Słuchajcie, wiemy że trudno w to uwierzyć, ale walka Michała Cieślaka faktycznie się odbyła. Nie w pierwotnym terminie, ani tym rezerwowym, ale owszem, doszła do skutku. I, jak to mówią: wspaniała to była walka, nie zapomnimy jej nigdy. Nie tylko za sprawą aspektów sportowych, ale również fakapów, którymi jak z rękawa sypali organizatorzy. Sam boks zszedł na drugi plan, ale tylko do czasu, kiedy pięściarze skrzyżowali rękawice. Polak dał z siebie wszystko, jednak ostatecznie przegrał z Ilungą Makabu w pojedynku o mistrzostwo świata WBC wagi junior ciężkiej.
Zazwyczaj kiedy używamy określenia „działo się”, mamy na myśli niezły poziom sportowy. Tym razem, przynajmniej dopóki Cieślak i Makabu nie pojawili się w ringu, najwięcej emocji wzbudzały… problemy organizacyjne w Kinszasie.
Choć to dość delikatne określenie, bo jak właściwie należy nazwać sytuację w której dopiero na dzień przed walką rozpoczyna się budowa prowizorycznego „stadionu”? Na domiar złego, jeszcze w dzień pojedynku, wciąż dochodziło do wielu wątpliwości, czy pięściarze faktycznie wyjdą do walki. O wszelkich niuansach dotyczących starcia o pas mistrzowski pisaliśmy zresztą już tu – LINK.
Przejdźmy jednak do konkretów. Po dwóch walkach poprzedzających danie główne, organizatorzy ugościli polską ekipę Mazurkiem Dąbrowskiego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że melodia urwała się po kilku sekundach i została puszczona kompletnie od czapy. Pięściarzy nie było bowiem jeszcze nawet na ringu i dopiero kilka minut później zaczęli wychodzić z tunelu. Cieślak otoczony biało-czerwoną flagą, a Makabu w złotym szlafroku oraz z długą laską w ręce, niczym mag z gry komputerowej. Gdyby walka odbywała się na czary, a nie pięści, faworyt byłby jasny.
Po dłuższym wstępie hymny obu państw zostały odegrane – już we właściwym momencie – a walka się rozpoczęła.
Ku naszej uciesze polski pięściarz wcale nie wystraszył się ryku setek rozemocjonowanych gardeł. Wręcz przeciwnie – ruszył jak po swoje, zaliczając naprawdę świetny początek konfrontacji. Dodatkowych wrażeń dostarczali nam niezawodni organizatorzy, którzy zaprezentowali dość luźne podejście, jeśli chodzi o długość rund. U nas przyjęło się, że każda trwa tyle samo, ale widocznie w Demokratycznej Republice Konga podchodzą do tego na zasadzie: chłopaki, poboksujcie chwilę i do narożników.
W ten sposób chociażby trzecia runda potrwała… dwie minuty i jedną sekundę. Ciekawe.
Ale wiecie co? Odkładając na bok całą kuriozalną otoczkę, to był kawał dobrego boksu! Cieślak świetnie wypadł w drugiej rundzie – wyprowadził kilka celnych ciosów i rozbudził nasze apetyty na wymarzone rozstrzygnięcie. Niestety, z czasem prym na ringu zaczął wieść ulubieniec gospodarzy.
W czwartej rundzie Makabu wykorzystał nieuwagę Polaka i posłał go na deski. I choć już w kolejnej, sam był liczony, to na przestrzeni całego pojedynku wyglądał nieco lepiej od naszego reprezentanta. Zadecydowały doświadczenie i kondycja.
Tuż po ostatniej rundzie, Makabu upadł na środku ringu i uniósł ramiona ku niebiosom. Cóż, on wiedział, że koniec końców, zwycięstwo trafi w jego ręce, podobnie jak mistrzowski pas. My możemy tylko pogratulować Michałowi Cieślakowi, który odwalił naprawdę kawał dobrej roboty. Być może w innych warunkach, na neutralnym terenie, byłby w stanie pokonać Kongijczyka. Tego się nie dowiemy, ale dowiedzieliśmy się za to, że organizowanie walk na Czarnym Lądzie nie zawsze bywa najlepszym pomysłem. Takiej dawki absurdu podczas walki o tytuł mistrza świata nie było chyba nigdy.
fot. NewsPix.pl