowie sezonu 1994/95 odpalił go z klubu Jupp Heynckes. Podobny los spotkał zresztą dwie inne wielkie gwiazdy ekipy „Orłów” – Maurizio Gaudino i Jay-Jaya Okochę. Ten ostatni ostatecznie utrzymał się w kadrze zespołu, dwaj pozostali musieli odejść.
O co poszło Heynckesowi? Oficjalne wyjaśnienia trenera były dość klarowne – Yeboah leni się na treningach, nie chce nic zrobić ze swoją nadwagą, a ponadto klub notorycznie traci go w kluczowych momentach, ponieważ napastnik wyjeżdża sobie na zgrupowania reprezentacji Ghany, których terminy pokrywają się ze spotkaniami Bundesligi. Lepiej się zatem rozstać z gwiazdorem, póki jeszcze jest coś wart. Heynckes, znany z wyjątkowo zasadniczego podejścia do zarządzania drużyną, zwyczajnie nie tolerował afrykańskiego luzu, jaki do frankfurckiej szatni wnosił niefrasobliwy Tony. – Myślę, że cała nasza relacja oparta była na wzajemnym niezrozumieniu – stwierdził napastnik. – Ja jestem dumnym Aszanti, Heynckes jest dumnym Niemcem. Obaj mamy swoje żelazne zasady, które do siebie nie pasują. On nigdy ze mną nawet nie rozmawiał, choć byłem kapitanem zespołu. Chciał zbudować nową hierarchię w drużynie, więc się mnie z niej po prostu pozbył.
Oczywiście super-snajperem natychmiast zainteresowali się działacze Bayernu Monachium. W 1995 roku Yeboah miał już 29 lat, nie był więc jasne, jak długo zdoła utrzymać się na szczycie. Ale dla Bawarczyków stanowił pewną inwestycję na kilka najbliższych sezonów. Gwarantował gole, po prostu. Nawet za kadencji Heynckesa, z którym kompletnie nie potrafił się dogadać, trafiał do siatki regularnie.
Wtedy jednak – całkowicie niespodziewanie – do akcji wkroczyli działacze Leeds United. Przelicytowali propozycję Bayernu, oferując za napastnika przeszło trzy miliony funtów. Jak na tamte czasy – to była naprawdę pokaźna sumka. Na dodatek tłusty kontrakt z „Pawiami” wynegocjował sam Yeboah, któremu trzeba było sporo zapłacić, by zdecydował się na wyściubienie nosa z Niemiec. Finalnie jednak strony zdołały się porozumieć i pod koniec stycznia 1995 roku czarnoskóry napastnik pojawił się już na płycie stadionu Elland Road, ściskając w dłoni klubową parasolkę Leeds.
Trzy miesiące później Heynckes stracił pracę w Eintrachcie, a tamtejsi kibice nigdy nie wybaczyli mu sprzedania Yeboah. Dziś we Frankfurcie można zresztą zobaczyć efektowne murale dedykowane niezapomnianemu napastnikowi.
***
Who needs Cantona when we’ve got Yeboah?
przyśpiewka kibiców Leeds
***
Oczekiwania wobec Tony’ego były w Leeds bardzo duże. Drużyna należała w tamtym czasie do szerokiej czołówki angielskiej Premier League, ale potrzebowała gwiazda, która pozwoliłaby wskoczyć całemu zespołowi na najwyższy poziom. Yeboah początkowo trochę spanikował. – Jako dzieciak byłem wielkim kibicem Liverpoolu, moim największym idolem był John Barnes. Marzyłem wtedy o grze na angielskich boiskach. Ale kiedy to marzenie się urzeczywistniło, zacząłem się niepokoić – powiedział napastnik. – Brytyjski styl gry był dla mnie czymś nowym. W Niemczech przyzwyczaiłem się do spokojniejszego rozgrywania piłki, przyjmowania jej tyłem do bramki przeciwnika. W Anglii było inaczej. Niesamowicie wysokie tempo, wymagające szybkich decyzji i gry na jeden kontakt. Bałem się, że temu po prostu nie sprostam. Byłem już doświadczonym zawodnikiem, za późno było dla mnie na naukę.
Okazało się jednak, że żadna nauka nie będzie snajperowi potrzebna.
Yeboah w rundzie wiosennej sezonu 1994/95 zdobył aż dwanaście bramek, w tym hat-tricka przeciwko Ipswich Town. Wjechał do Premier League z futryną. Grał tak efektownie, że fani Leeds natychmiast oszaleli na jego punkcie. W kolejnych rozgrywkach snajper – dręczony niestety przez kontuzje – ponownie zamknął swój licznik na dwunastu golach. Jeden z nich – zwycięskie trafienie w starciu z Liverpoolem – szybko uzyskał status kultowego.
Reprezentant Ghany został wybrany przez kibiców „Pawi” piłkarzem roku. Co ciekawe – jego niezapomniany gol z Liverpoolem nie został jednak wybrany trafieniem roku w Anglii. Plebiscyt wygrało bowiem… inne trafienie autorstwa Tony’ego. W tamtym czasie Yeboah naprawdę był jednym z najbardziej ekscytujących zawodników na Wyspach.
Może nie należał do graczy najbardziej efektywnych czy najskuteczniejszych, ale gwarantował na boisku fajerwerki.
W przyśpiewkach zaczęto go nawet zestawiać z Erikiem Cantoną, lekko przekręcając jego nazwisko, by się lepiej rymowało. Jego strzały sprawiały wrażenie tak potężnych, że nazwisko napastnika przerobiono w slangu na czasownik yeboah, który można dość wdzięcznie, choć wulgarnie przetłumaczyć na „jebnąć”.
Wimbledon 2:4 Leeds United (Premier League 1995/96).
– Kiedy kibice Leeds pytali mnie skąd mam w sobie moc do tak potężnych uderzeń, odpowiadałem im zawsze, że to pudding Yorkshire daje mi dodatkową energię – z rozbawieniem wspominał Yeboah. – Ale prawda jest taka, że sekret mojej skuteczności tkwił w umyśle, w koncentracji. Jeżeli z nią było wszystko w porządku, nie musiałem się obawiać obrońców. Piłka zawsze znajdowała drogę do siatki. W Leeds czułem się naprawdę wspaniale. Żałuję, że nie zakończyłem tam kariery. Niemcy to dla mnie drugi dom, ale kibice na Elland Road byli dla mnie naprawdę wspaniali.
Summa summarum, przygoda napastnika z „Pawiami” potrwała krótko. Już w 1996 roku Yeboah wyleciał z pierwszego składu Leeds, a wkrótce potem nie było go w klubie. Powrócił do Bundesligi, podpisując kontrakt z Hamburgerem SV. W barwach którego miał lepsze i gorsze chwile, z przewagą jednak tych ponurych momentów. To był już wyraźny schyłek kariery afrykańskiego zawodnika.
Kariery pięknej, choć pozbawionej zespołowych sukcesów.
Swoje jedyne trofeum Yeboah zdobył grając w katarskim Al Ittihad, gdzie bawił się jeszcze piłką w wieku 36 lat. Ani w HSV, ani w Leeds, ani w Eintrachcie napastnik nie zdołał jednak wygrać choćby jakiegoś krajowego pucharu. Podobnie w narodowych barwach. Tony koszulkę reprezentacji Ghany zakładał przez dwanaście lat, od 1985 do 1997 roku. Strzelił dla kadry aż 29 bramek. Zawsze obowiązek reprezentowania ojczyzny był dla niego priorytetem. – W Europie zarabiam pieniądze, gra dla reprezentacji to dla mnie honor – mówił. – Nie wyobrażam sobie, bym miał zrezygnować z udziału w zgrupowaniu Ghany. Dla dzieciaków z mojego kraju jestem idolem, wzorem. Gdybym nie przyjechał, zdradziłbym oczekiwania narodu.
Najbliżej wielkiego sukcesu Ghana z Tonym w składzie była w 1992 roku. „Czarne Gwiazdy” zajęły wtedy drugą lokatę podczas Pucharu Narodów Afryki. W finale lepsze okazało się Wybrzeże Kości Słoniowej. O zwycięstwie Iworyjczyków zadecydowała seria jedenastek, jedna z najdłuższych w historii turnieju. Wybrzeże wygrało 11:10, po stronie Ghany pomyliło się dwóch zawodników.
Yeboah strzelał jako piąty, trafił. Musiał wtedy po raz pierwszy wziąć na siebie rolę lidera zespołu, bo największa gwiazda reprezentacji Ghany, słynny Abédi Pelé, wykartkował się przed finałem i decydujące starcie oglądał z perspektywy trybun. Cztery lata później Ghana zajęła czwarte miejsce w turnieju – przegrywając w półfinale z późniejszymi zdobywcami pucharu, Republiką Południowej Afryki. Ponoć głównym powodem tych niepowodzeń były notoryczne konflikty między Yeboah a Pelé. Jedna szatnia nie była w stanie pomieścić dwóch zawodników o tak wielkim ego. W co zresztą łatwo można uwierzyć, biorąc pod uwagę, że Tony przez całą swoją karierę wdawał się w konflikty z trenerami i partnerami z drużyny, jeśli tylko któryś z nich podważał jego pozycję.
Tony Yeboah w dryblingu przeciwko Liverpoolowi.
Można się dziś zastanawiać, czy Yeboah mógł ze swojej kariery wycisnąć więcej, gdyby był zawodnikiem choć trochę bardziej pokornym i skorym do ciężkiej, treningowej harówki. Niby odpowiedź jest oczywista, ale odwróćmy medal. Gdyby afrykański napastnik nie miał w sobie tej naturalnej zadziorności i gigantycznej pewności siebie, to czy zostałby w ogóle piłkarzem? Może posłuchałby swoich rodziców i nigdy nie zaryzykował postawienia wszystkiego na piłkarską kartkę?
Dzisiaj 53-latek jest wziętym biznesmenem. Ma swój klub piłkarski, prowadzi też w Ghanie sieć hoteli „Yegoala”, które cieszą się sporą popularnością i… dość kiepskimi opiniami internautów. Tony się tymi głosami nie przejmuje. Zdając sobie z pewnością sprawę, że jego nazwisko i tak przyciągnąć będzie klientów. – Klienci chętnie podchodzą. Cieszą się, że mają okazję mnie spotkać. Najczęściej oczywiście dostaję pytania o te wszystkie słynne bramki, które udało mi się zdobyć w Premier League. Powiem szczerze – jak tak czasem zdarzy mi się obejrzeć powtórkę takich trafień jak to z Wimbledonem, to sam zadaję sobie pytanie: „Cholera, jak ty to zrobiłeś?”.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA
O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice
To miał być zwyczajny mecz. 81 punktów Kobego Bryanta
Zahartowany przez porażki. Pierwsze kroki Kobego Bryanta w NBA
Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?
Cel dla Piątka? Stać się w Berlinie legendą jak Marcelinho
***
fot. NewsPix.pl