Wszyscy wiemy, że CV piłkarza to nie wszystko, często bywa ono mylące w obie strony – zwłaszcza w naszej lidze. Zdarzają się jednak przypadki, gdy naprawdę trudno zakładać, że dany zawodnik do czegokolwiek się nadaje. Przeważnie takie wrażenie jest słuszne. Skoro Junior Torunarigha przychodząc do Zagłębia Sosnowiec przez blisko dekadę zawodowej kariery nie wyszedł w Niemczech poza czwartą ligę i nie strzelał nawet w drugiej lidze holenderskiej, no to nie miał prawa sprawdzić się w Ekstraklasie. I nie sprawdził, boisko szybko potwierdziło, że to nieporozumienie. Zdarzają się jednak wyjątki od reguły, którymi można usprawiedliwiać dalsze ściąganie zawodników wątpliwej jakości, bo a nuż któryś wypali. Kto, biorąc pod uwagę ostatnie lata, pasuje do tej kategorii?
Żeby ułatwić sobie zadanie, nie braliśmy pod uwagę trzecioligowych Hiszpanów. Dlaczego? Po pierwsze – to od dawna żadne zaskoczenie, że piłkarze stamtąd się u nas wyróżniają. Po drugie – z Segunda B kluby Ekstraklasy jednak rezerwowych nie ściągają. Są to przynajmniej gracze pierwszego składu w swoich zespołach, a nieraz nawet gwiazdy całej ligi, jak chociażby sprowadzany do Jagiellonii Dani Quintana. Posiłkowaliśmy się innymi przypadkami, wciąż było z czego wybierać.
Selekcjonując kolejne nazwiska patrzyliśmy także, do jakiego klubu trafiają. Inaczej byśmy rozpatrywali przyjście ówczesnego Guilherme czy Prijovicia do Górnika Łęczna, a inaczej do Legii. Chyba rozumiecie, o jaką różnicę chodzi.
Kibicu Korony, jeżeli wkurzasz się, że twój klub ściąga Anglika z szóstej ligi, a ty, kibicu Jagiellonii, zastanawiasz się, dlaczego do bramki wchodzi 25-latek, który dopiero od pół roku broni w seniorach, poniższe historie mogą cię pocieszyć, że zawsze jest cień nadziei.
Iwan Majewskij
Gdy zimą 2015 roku przychodził do Zawiszy Bydgoszcz, prawie nikt nie zwrócił na ten fakt uwagi. Bo też nie było zbyt wielu pozytywnych punktów zaczepienia. Wzięto pomocnika, który za kilka miesięcy miał kończyć 27 lat, a dotychczas grał jedynie w słabszych klubach białoruskiej ekstraklasy. Nawet w swojej ojczyźnie Majewskij nie był jakoś mocniej ceniony, uchodził co najwyżej za ligowego średniaka jak na tamtejsze standardy. Pobyt w Polsce błyskawicznie jednak zwiększył jego renomę. Piłkarz do dziś podkreśla, że pół roku w Bydgoszczy dało mu znacznie więcej niż wcześniejsze lata na Białorusi razem wzięte. Od pierwszego meczu dał się poznać jako środkowy pomocnik grający bardzo twardo, spokojnie i odpowiedzialnie, który potrafi też błysnąć czymś ciekawszym w ofensywie. Po zaledwie czterech występach Majewskij otrzymał premierowe powołanie do reprezentacji Białorusi i od razu pojawił się w składzie na spotkanie z Macedonią w eliminacjach Euro 2016. Od tamtego czasu jest w zasadzie etatowym kadrowiczem, do dziś uzbierał 34 spotkania w narodowych barwach.
Nic dziwnego, że choć Zawisza spadł do I ligi, chętnych na Majewskiego było wielu i gdyby nie jego zbyt dobra wola, prawdopodobnie kontynuowałby karierę w naszym kraju. O co chodziło? Zawodnik podpisując półtoraroczny kontrakt z bydgoskim klubem, miał w nim klauzulę umożliwiającą odejście za darmo w razie braku utrzymania. Potem był jednak tak wdzięczny za szansę, którą otrzymał, że zgodził się na anulowanie tego zapisu, żeby Zawisza mógł coś na nim zarobić. Podobno dostałby część z zarobionej kwoty, ale i tak mocno poszedł na rękę klubowi. Mogło go przecież nie interesować, że Zawisza nie otrzymałby za niego ani jednego euro. O Białorusina mocno zabiegano w Lechu Poznań i Pogoni Szczecin. Sam zainteresowany w pierwszej kolejności chciał iść do Lecha, ale Karol Linetty wtedy jeszcze pozostał przy Bułgarskiej, a w międzyczasie na pozycję defensywnego pomocnika przyszedł Abdul Aziz Tetteh. Majewskij skierował więc swoją uwagę ku Pogoni, bardzo go tam chciano, ale wówczas Radosław Osuch zaczął żądać zbyt dużych pieniędzy – przynajmniej w odczuciu „Portowców”. Mówiono o 250 tys. euro.
Temat ostatecznie upadł ku wielkiemu rozczarowaniu piłkarza. Skończyło się na tym, że sprzedano go do Anży Machaczkała. Mimo że miano tam trzy razy więcej obcokrajowców niż wynosił ich limit na boisku, Majewskij przeważnie cieszył się zaufaniem trenerów. Nadal jednak pamiętał o znakomitym okresie w Polsce i niemalże co pół roku próbował wrócić. Pojawiały się różne tematy – od Jagiellonii i Wisły Kraków, przez Śląsk Wrocław i Zagłębie Lubin, aż po już mocno biedujący Ruch Chorzów. Najbardziej zaawansowane były rozmowy z „Jagą”, ale białoruski pomocnik musiał najpierw rozwiązać kontrakty z Anży, co okazało się zbyt trudne. W pewnym momencie był skłonny iść nawet do Chorzowa, ale w końcu dostał ofertę z Astany i nie żałował jej przyjęcia. Niedługo potem z jego wydatnym udziałem (gol na 2:0 w pierwszym meczu) Kazachowie wyrzucili Legię Warszawa za burtę eliminacji Ligi Mistrzów. Majewskij jest w Astanie do dziś, za każdym razem grał z nią w fazie grupowej Ligi Europy. Niezmiennie chętnie zawitałby ponownie do Ekstraklasy.
Aleksandar Prijović
Mocno objechaliśmy jego CV w momencie przyjścia do Legii. Z dzisiejszej perspektywy może nawet ciut za mocno, co nie zmienia faktu, że poza sezonem poprzedzającym (16 goli w drugiej lidze tureckiej) nie było zachęcających wątków w jego karierze. Wcześniej zdążył zaliczyć aż siedem klubów. W Serie A poprzestał na debiucie (Parma), w trzeciej lidze angielskiej nie dał rady w dwóch zespołach (Yeovil Town i Northampton), odbił się od szwajcarskiej ekstraklasy (Sion i Lausanne Sports), nie stał się ważniejszą postacią norweskiego Tromsoe. Dopiero w szwedzkim Djurgardens można było mówić o jakimś minimum przyzwoitości (30 meczów, 10 goli).
W Legii Prijović również nie miał udanego startu, ale z czasem się rozkręcił, a ukoronowaniem wszystkiego były występy w Lidze Mistrzów i dwie bramki w Dortmundzie. Tak jak Zawisza zbudował karierę Majewskiego, tak Legia zbudowała karierę Prijovicia. Gdyby nie transfer do Warszawy, być może do dziś tułałby się od klubu do klubu, mogąc tylko pomarzyć, że znajdzie się na ustach każdego kibica PAOK-u Saloniki, pojedzie z reprezentacją Serbii na mundial do Rosji i dostanie kontrakt życia u Arabów.
Guilherme
W jego przypadku chodziło przede o wszystkim o to, że przychodził do Legii, w której apetyty były wówczas mocno rozbudzone. Medialna otoczka wokół tego, kto może zawitać na Łazienkowską potrafiła poruszyć wyobraźnię. A tu zima 2014 roku zaczęła się od 22-letniego Brazylijczyka, który nie przebił się w Bradze, niewiele pokazał na wypożyczeniu w Gil Vicente, gdzie znacznie więcej znaczył znany już z polskich boisk Luis Carlos i na dodatek przez ostatnie miesiące nie grał z powodów pozaboiskowych. Gdyby sprowadzała go Korona Kielce czy Górnik Łęczna, perspektywa byłaby trochę inna. W kontekście Legii zapowiadało się na uzupełnienie składu i to jak dobrze pójdzie.
Guilherme pozytywnie zaskoczył, od razu zrobił dobre wrażenie, ale po dwóch występach naderwał więzadła i resztę sezonu miał z głowy. Pauzował aż do października, a pełnię możliwości tak naprawdę pokazał dopiero po półtora roku od postawienia stopy w Warszawie. Stał się jednym z istotniejszych ogniw „Wojskowych”i ulubieńcem kibiców. Nigdy jednak nie mieliśmy wrażenia, że to ktoś przerastający naszą ligę jak Vadis Odjidja-Ofoe, a z doniesień na temat jego oczekiwań dotyczących nowej umowy, wynikało, że na takim poziomie chciałby zarabiać. Było sporo dobrych momentów, zwycięskiego gola ze Sportingiem Lizbona w fazie grupowej Ligi Mistrzów mu się nie zapomni, ale też nieraz brakowało stabilizacji formy i efektywności w grze. Mimo to czas pokazuje, że Brazylijczyk w lepszym otoczeniu także potrafi dać radę. Nie przyniósł wstydu w spadającym z Serie A Benevento, a od ponad dwóch lat nieźle idzie mu w Turcji. W tym sezonie wręcz świetnie, czego efektem zamienienie Malatyasporu na Trabzonspor.
Elhadji Pape Diaw
To ten jeden przypadek na sto, kiedy ktoś wyglądający na ewidentny szrot okazuje się mieć sporo ciekawego do zaoferowania. Gdy Diaw zimą 2016 przychodził do Korony, cała jego historia w Europie sprowadzała się do trzech występów w drugiej lidze belgijskiej dla Verbroedering Geel. O tym, co robił wcześniej, za wiele wiadomo nie było. Niektórzy śmiali się, że gościa sprowadzono głównie dlatego, że do kieleckiego klubu mogą wejść słynni już inwestorzy z Senegalu. Jedyne czynniki dające jakieś nadzieje to młody wiek tego piłkarza i fakt, że zatrudniono go po testach na obozie, musiał się najpierw spodobać Marcinowi Broszowi. Diaw w założeniu miał być uzupełnieniem, ale szybko okazało się, że może wyrosnąć na najlepszego stopera Korony. Zakontraktowany w tym samym okienku Dmitrij Wierchowcow zupełnie nie przekonywał, na dodatek po paru tygodniach doznał kontuzji. W efekcie dla duetu Dejmek-Diaw praktycznie nie było alternatywy.
Senegalczyk imponował warunkami fizycznymi i niebywałą jak na swój wzrost zwinnością. Nigdy jednak nie wyzbył się w pełni momentów zupełnej dekoncentracji, od czasu do czasu musiał coś odwalić. Nie zmienia to faktu, że stawiali na niego wszyscy trenerzy: i Brosz, i Tomasz Wilman, i Maciej Bartoszek, i Gino Lettieri. Ten ostatni początkowo nie widział go w składzie, ale po niespodziewanym odejściu Bartosza Kwietnia do Jagiellonii akcje Afrykanina gwałtownie wzrosły. I tak już zostało. Finał tej historii? Diaw dołączył do wcale nie tak licznego grona obcokrajowców, którzy z Ekstraklasy wybili się do klubu z ligi top 5 w Europie. Na pół roku przed końcem kontraktu Korona zimą 2019 sprzedała go do Angers za milion złotych. Diaw już znacznie wcześniej marzył o Francji, był gotowy nawet na Ligue 2. Trudno mu się dziwić, skoro francuski był jego językiem, a nad Sekwaną na co dzień żyła jego żona. Francuska ziemia jak dotąd nie jest jednak dla niego gościnna. W Ligue 1 zdołał tylko zadebiutować (15 minut z Montpellier), a po wypożyczeniu do drugoligowego Caen również gra mało (aktualnie pięć występów na koncie).
Frantisek Plach
Nie dało się bić braw, gdy Piast ogłaszał ten transfer. Za jednego słowackiego bramkarza siedzącego na ławce – czyli Dobrivoja Rusova – przyszedł drugi słowacki bramkarz mający siedzieć na ławce. Plach rozpoczynając polski rozdział kariery miał już na karku 25 lat i za sobą raptem jedną rundę w ojczystej ekstraklasie, na dodatek w słabiutkiej Senicy, która obrywała prawie od wszystkich. Dość powiedzieć, że Senica w tamtym sezonie pierwszy mecz wygrała w kolejce nr 15, zaś Plach na czyste konto musiał czekać jeszcze przez następne dwie kolejki.
Dlaczego tak długo czekał na lepsze czasy? Wyjaśniał nam to w rozmowie sprzed roku. – Michal Sulla był kapitanem drużyny, a potem zagrał nawet kilka meczów w naszej reprezentacji. Dziś broni w Slovanie Bratysława. Musiałem być cierpliwy. Nie obrażałem się, bramkarz może grać jeden, nie zmienisz go w 80. minucie, żeby rezerwowy wszedł sobie na chwilę. Wiedziałem, że muszę być gotowy, gdy już szansa nadejdzie. Przez półtora roku zaliczyłem tylko siedem meczów ligowych i jeden pucharowy, ale przed startem ubiegłego sezonu Sulla doznał kontuzji. Wszedłem do składu i nie oddałem już miejsca nawet po jego powrocie do zdrowia. To jakaś mała satysfakcja, że w końcu wygrałem z nim rywalizację, a nie musiałem liczyć, że zmieni klub. Z Senicy odchodziliśmy razem – ja do Piasta, on do Slovana.
W Gliwicach nie brali jednak kota w worku. Słowak był obserwowany w paru meczach, dlatego mimo kiepskiego CV zdecydowano się wyłożyć za niego 120 tys. zł.
Plach wiedział, że na początku będzie zmiennikiem Jakuba Szmatuły i nie buntował się. Całą wiosnę 2018 spędził na rezerwie, a sezon mistrzowski również zaczął na ławce. Pomógł mu pech kolegi. Szmatuła doznał kontuzji po czterech meczach i jego młodszy rywal na kilka tygodni wskoczył do składu. Pokazał się z niezłej strony i choć po wyzdrowieniu Szmatuły wrócił do roli obserwatora, to gdy zespołowi zaczęło słabiej iść, Plach już decyzją trenerów stał się nowym numerem 1. Wiosna ubiegłego roku była jego, stał się jednym z najlepszych bramkarzy Ekstraklasy. A na koniec Szmatuła też dołożył bardzo dużą cegiełkę do tytułu, panowie podzielili się zaszczytami.
Niestety, słowacki golkiper najsłabszy okres w Piaście zanotował w najważniejszych z naszego punktu widzenia chwilach, czyli w europejskich pucharach. Zawalił rewanż z BATE i bezsensownie wychodził do dalekiej piłki, którą zgrał mu Uros Korun, przez co pierwszy mecz z Riga FC wygrano 3:2 zamiast 3:1. Jak się okazało, ten gol przesądził o losach całej rywalizacji. W lidze Plach dość szybko wrócił do równowagi, jesienią był pewnym punktem drużyny. Poważniejszy błąd popełnił jedynie ze Śląskiem Wrocław. Ponownie należy do najlepszych na swojej pozycji w polskiej lidze.
Joel Valencia
Ależ to źle wyglądało na starcie! Skrzydłowy bez liczb w lidze słoweńskiej (a wcześniej bez liczb w Segunda B), na dodatek mający przed sobą jeszcze kilka tygodni leczenia już po podpisaniu umowy. Jeden występ w La Liga w meczu, w którym na zmianę w Saragossie równie dobrze mógłby wejść klubowy księgowy (0:6 z Realem Madryt) nie był poważnym argumentem na „tak”. No i bardzo długo wydawało się, że Piast faktycznie przestrzelił. Valencia pierwszy sezon rozegrał na skrzydle i był po prostu jednym z wielu szaraków. Dopiero przed startem ubiegłego sezonu Waldemar Fornalik zmienił mu pozycję, przesunął na „dziesiątkę” i okazało się to… strzałem w dziesiątkę. Ekwadorczyk wyrósł na motor napędowy gliwiczan, miał olbrzymi udział w sensacyjnym mistrzostwie. Wybrano go nawet najlepszym zawodnikiem całego sezonu, choć tak po prawdzie, to już stało się trochę z braku laku. Koniec końców Piast bardzo dobrze na tym transferze wyszedł – Valencia odszedł do Brentford za 2 mln euro, choć szkoda, że stało się to między jednym a drugim meczem z Rygą.
O okolicznościach, w jakich sprowadzano Valencię, opowiadał nam Łukasz Piworowicz, będący wówczas dyrektorem sportowym gliwickiego klubu. – Zacząłem go odkrywać dopiero w lidze słoweńskiej, wcześniej go nie znałem. Dostrzegłem, że ma nieprzeciętny potencjał i umiejętności, których dotychczas nie umiał „sprzedać”, bo liczbami nie mógł imponować. Jego klub na Słowenii miał wiele problemów finansowych i organizacyjnych, a Joel ciągle łapał jakieś kontuzje. Z jedną z nich przyszedł do Gliwic. Wiedziałem, że podejmuję duże ryzyko, ale zdecydowałem się. Nie od razu jednak wyszło na moje. Ocena tamtego okienka transferowego przez wiele osób była bardzo niska, m.in. właśnie przez sprowadzenie Valencii . (…) Nikogo w klubie nie musiałem mocniej przekonywać. To po prostu była moja działka, a argumentów „za” mimo wszystko mi nie brakowało. Kamil Kogut też odegrał tu znaczącą rolę, bo pojechał na Słowenię, przekonywał Joela do transferu i jednocześnie przekazał nam informacje, jaka to jest osoba, jakie ma podejście do zawodu i do życia. Komplet danych został przekazany trenerowi Dariuszowi Wdowczykowi, który zaakceptował tę kandydaturę – wspomina Piworowicz.
I dodawał: – Jeśli sprowadzamy 22-letniego zawodnika, mającego za sobą tyle przejść, no to wiadomo, że nie przychodzi jako pierwszoplanowa postać. Dla mnie było to oczywiste, dlatego chciałem zdjąć z niego trochę presji, nie od razu mógł być liderem zespołu. Natomiast czy jestem zaskoczony, że teraz wybrano go najlepszym piłkarzem ligi, że rozegrał tak dobry sezon? Nie, bo od początku wysoko oceniałem jego potencjał, a tego typu zawodników w tej części Europy nie znajdziemy wielu. Gracze o takiej charakterystyce są na wagę złota.
Przygoda Valencii z Championship rozwija się bardzo powoli, co też pokazuje, o jakiej różnicy poziomów mówimy. Ekwadorczyk przez pierwszych jedenaście kolejek rozegrał zaledwie siedem minut. Dopiero z czasem dość regularnie zaczął wchodzić z ławki i tak jest do teraz. W wyjściowym składzie wystąpił tylko raz i zszedł po godzinie.
Robert Demjan
Do Podbeskidzia zawitał mając już 28 lat. W karierze nie dobił choćby do dziesięciu goli w słowackiej ekstraklasie, a przed odejściem do Polski kisił się w rezerwach czeskiej Viktorii Żiżkov. Nawet jak na naszego pierwszoligowca mowa była o panie „nikt”. A jednak Słowak na zawsze zapisał się złotymi zgłoskami w historii „Górali”. Dziewięcioma bramkami pomógł awansować do Ekstraklasy, by w drugim sezonie na najwyższym szczeblu sensacyjnie zostać królem strzelców. Wystarczyło mu do tego raptem 14 goli, ale jego wyczynu to nie umniejsza, zwłaszcza że dodatkowo wybrano go najlepszym napastnikiem i MVP całej ligi.
Jego dalsze losy to osobny temat. Odchodził z Podbeskidzia do Beveren w atmosferze nieporozumień, tam sobie nie poradził i po roku do Bielska wrócił. Nigdy już jednak nie nawiązał do najlepszych chwil, a z czasem zbyt dużym wyzwaniem stał się dla niego nawet drugoligowy Widzew. Dziś Demjan powoli kończy z graniem w trzeciej lidze słowackiej, ale ze względu na sezon 2012/13 nie zostanie zapomniany.
Matthias Hamrol
Kibice Jagiellonii patrząc na papiery Dejana Ilieva mogą się pocieszać, że Hamrol miał chyba jeszcze gorsze. Na dodatek jak już zaczął na dłużej występować w Koronie, to szybko zawalił gola. Niemiec z polskim paszportem przychodził do Kielc w wieku 24 lat bez ogrania na w pełni zawodowym poziomie. W CV miał wielkie nazwy, ale zawsze chodziło o drużyny juniorskie lub rezerwy. Jedyny sezon z regularną grą dotyczył ledwie piątej ligi niemieckiej, czwartej tylko liznął, w trzeciej nie zagrał nigdy.
W Koronie też przez pierwszy rok był zmiennikiem Zlatana Alomerovicia. Dopiero po jego odejściu i zamieszaniu z Maciejem Gostomskim (zawczasu podpisany kontrakt z Cracovią) został numerem jeden. W czwartej kolejce ubiegłego sezonu popełnił fatalny błąd w spotkaniu ze Śląskiem Wrocław, nabijając Marcina Robaka przy próbie wybicia. Na jego szczęście koledzy wyciągnęli wynik z 0:1 na 2:1. Źle to wróżyło, ale Hamrol nie dał się wpędzić w spiralę wpadek i później bronił na bardzo równym, solidnym poziomie. Zdarzało się nawet, że umieszczaliśmy go w trójce najlepszych bramkarzy Ekstraklasy. Dobry rok w Koronie zaowocował przejściem do holenderskiego ekstraklasowca z Emmen. Zupełnie mu tam na razie nie idzie – najpierw ławka, następnie poważna kontuzja, leczona do dziś – ale on sam już chyba wie, że nieraz trzeba w życiu długo czekać na lepsze czasy.
Fot. FotoPyK/400mm.pl