Ekstraklasa wróciła i zrobiła to w swoim stylu. Mecz Arki z Cracovią w zasadzie mógłby robić za jej wizytówkę, oczywiście gdyby nie fakt, że trochę wstyd to komuś obcemu pokazać. Z jednej strony wicelider, który był chwalony za zimowe okienko (Pasy nikogo ważnego nie straciły, za to ściągnęły trzech całkiem ciekawych graczy), z drugiej – drużyna będąca ledwie nad kreską, z wielkimi problemami w trakcie przerwy zimowej i z Adamem Marciniakiem na prawej obronie. Kto wyglądał lepiej? Oczywiście, że Arka. Kto wygrał? Oczywiście, że Cracovia.
Pomieszanie z poplątaniem, Ilona Łepkowska lepiej by tego nie rozpisała.
Garść szczegółów? Arka mogła się podobać szczególnie w pierwszej połowie. Oczywiście zachowując wszelkie proporcje, bo generalnie podobać to się może Liverpool Kloppa czy – trochę mniej – Lipsk Nagelsmanna. Gdynianie grali nerwowo, szukali bardzo prostych rozwiązań, ale nawet zdawało to egzamin i udawało się tworzyć zagrożenie pod bramką Peskovicia. Czego zabrakło? Trochę szczęścia albo – bez bawienia się w usprawiedliwienia – po prostu lepszej skuteczności.
Po pierwsze: gdy Rapa w ostatniej chwili ściągnął piłkę z nogi Mihajlovicia.
Po drugie: gdy Serrarens trafił w poprzeczkę.
Po trzecie: gdy strzał Jankowskiego wybił z linii bramkowej Dytiatjew.
Po czwarte: gdy Pestka zrobił to samo co wcześniej Rapa, ale zabierając okazję na gola Jankowskiemu.
Cracovia momentami broniła się rozpaczliwie, aż trochę przykro robiło się na myśl, że za chwilę ta drużyna może wskoczyć na fotel lidera. Ale ostatecznie wybroniła się w tych i paru mniej groźnych sytuacjach, wysłała sygnał ostrzegawczy, gdy Lopes skorzystał z obcinki Maricia (strzał obronił Steinbors), no i w końcu zdobyła bramkę.
Tak, z niczego – po rzucie i po rykoszecie. Dzień dobry.
Co zapamiętamy z drugiej części gry? No nie będziemy was oszukiwać – nic, było do dupy. Mecz się wyrównał, Cracovia z czasem zaczęła pilnować wyniku, a Arka – choć była na musiku, miała już coraz większe problemy z kreowaniem jakichkolwiek okazji. Na dodatek sypnęło żółtymi kartkami (łącznie aż osiem przez 45 minut), żeby – wiadomo – gra nie była przypadkiem zbyt płynna.
W skrócie mniej więcej taka to była połowa.
PELLE VAN AMERSFOOOORT CO ZA BRAMKA pic.twitter.com/OiRUjWc54a
— Michał Rączka (@majkel1999) February 7, 2020
Co tu dużo mówić – tęskniliśmy! A potem piłkarze wrócili na boisko.
Fot. FotoPyK