Nie da się jej rozpisać na tablicy taktycznej. Nie ma na nią jednego, sprawdzonego przepisu. A jednak w piłce nożnej jest zwykle nieodłącznym elementem sukcesu. Atmosfera w szatni. Gęsta potrafi ściągnąć nawet najlepszy zespół na dno jak dziesięciotonowy głaz. Braterska – sprawić że zespół będzie wart o wiele więcej niż li tylko suma umiejętności jego piłkarzy. Jakie są jej składowe? Co zrobić, by ją utrzymać? Jak źle może się skończyć jej brak?
37. kolejka ekstraklasy. Piast Gliwice – Bruk-Bet Termalica Nieciecza. Bezpośredni mecz o pozostanie w lidze. Mecz-świadectwo, jak wiele w piłce nożnej znaczy atmosfera.
Każdy, kto w ostatnich latach przewinął się przez Piasta powtarza, że w klubie panują prawdziwie rodzinne relacje. I nie mówimy tu o rodzinie dysfunkcyjnej. Nie ma grupek, piłkarze czasami nawet kilka razy w tygodniu wychodzą gdzieś razem – jednym razem dwóch-trzech, innym większą paczką. Kiedy w kolejnym sezonie gliwiczanie szli po mistrzostwo Polski, Javi Hernandez napisał do Gerarda Badii SMS-a: „Wyglądacie tak dobrze na boisku, a do tego jesteście przyjaciółmi. Jeśli wy nie zdobędziecie mistrzostwa, to kto?”. A sam Badia mówił nam pół żartem, że więcej czasu spędza z kolegami z szatni niż z własną rodziną.
Po drugiej stronie stanął zespół z Niecieczy. I już po kilku minutach można było dostrzec, że nie ma tam wielkich przyjacielskich relacji. Że na boisku w Gliwicach jest tylko jeden zespół, którego piłkarze wskoczą za sobą w ogień.
Piast Gliwice wygrał 4:0. Zagrał bodaj najbardziej przekonujące zawody w całym sezonie. Banda kumpli zostawiła na boisku serce. Ograła jedenastkę, która już jakiś czas wcześniej przestała być kolektywem.
Bartosz Szeliga może na ten temat powiedzieć najwięcej. Długo grał w Piaście, o którym mówi, że miał najlepszą atmosferę ze wszystkich jego dotychczasowych klubów.
– Do tej pory mam bardzo dobry kontakt z chłopakami, między innymi z Mateuszem Makiem. To jest gość, który potrafi rozśmieszyć w najgorszych momentach, ma coś takiego w sobie, co daje pozytywne emocje. Przechodził przez trudne rzeczy, zawsze zachowywał wiarę, nadzieję. Jego uśmiech zawsze potrafił rozbroić.
Z kolei przed sezonem, o którym mowa na wstępie, Szeliga trafił do Bruk-Betu. Miał więc porównanie.
– Co tu dużo mówić – w Termalice nie mieliśmy wtedy atmosfery w szatni. Wiele czynników się na to składało. Na koniec było kilku zawodników, którym zależało, a reszta, głównie obcokrajowcy, nie sprawiali wrażenia, jakby im się chciało. Brakowało zgrania, jeden na drugiego patrzył spode łba, a nikt nie mówił w twarz, co mu nie pasuje. To są najgorsze momenty, kiedy nie idzie i brakuje atmosfery, tworzą się grupki, jedna atakuje drugich, bo ten gra, a nie powinien. Atmosfera nie tylko nie pomagała, ale ciągnęła nas w dół.
Dariusz Trela po meczu Piast – Bruk-Bet (4:0), fot. Michał Chwieduk (400mm.pl)
Dobry żart tynfa wart
Do kanonu dowcipów sytuacyjnych wszedł „żart ojcowski klasyczny”. Typowe dowcipy ojcowskie – krzyczenie „co? Jeszcze mocniej?” podczas huśtania dziecka na huśtawce. Udawanie, że syn prosił o dychę zamiast dwóch dych wzmocnione tekstem „co, dychę? Pięć złotych chcesz? Tak, dwa złote mogę ci dać, masz tu złotówkę i zmykaj”. Swój żart klasyczny ma też szatnia.
Przyklejanie klapek do podłogi i obserwowanie, jak niczego nieświadomy delikwent zalicza efektowny pad na twarz podczas próby ruszenia z miejsca – jak słyszymy, ulubiony żart między innymi Artura Jędrzejczyka. Obcinanie nogawek i robienie z jeansów niezbyt modnych spodni typu „trzy–czwarte”. No i żart, który przewija się właściwie od szatni drużyn Ligi Mistrzów po C klasę – smarowanie gaci maścią rozgrzewającą. – Widziałem to dziesiątki razy. Najzabawniejsze jest to, że świeżaki na ogół nie wiedzą, że zmywanie tego wodą nic nie daje – mówi Michał Żewłakow. Cały sznyt polega na tym, by natrzeć majtki tak, by delikwent nie zauważył. A maść przy spotkaniu z pachwinami zrobi już robotę.
– Mam wrażenie, że pewne rzeczy są znane od kilku pokoleń piłkarzy, a jednak wciąż bawią i nadal są praktykowane. Ale widzę też naleciałości do polskich szatni z innych krajów. Coś takiego do polski wprowadził Daniel Ljuboja – wspomina „Żewłak”. I opowiada: pewnego razu Serb zagaił do Jakuba Wawrzyniaka, żeby ten zapytał go następnego dnia w szatni o godzinę. – Wawrzyn, ale koniecznie zapytaj! Musisz zapytać, to ważne – upominał się kilkukrotnie. Nazajutrz Ljuboja wparował do szatni z klasyczną bujanką. Z rogu Wawrzyniaka padło „Ljubo, która godzina?”, a Serb ekstrawaganckim gestem podwinął rękaw, odsłonił swojego drogiego Rolexa i oznajmił: – 25 tysięcy dolarów.
Wujek Michał, mistrz ciętej riposty
Epatowanie kasą lub epatowanie umiejętnościami to też klasyki futbolowej szatni. Czasami przechwałki mają coś wspólnego z rzeczywistością, a czasami wypadają dość kuriozalnie. Tak jak wtedy, gdy Bartosz Ślusarski wparował na bujance do Cracovii i refleksyjnym tonem rzucił do kolegów: – Panowie, ale to jest wspaniałe uczucie być zajebistym piłkarzem. Ale co wy, kurwa, możecie o tym wiedzieć?
Czasami przechwałki trzeba ukrócić, gdy delikwent obnosi się z nimi zbyt mocno. Autobus kadry przed mundialem 2002, na tyłach autokaru siedzi kilku kadrowiczów i słucha opowieści Tomasza Hajto. A ten – jak to miał w zwyczaju – snuje opowieści o tym, jak fantastycznym piłkarzem jest i jak dobrze płaci Schalke. Opowieść „Gianniego” nie ma końca – poziom Bundesligi, najlepsze perfumy, najdroższe butiki, najlepszy sprzęt. Niekończący się potok słów ucina jednak Michał Żewłakow: – Gianni, a powiedz mi… Jak to jest być tak zajebistym, a mieć tak małego chuja?
Tomasz Hajto i Michał Żewłakow podczas meczu Polska – Rumunia (1:2), fot. Paweł Hoffman (NewsPix.pl)
Bywa i tak, że cięta riposta wycelowana jest w złą osobę i tylko podnosi ciśnienie w szatni. Bo o ile Hajto na zaczepkę Żewłakowa potrafił zareagować z dystansem, o tyle pewnemu trenerowi klubu ekstraklasy tego dystansu zabrakło. Choć może to i dobrze, bo piłkarzowi tak odnosić się do trenera nie wypada. Ale do rzeczy – trening polskiego klubu grającego wówczas w eliminacjach do europejskich pucharów. Zajęcia prowadzi asystent trenera, który miał skromne doświadczenie piłkarskie (by nie powiedzieć – zerowe doświadczenie) oraz dość wątpliwą charyzmę. Piłkarze mieli z nim na pieńku. Podczas zajęć jednemu z ważniejszych zawodników odskakuje piłka. Rodzi się dialog.
Asystent: – Nie no, tak nie możesz przyjmować, tak się w pucharach nie gra!
Zawodnik: – Tak? A skąd ty to, kurwa, możesz wiedzieć?
Chemii między oboma panami już nigdy nie było.
Samochód na śmietniku
Żart klasyczny to też przestawianie samochodów na klubowym parkingu. Albo w ogóle wyprowadzanie auta poza parking. Albo chowanie go w miejscu, w którym raczej nikt nie szuka. Marcin Wasilewski opowiadał, że w Anderlechcie jeden z zawodników przyjeżdżał na treningi Smartem. Z kompaktowego auta ubaw miało pół klubu, ale nikt nie bardzo wiedział jak wykorzystać je w budowaniu atmosfery. Ktoś wreszcie wpadł na genialny pomysł – wrzućmy go do śmietnika. Jakież było zdziwienie posiadacza Smarta, gdy swoje auto rozpoznał po dwóch wystających kołach z kontenera.
O aucie opowiada też Piotr Dziewicki: – W Amice Jacek Dembiński przyjeżdżał do klubu takim ładnym Audi Kombi Allroad, ciemnozielony kolor. Śmialiśmy się, że jeździ samochodem Żandarmerii Wojskowej i od strony pasażera przylepiliśmy mu plastrem właśnie litery Ż i W. No i Jacek niestety jeździł z tym aż do późnego popołudnia, zorientował się, gdy dojechał z Wronek do Poznania.
Zbigniew Zakrzewski, jeden z największych szatniowych żartownisiów, których spotkaliśmy: – Krzychu Kotorowski od zawsze zajmował się samochodami, więc wiadomo było, że z tego trzeba pożartować. Zawsze przyjeżdżał idealnie wyliganym samochodem, przebierał się w szatni i wychodził na trening. Opcje były trzy: albo wywoziliśmy mu gdzieś auto, albo mu je czymś brudziliśmy, albo urządzaliśmy sobie drifting na błocie. A że bramkarze zazwyczaj jako pierwsi wychodzą z treningów, Krzysiek w końcu zaczął wychodzić na samym końcu, by mieć kontrole nad autem. Kiedyś przyjechał samochodem Sylwii, swojej żony, jakimś Oplem Tigrą czy czymś takim. Taki zabawkowy samochód, wyglądał trochę jak auto Barbie. Ktoś szybko pojechał do sklepu z naklejkami i potem Krzychu miał cały samochód w naklejkach z myszką Miki i psem Pluto. Zaklejanie tablic rejestracyjnych – to był standard. Człowiek jeździł dwa tygodnie z tablicą „osioł”, pół Poznania miało z tego bekę, a on nawet o tym nie wiedział.
Gdzie moje rzeczy?!
Taśma w ruch – kolejny szatniowy klasyk. Jakub Piotrowski na trening Pogoni Szczecin przyjechał raz z prosto z matur – garnitur, wyjściowe buty, pełen rynsztunek oficjalny. Koledzy nie mogli przejść obok takiej okazji obojętnie – gdy „Kasztan” wrócił do szatni garniturowe lakierki miał przerobione taśmą na model Adidasa, czyli z trzema białymi paskami.
O ile Piotrowski zastał jeszcze swoje rzeczy w szatni, o tyle wchodzący swego czasu do Legii Michał Kucharczyk został decyzją drużyny przeniesiony do… windy. – Mieliśmy wtedy jeszcze takie szafki, które można było przenosić. No to wzięliśmy jego szafkę i wstawiliśmy ją do windy, mówiliśmy mu, że skoro tam ona stoi, to tam musi się przebierać – opowiada Jakub Rzeźniczak.
Jakub Rzeźniczak, Tomasz Brzyski i Michał Kucharczyk, fot. Piotr Kucza (FotoPyK)
– Najśmieszniejsze żarty to nie te planowane, tylko sytuacyjne. Ostatnio koledzy z Hiszpanii zawiesili Jorge Felixowi ciuchy przy suficie, musiał je ściągać wchodząc po szafkach. Gerard Badia jest oczywiście pierwszy do wycinania takich numerów, zarówno grupce hiszpańskiej, jak i polskiej, Bartek Rymaniak jest w tym świetny – zdradza Patryk Sokołowski.
Coś o sytuacyjnych dowcipach może powiedzieć Bartosz Szeliga, bo sam niedawno padł takiego ofiarą. – Był taki moment, kiedy podczas poprzedniej rundy naciągnąłem sobie mięsień dwugłowy, wypadłem na kilka dni. To było jakoś w okresie Wszystkich Świętych. Któryś śmieszek od nas z szatni, którego jeszcze nie zlokalizowałem, postawił mi znicz na szafce, chłopaki śmiali się, że ogień dla mnie już zgasł. Do tej pory nie znalazłem tego gagatka – śmieje się piłkarz GKS-u Tychy.
Żarty „z dupy”
Czasami żarty wymykają się jednak spod kontroli. Jedną z bardziej przypałowych osób, o której słyszeliśmy, był Patrick Pothuizen. Środkowy obrońca i kapitan Vitesse. Oddajmy głos Arkadiuszowi Radomskiemu: – Z nim były niesamowite jaja. Miał jednorazówkę do golenia, wsadził ją sobie w odbyt i chodził z założonymi nogami – tak, że nie było jej widać. „Panowie, panowie, zgubiłem maszynkę do golenia, czy ktoś widział?!” Nikt jej nie widzi, aż Patrick w końcu się schyla, wypina dupsko, a tam wyłazi maszynka. „A, tu jest!”. Nie no, płakaliśmy z nim. Uwielbiał też smarować gacie maścią rozgrzewającą. Każdy wiedział, że on to robi notorycznie, ale i tak zawsze umiał sobie wybrać taki moment, że ktoś się gdzieś spieszył. Dusza towarzystwa. Taki człowiek jest bardzo potrzebny w szatni.
I dalej: – Sikał do kubków z kawą, piłkarze to wypijali. Straszne były te jego żarty. Inna sytuacja – to już mi Andrzej Niedzielan opowiadał, bo on grał w NEC przede mną. Każdy w szatni miał swoją szafkę. Był jeden piłkarz, który nie dbał o higienę. Buty mu śmierdziały, nie mył ich, po treningu wrzucał od razu do szafki, po jakimś czasie zasmrodziły nam całą szatnię. Patrick wziął wtedy karton po butach i do niego… nasrał. Wrzucił to do jego szafki. Nikt o tym nie wiedział. – Co tu tak śmierdzi?! Buty? Przecież buty aż tak nie mogą śmierdzieć! – zastanawiali się. Dopiero kolega po jakimś czasie otworzył szafkę i dostał mały prezencik. Patrick to był wyjątkowy oryginał.
Chociaż chyba i tak najgrubszą akcję odwalili piłkarze Wisły Kraków. Lata temu jeden z zawodników przyjechał z tortem elegancko zapakowanym w kartonik. To miał być upominek dla rodziców dziewczyny, z którą był już od jakiegoś czasu. Po treningu miał podjechać do domu swojej sympatii, gdzie chciał poprosić rodziców o rękę córki. Szatnia wpadła na fantastyczny pomysł – trzeba wyciągnąć tort, narobić do środka i zamknąć pudełko tak, jakby nigdy nikt przy nim nie grzebał. Jakież zdziwienie musiało malować się na twarzy przyszłych teściów, gdy potencjalny zięć przyjechał do nich z pierścionkiem zaręczynowym i tortem z niespodzianką.
Zakładasz się czy cykasz?
Rutyną polskiej szatni są zakłady. O wszystko, za każdą stawkę, w każdej możliwej sytuacji. Kto strzeli więcej wolnych, kto trafi w poprzeczkę, a czasami i która kropla na oknie autokaru spłynie szybciej. Mistrzem podpuszczania był Piotr Świerczewski: – Lubiłem się zakładać, bo znałem te gierki. Oczywiście stawka nigdy nie była wysoka. O izotonik, o kolację czy o dziewczynę. Z tym ostatnim to oczywiście jaja, bo przecież nigdy bym się nie umówił z narzeczoną kolegi z szatni. Ale gdybym porozliczał te wygrane zakłady, to bym chodził z wianuszkiem kobiet, bo – nie będę ściemniał – na ogół wygrywałem – wspomina.
Królestwem „Świra” była szatnia Lecha Poznań po powrocie do Polski. – Tam mieliśmy kapitalną atmosferę. Być może najlepszą, z jaką kiedykolwiek się spotkałem w szatni. Z dziesięciu, jak nie więcej, poznaniaków. Dużo pozytywnych ananasów, do tego Czesiu Michniewicz, fajne chłopy w zarządzie, pan Geniu odpowiadający za sprzęt. Ale i tak młodych było najfajniej podpuszczać. Kilka razy znosili mnie w kilku z treningu na rękach i tytułowali „królem Piotrem”, bo nie znali starych sztuczek – śmieje się Świerczewski.
Bartosz Ślusarski, Rafał Grzelak i Piotr Świerczewski po meczu Polonia Warszawa – Lech Poznań (1:2), fot. Paweł Hoffman (NewsPix.pl)
I zdradza swoje patenty. Zakład o to, kto trafi piłką w tablice od koszykówki – rywal rzucający ręką, czy „Świrek” kopiący nogą. – Ustawialiśmy się na końcu boiska, a kto dorzuci ręką do tablicy przez te kilkadziesiąt metrów? No chyba tylko Hajto. A ja, cyk, nóżką cięta szkocka i trafiałem – wyjaśnia. Albo wyścigi – rywal biegnie na dwóch nogach, ale ma do pokonania całe boisko, a Świerczewski na jednej nodze, ale startuje z połowy. – Chłopcy nie znali tych trików, to się nabierali – wspomina.
Świerczewski i jego duch rywalizacji czasami zaskakiwał w nieoczywistych momentach. Lech pojechał kiedyś na zgrupowanie. Jeden z dziennikarzy leżał już w hotelowym pokoju i powoli kończył korespondencję do gazety. Nagle do pokoju wpada „Świr”. – Ty, kurwa, wysoki jesteś, nie? To pewnie w kosza grałeś. Miejscowi chcą zagrać w kosza o kasę. Dawaj, kurwa, szykuj strój i za pięć minut bądź na dole, nie będą nam jakieś chujki podskakiwać – i wyparował z pokoju.
Ciekawą zasadą kieruje się Michał Probierz. On też lubi się zakładać z piłkarzami, ale ma jedną regułę – stawką zawsze jest książka. Żaden izotonik, żadne usługiwanie w szatni – u trenera Probierza ma być książka i koniec.
Dobry duch trener
Skoro już przy trenerach jesteśmy, to kolejny istotny element budowania atmosfery w zespole. – Myślę, że to bardzo ważna postać w budowaniu dobrych relacji. Natomiast lubiłem, gdy trener oddawał robienie atmosfery zespołowi. Żeby za bardzo się nie mieszał, stał z boku i nakreślał pewne granice. Pod tym względem dobry był Maciej Skorża. Powiem tak… Potrafił opierdolić – wspomina Żewłakow.
Podobne podejście co Skorża ma też Waldemar Fornalik. – Trener wie, kiedy powinien zostawić drużynę samą sobie, a kiedy potrzeba zadziałać. Bardzo rzadko mamy jakieś zorganizowane integracje z klubu – czasami na obozach, jakiś grill, by wspólnie posiedzieć przy kiełbasce. Trener zdaje sobie chyba sprawę z tego, że nadaktywność w szatni nie jest przez zawodników lubiana. Zostawia nas, żebyśmy mogli się integrować sami ze sobą – mówi Patryk Sokołowski.
W wicemistrzowskim Piaście szczególnie w relacje między zawodnikami nie wchodził Radoslav Latal. Opowiada Bartosz Szeliga: – Trener Latal dbał raczej o zabiegi typu: „słuchajcie, dzisiaj wygramy, to odpuszczam jutro trening, zrobicie odnowę sami, macie dwa dni wolnego”. To powodowało, że widać było uśmiech i zadowolenie na twarzach zawodników.
Na tyle, na ile podpytaliśmy – piłkarze nie są fanami trenera typu „brat łata”. Jeśli lejce popuszczone są za mocno, to szatnia rozłazi się w szwach, szkoleniowiec nie ma szacunku, towarzystwo czuje się zbyt pewnie. Może być luz, mogą być żarty, ale gdy trzeba, to trener musi uderzyć pięścią w stół. Jak mawia klasyk – jak trzeba pracować, to pracuje się na sto procent. A gdy jest czas na świętowanie, to też można zabawić się po całości.
– Myślę, że w tym wszystkim kluczowe jest to, żeby trener miał charyzmę. Od tego wiele się zaczyna. Wiadomo, kwestie taktyczne czy szkoleniowe to podstawa, ale mówimy tu o podciągnięciu za sobą szatni. Trener z dobrym żartem dużo może zdziałać w kwestii psychologicznej – mówi Świerczewski. Bo inaczej wygląda to kuriozalnie. Tak jak wtedy, gdy Stefan Majewski – słynąc z tego, że miał raczej trudne relacje z piłkarzami – zorganizował zawodnikom długie rozbieganie po wronieckim lesie. Po treningu razem z piłkarzami usiadł w szatni i zagaił: – No i jak tam, panowie? Czujecie nogi? Jak nie, no to zaraz poczujecie moje – po czym zdjął przepocone skarpety.
Za eksperta trenerskiego w budowaniu atmosfery uchodzi Czesław Michniewicz. Człowiek–anegdota, z szybką puentą i dobrym żartem sytuacyjnym.
Zgrupowanie reprezentacji U21, na kadrę przyjeżdżają zawodnicy ŁKS–u – Piotr Pyrdoł i Jan Sobociński. Stoper łodzian akurat w weekend popisał się ładnym golem samobójczym. Michniewicz wita się na miśka z duetem ełkaesiaków. – Janek, bo my tu siedzimy od dwóch dni i tak się zastanawiamy… Kto cię będzie indywidualnie krył. Chyba Walukiewicz – rzuca do Sobocińskiego.
Czesław Michniewicz podczas Euro U-21, fot. Piotr Kucza (FotoPyK)
Klasykiem młodzieżówki są też ksywki nadawane piłkarzom. Sobociński z Walukiewiczem zostali ochrzczeni mianem „Elektryczne Gitary” – to nawiązanie do dość swobodnego podejścia stoperów kadry to pełnej koncentracji przez 90 minut meczu. Gdy przed meczem z Rosją sztab pokazał kadrze analizę ostatnich występów, to niektórzy zawodnicy mieli podmienione nazwiska. Przy Kamilu Jóźwiaku widniała adnotacja „Jóźwiak”, Kamil Pestka też był podkreślony po nazwisku, ale już przy omówieniu wyprowadzania piłki przez Walukiewicza stoper Cagliari był podpisany jako Franz Beckenbauer. Akcja pokazująca zbyt wolny powrót do defensywy Przemysława Płachety – skrzydłowy Śląska na ekranie dostaje podpis „Johnny Walker” nawiązujący do spacerowego tempa. – Piłkarze to kupują. Mogą się pośmiać, nie jest to klasyczne wytykanie „to zrobiłeś źle, popraw się”. Lekka szyderka sprawia, że lepiej to zapamiętają, ale i łatwiej będzie im przyjąć taką uwagę przy grupie – tłumaczy Kamil Potrykus, asystent Michniewicza.
Michniewicz: – Pamiętam, że w Niecieczy zrobiłem coś takiego, że chłopcy zeszli z rozgrzewki, dwie minuty do wyjścia i pytam Patryka Fryca – „będzie twoja partnerka na meczu?”. On mówi, że nie, że dziecko w domu chore. To mówię „wyciągaj telefon, zadzwoń do żony, daj na głośnomówiący”. Wszyscy patrzyli zdziwieni, Patryk zadzwonił, partnerka zdziwiona, ale porozmawiali, podpytał jak dziecko się czuje, ona zdziwiona, że chwilę przed meczem dzwoni, ale podbudowało go to. Czasami robisz takie wrzutki.
Śpiewać każdy może
Kto nie kojarzy „Starego Abrahama” intonowanego w szatni Jagiellonii po wygranych meczach? Albo słynnej piosenki Radka Dejmka, którą ten podłapał w Slavii Praga, a później uczył jej kolegów w Koronie? Nie każdy ma warunki wokalne, by wygrać „Mam Talent” czy „The Voice of Poland”, ale jeśli chodzi o szatnię, nie trzeba odróżniać altu od basu, by dać show.
– Najlepsze wspomnienia mam z szatni GKS-u Bełchatów. Z dwóch przyczyn – byłem tam 3 lata i odgrywałem jedną z pierwszoplanowych ról. Do tej pory nie wiem, jak bardzo wyniki zespołu zależą od atmosfery w szatni. Pewne jest, że bez zgranej, mocnej szatni, ciężko jest o mocną drużynę. W Bełchatowie mieliśmy jedno i drugie. Ludźmi od atmosfery byli Grzesiek Król i Jano Frohlich. Wiele atrakcji zapewniał również „Byczek” – chłopak, który był maskotką GKS-u Bełchatów. „Byczek” często raczył nas różnego typu piosenkami śpiewanymi na żywo. Jak się pewnie domyślacie, nie był obdarzony głosem Iglesiasa. Było więc bardzo wesoło. Czasami nawet trener Lenczyk wpadał posłuchać – wspominał na naszych łamach Radosław Matusiak.
Czy „Byczek” przyćmiłby Gosię Andrzejewicz? Nie wiemy. Ale wiemy, kto jakiś czas temu to „dźwignął”.
– Kiedyś mieliśmy na zakończenie sezonu bal sportowców, na którym miała wystąpić Gosia Andrzejewicz. W pewnym momencie potrzebowała ochotnika, więc Wojtek Łuczak od razu wyskoczył na scenę. I to był błąd. Błąd Gosi Andrzejewicz, bo „Łuczi” skradł jej całe show! Zaczął tam śpiewać, tańczyć, a Gosia gdzieś z boku stała biedna z tym swoim mikrofonem – opowiadał za czasów gry w Wiśle Płock Seweryn Kiełpin.
Akcja-integracja
Ważnym elementem budowania atmosfery są też wyjścia integracyjne. Nie wiemy, jak wam, ale nam najlepsza reprezentacja Polski w XXI wieku – ta z Euro 2016 – tak jak ze świetną współpracą Lewandowskiego z Milikiem, profesurą Krychowiaka czy dwoma skałami na środku obrony – Glikiem i Pazdanem – kojarzy się też z niekonwencjonalnymi zajęciami ordynowanymi przez Adama Nawałkę. A to grana była ścianka wspinaczkowa zamiast siłowni, a to strzelnica. Szkoleniowcy nie uciekają od takich zajęć, wręcz przeciwnie – widzą w nich szansę na skonsolidowanie grupy.
– Trener Kaczmarek w Termalice zorganizował nam ognisko połączone z opowiadaniem kawałów. Co trener, to każdy ma swoje metody. Zazwyczaj jakieś większe integracje mają miejsce w trakcie obozu. Moim zdaniem to jest konieczne. Przebywasz dwanaście dni, dwa tygodnie zamknięty w swoim gronie, dla zdrowego rozsądku warto pośmiać się, wyluzować, nie tylko skupiać się na pracy. Wspólne wyjścia na kolację, na kręgle, gokarty. To powoduje, że atmosfera staje się lepsza. Spotykanie się poza godzinami pracy w klubie. To bodziec, który sprawia, że później więcej się pracuje, zawiązuje się chemia – mówi Bartosz Szeliga.
Trenerem, który lubi zbudować relację z zawodnikami wykraczającą poza stosunek szef–pracownik zdecydowanie jest też Leszek Ojrzyński. – W wakacje trener Ojrzyński zorganizował dzień integracyjny – wspólny spływ kajakowy pod Płockiem, później coś jak paintball, tylko z kulkami gumowymi, a nie z farby. Później było ognisko, kolacja. Moim zdaniem takie akcje integracyjne bardzo pomagają na boisku. Jak zawodnicy są blisko siebie, to będą się lepiej rozumieli na placu gry – twierdzi Jakub Rzeźniczak.
Po ponad dekadzie w Legii i dwóch latach w Azerbejdżanie, gdzie o tego typu aktywnościach nie było mowy, to pewna odmiana.
– W większych klubach trenerzy za bardzo nie angażują się w rozrywkowe życie drużyny. W Legii były kolacje na zakończenie sezonu ze względu na mistrzostwo, puchar. Bardziej świętowanie niż integracja. Jak już, to zbieraliśmy się sami. Z kolei w Azerbejdżanie nie istniało nic takiego jak integracja przed sezonem. Nie było też dowcipów, żartów w szatni. Atmosfera była budowana inaczej. Azerbejdżan to specyficzny kraj, Azerowie są potulni, nie szukają problemów. Jak trener mówił, jak ma być, to to akceptowali. Każdy znał swoje miejsce. W Polsce jest ten problem, że jak ktoś nie gra, to jest niezadowolony, marudzi. Tam trener mówił jednoznacznie, jaka jest sytuacja w drużynie. Nie było negatywnych emocji, jakie się w Polsce pojawiają.
Nocne piłkarzy rozmowy
„Rzeźnik” większość kariery spędził w Legii, gdzie – jak wspomina – szczególnie pod koniec jego przygody większość graczy przychodziła już właściwie tylko do pracy. Nie było wielkiej chęci spędzania czasu w dużej grupie po zajęciach, każdy rozjeżdżał się w swoją stronę.
– W Warszawie był praktycznie tylko czas spędzony razem w klubie i na tym się kończyło, szczególnie w ostatnich moich latach na Łazienkowskiej. Za starych czasów, jak byli Rado, Ljubo, Ivica, to oni bardzo o to dbali, żebyśmy wychodzili gdzieś razem. W Płocku często wychodzimy razem na kolację, po meczu przy piwie rozmawiamy o spotkaniu. Często zdarza się, że po spotkaniu zostajemy kilka godzin w szatni, siedzimy, gadamy.
Nocne Polaków rozmowy z czasów gry w Lechu Poznań bardzo dobrze wspomina też Zbigniew Zakrzewski.
– Normalna sprawa, że idziesz na miasto z żonami i siadasz gdzieś pośród kibiców. Ludzie swoją drogą wspominają, że teraz nie ma takiego kontaktu z zawodnikami. Może przez to, że piłka stała się bardziej profesjonalna i że więcej jest zawodników spoza kraju. Z nami zawsze można było pogadać. Wygraliśmy mecz – wychodziliśmy na Stary Rynek i cieszyliśmy się wspólnie. Przegraliśmy – także się pojawialiśmy, ale dzięki temu ludzie nie mieli pretensji. Zawsze wiedzieli, że serducho było zostawione na boisku.
Zbigniew Zakrzewski mija Sławomira Jarczyka w meczu Lech Poznań – Górnik Zabrze (2:0) fot. Łukasz Grochała (NewsPix.pl)
Rzeźniczak twierdzi jednak, że tamte czasy minęły bezpowrotnie. Teraz będąc piłkarzem, szczególnie ekstraklasowym, nie ma większych szans pojawić się na mieście i nie zostać tu czy tam sfotografowanym.
– Jeszcze za czasów moich początków w Legii zawodnicy razem wychodzili po meczach na miasto, jakieś piwko wpadało. Z czasem to się zmieniło, zawodnicy boją się coraz bardziej gdziekolwiek wyjść, bo zaraz pojawiają się w Internecie zdjęcia z pizzą i piwem i zaczyna się burza na Twitterze, na Instagramie. Czasy się zmieniają i trzeba się do tego dostosowywać.
Pomocna dłoń
Zarządzanie grupą dwudziestu kilku chłopa tak, by żaden z nich nie czuł się traktowany niesprawiedliwie, nie należy do łatwych zadań. Często jest tak, że jeśli trener sam nie jest szczególnie ekstrawertyczny, rolę człowieka od atmosfery przejmuje ktoś inny. Wyobrażacie sobie na przykład Jacka Magierę uczącego obcokrajowców w Legii piosenek kibicowskich, a potem zdzierającego gardło i szarpiącego w rytm przyśpiewki wózkiem ze sprzętem?
My też nie. Magiera miał jednak od tego Aleksandara Vukovicia.
– To rewelacyjnie budowało atmosferę. Wszystkie słynne filmiki, jakie nagrywaliśmy po wygranych meczach. Śpiewaliśmy, Vuko zawsze komuś coś wymyślał. Jacek Magiera nie jest tak ekscentryczny jak Vuko, więc w tym układzie on jako asystent dbał o to, by nastroje były dobre – wspomina Rzeźniczak.
***
Patryk Sokołowski: – Dobre wyniki napędzają atmosferę, a dobra atmosfera napędza wyniki. Nie ma nic lepszego niż czas, gdy jedno idzie w parze z drugim.
Bartosz Szeliga: – Jeśli w szatni nie ma chemii, na boisku też nie widać więzi między zawodnikami.
Zbigniew Zakrzewski: – Czesław Michniewicz narysował nam kiedyś koło i podzielił na je na kawałki jak pizzę. Napisał na jednym „20% talent”, na drugim „20% przygotowanie”, na trzech kolejnych „60% głowa”. Ten trzeci kawałek śmiało podzieliłbym na części i 30% dałbym atmosferze w szatni.
DAMIAN SMYK
SZYMON PODSTUFKA
Zdjęcie główne: Piłkarze Lechii Gdańsk świętują zdobycie Pucharu Polski, fot. Wojciech Figurski (400mm.pl)