Sześć dni temu media obiegła wieść o śmierci Kobego Bryanta. Od tego czasu hołd jednemu z najwybitniejszych koszykarzy w historii oddał cały sportowy świat. W NBA kolejne kluby oddawały mu cześć – przemówieniami, minutami ciszy, a nawet przeciąganiem pierwszych akcji meczu ponad przepisowe 24 sekundy, nawiązując do numeru, który nosił Bryant. Dopiero dziś mogli to zrobić koszykarze Los Angeles Lakers, klubu, któremu Kobe poświęcił całą, wielką karierę.
Zazwyczaj mecze Lakersów to wspaniałe święto koszykówki. Znakomici zawodnicy, grający na wypełnionej po brzegi hali. Niesamowita oprawa, potęgowana przyciemnionym światłem. Mnóstwo gwiazd na trybunach, mieszkających na co dzień w Kalifornii i chcących obejrzeć najlepszą koszykówkę w USA. Oraz najlepszych zawodników – z LeBronem Jamesem na czele. W tym sezonie to wszystko się sprawdzało. Bo i Lakersi wskoczyli na poziom, którego tamtejsi fani oczekują od nich niemal zawsze. Grają wspaniale i, ze zdecydowanie najlepszym bilansem, przewodzą tabeli swej konferencji.
Dziś było jednak inaczej. Dziś chodziło o pamięć. Pamięć dotyczącą osoby Kobego Bryanta. Dotyczącą jego córki, Gianny. Ale i pamięć o pozostałych ofiarach katastrofy, którymi byli: Ara Zobayan, John Altobelli, Keri Altobelli, Alyssa Altobelli, Christina Mauser, Sarah Chester i Payton Chester. To całej tej dziewiątce poświęcono spotkanie Los Angeles Lakers z Portland Trail Blazers.
*****
Zaczęło się już kilka godzin przed spotkaniem. Choć właściwie moglibyśmy napisać – kilka dni. Na zewnątrz hali powstały prowizoryczne miejsca pamięci, gdzie fani przychodzili, by złożyć hołd swemu idolowi. Składali kwiaty, koszulki, transparenty, znicze, fotografie, ręcznie pisane wiadomości (wiele z nich na chodniku). Robili to dla Kobego, ale i dla siebie. Przed spotkaniem Lakersów z Blazers zjawiły się ich tam tysiące. Na tyle dużo, że powoli zaczynało brakować miejsca na ustawianie kolejnych przynoszonych przez nich rzeczy.
Fanów było tylu, że policja – z obawy o bezpieczeństwo – musiała informować ich, by nie zbliżali się do wejść, jeśli nie mają biletów. A władze Los Angeles Lakers zdecydowały, że nie wyświetlą na zewnętrznych telebimach ceremonii upamiętniającej Bryanta, w obawie, że zjawi się wówczas jeszcze więcej osób i nad tłumem po prostu nie da się zapanować.
Właściwie śmierć Bryanta przeżyło całe miasto. Z relacji jego mieszkańców mogliśmy się dowiedzieć, że w ostatnich dniach wszyscy byli smutni, przybici, wyciszeni. Wspominali Kobego, jego grę i osiągnięcia. To te wspomnienia przyciągnęły ich przed Staples Center. Nawet jeśli nie mieli biletów, chcieli się tam znaleźć. A wielu z nich nie miało. – Dorastałem z Kobem. Nie jestem bardzo emocjonalną osobą, ale płakałem cały tydzień. Nie mogę uwierzyć w ten wylew uczuć i to, ile osób go kochało – mówił dziennikarzom Daniel Torres, jeden z tych, który postanowił się tam zjawić, mimo że wejść na halę nie miał jak.
W ten sam sposób myślały tysiące osób.
*****
W środku Staples Center, w szatni gospodarzy, powieszona została koszulka z numerem 24 i nazwiskiem Bryanta. Tuż obok znajdowała się szafka Kobego. Ta, z której korzystał przez dwadzieścia lat swojej obecności w klubie. Dziś swoje rzeczy trzyma w niej inny wielki, LeBron James. – LeBron był dla nas wszystkich opoką. Podążamy za jego przywództwem. Wiemy, że będzie to bardzo trudna noc. Ale to nasze zadanie, by poradzić sobie z emocjami i uhonorować Kobego, Giannę i pozostałe ofiary we właściwy sposób – mówił Frank Vogel, trener Los Angeles Lakers.
W szatni zespołu nikt się nie odzywał. Na trybunach też nie było typowego, przedmeczowego zgiełku. I to mimo tego, że publika – która zwykle w Los Angeles potrafi się spóźniać – w większości przybyła na miejsce kilka godzin wcześniej. Na tych, którzy tej nocy zjawili się w Staples Center czekały koszulki Kobego rozłożone na krzesełkach. Po jednej stronie z numerem 24, po drugiej – 8, z którym też występował w barwach Lakers. Specjalne były jednak dwa miejsca, na których również ułożono koszulki. Na jednym tę Kobego, dobrze wszystkim znaną, na drugim jego córki, Gianny, którą nosiła w barwach swojego zespołu. To na tych krzesełkach siedziała właśnie ta dwójka, kiedy ostatni raz zawitała na mecz Lakers. Teraz ich tam zabrakło. Pozostały koszulki i kwiaty.
Jeszcze przed meczem na telebimach wyświetlano dwa specjalne wideo poświęcone Bryantowi. Do jednego z nich akompaniował Ben Hong, wiolonczelista tamtejszej filharmonii. Fani obejrzeli na ekranie najlepsze momenty z kariery Kobego, ale i te najtrudniejsze. Mistrzostwa, ale też kontuzje i proces rehabilitacji. Zobaczyli Bryanta z rodziną. Bryanta udzielającego wywiadów. Czy wreszcie Bryanta odbierającego Oscara za najlepszą krótkometrażową animację – jego ostatni wielki sukces, odniesiony już poza boiskiem.
Pamięć Kobego upamiętnił też Usher, który w Staples Center wykonał „Amazing Grace”. Wtedy również na telebimach wyświetlono wideo, a wszyscy fani wstali z miejsc, oddając hołd swemu bohaterowi. Gdy Usher skończył śpiewać, całą halę zapełniły okrzyki „Kobe! Kobe!” i „Gigi! Gigi!”, które zresztą pojawiały się regularnie aż do samego końca meczu. Wszyscy chcieli w jakiś sposób upamiętnić Kobego. Zawodnicy mieli na koszulkach naszywki z literami „KB”, wielu z nich nosiło buty Bryanta. LeBron James zrobił sobie nawet nowy tatuaż, poświęcony Kobemu. On i Anthony Davis założyli też opaski na ręce, dokładnie takie, jakie nosił Bryant. LeBron miał na swojej wydrukowany numer 24, Davis – 8.
Były też 24,2 sekundy ciszy. Od numerów Kobego i jego córki. Był, tradycyjnie, hymn USA. Były plakaty i transparenty, które Bryantowi poświęcali fani. Były wzajemne opowieści, podtrzymywanie na duchu, uściski. Był Rob Pelinka, były agent Kobego, jego wielki przyjaciel i ojciec chrzestny Gianny, który z trudem hamował łzy. Ale nie on jeden – niemal każdy na hali choć przez moment miał je w oczach.
W ekipie Los Angeles Lakers tego dnia występował wyłącznie… Kobe Bryant. Na rozgrzewkę wszyscy zawodnicy wyszli w jego koszulkach i każdy z nich został przedstawiony przez spikera właśnie jako Kobe. I była przemowa. Przemowa, która pozwoliła ludziom wreszcie się uśmiechnąć. Bo wyrażała dokładnie to, co sami chcieli wyrazić.
*****
Zaczął od odczytania nazwisk. Stał na środku hali, przypominał wszystkim, że nie chodzi tu tylko o Kobego. Oczywistym było, że jeśli ktoś ma wygłosić przemówienie – to właśnie on. LeBron James trzymał w ręce kartkę papieru, a fani czekali, co powie.
– Mam coś zapisane na kartce, poprosili mnie, czy mógłbym tak zrobić, żeby nie zboczyć z kursu, czy o cokolwiek im tam chodzi. Ale nie byłbym wobec was w porządku, gdybym przeczytał to gówno. Więc powiem teraz wszystko prosto z serca.
– Wiem, że kiedyś stanie tu pomnik Kobego. Ale patrzę teraz na tę celebrację. To celebracja dwudziestu lat wylewania krwi, potu, łez, łamania ciała, podnoszenia się, siadania, wszystkiego. Niezliczonych godzin, determinacji, żeby być tak wielkim, jakim tylko mógł być. Dziś celebrujemy tego dzieciaka, który przyszedł tu, gdy miał 18 lat, odszedł na emeryturę w wieku 38 i w ciągu ostatnich trzech lat został prawdopodobnie najlepszym tatą, jakiego widzieliśmy.
– Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to rodzina. Kiedy rozglądam się po hali, widzę, że wszyscy jesteśmy w żałobie. Wszyscy jesteśmy zranieni. Wszystkim nam pękły serca. Ale kiedy przechodzimy przez chwile takie jak te, najlepszą rzeczą, którą możemy zrobić, to oprzeć się na naszej rodzinie. Wiele słyszałem o całej społeczności Lakersów, zanim trafiłem tu w zeszłym roku, o tym, jak bardzo jest ona rodziną. I właśnie to widziałem przez cały miniony tydzień.
– Fakt, że teraz tu jestem, znaczy dla mnie naprawdę wiele. Chcę, wraz z kolegami z drużyny, kontynuować dziedzictwo Kobego. Nie tylko w tym roku, ale tak długo, jak tylko będziemy mogli grać w koszykówkę, w tę grę, którą kochamy. Bo to jest to, czego chciałby Kobe Bryant.
– Zanim zaczniemy grać: kocham was wszystkich. Kobe jest dla mnie bratem. Od czasu, gdy byłem w liceum i oglądałem go z daleka, po moment, kiedy dołączyłem do ligi i miałem okazję oglądać go z bliska. Wszystkie bitwy, które stoczyliśmy w trakcie mojej kariery… Rzeczą, którą zawsze dzieliliśmy, była determinacja do wygrywania i bycia wielkim.
– Więc, jakby to ujął Kobe: Mamba out. Ale my ujmiemy to tak: nigdy go nie zapomnimy.
*****
Lakers przegrali. Nie udało im się zwycięstwem upamiętnić Kobego, jego kariery i dziedzictwa. Nikt jednak nie miał i nie będzie mieć o to żalu do żadnego z zawodników. Nie w takim momencie. Zresztą w tym meczu wystąpili wszyscy, cała trzynastka. Trener Vogel mówił potem, że chciał, by każdy z nich mógł wziąć w tym udział, bo każdy czuł ten ból i smutek.
A mecz był ich katharsis. Podobnie jak dla trenera. Podobnie jak dla innych członków sztabu. Pracowników klubu. Fanów. Móc znów emocjonować się koszykówką – nawet jeśli wynik schodził na drugi plan – znaczyło tu wszystko. Znaczyło, że mimo śmierci Kobego, sport trwa dalej. I to z pamięcią o jednym ze swych najwybitniejszych przedstawicieli. Fani płakali, jeden mówił, że to pierwszy raz w życiu, gdy jego syn widział go we łzach. Inni przez cały mecz krzyczeli imię i nazwisko Bryanta. – Przez cały tydzień wciąż płakałem. Prawdopodobnie płakałem tyle, że teraz nie zostało mi już zbyt wiele łez – mówił Kyle Kuzma, zawodnik Lakersów.
– Wiedzieliśmy, że to będzie trudny mecz. Oczywiście, nie chcieliśmy przegrać, ale w tym tygodniu liczyło się znacznie więcej niż tylko koszykówka, zwycięstwa czy porażki. Musimy dalej skupić się na pracy. To nasza terapia – twierdził Frank Vogel. A Jared Dudley, weteran w drużynie z Los Angeles, dodawał, że ta terapia potrwa. Może tydzień, może miesiąc, a może i rok. Bo inaczej się nie da. W podobnym tonie wypowiadał się też bohater spotkania, Damian Lillard, który znakomitym występem zapewnił zwycięstwo ekipie Blazers. – Dziś nikt nie wygrał. Kobego już z nami nie ma, jego rodzina nigdy go nie odzyska. A to? To tylko koszykówka.
– Myślę, że każdy był dziś pełen emocji. Wszyscy mamy swoje powody, dla których te emocje nas uderzyły – mówił, już po meczu, LeBron. To widać było choćby po Quinnie Cooku, zawodniku gospodarzy, którego idolem był Bryant, a który w trakcie całej ceremonii był widocznie poruszony. Nie mogliśmy tego zobaczyć, ale wszyscy wiedzieli, że cierpiał też Carmelo Anthony, który do Los Angeles nawet nie przyjechał „z powodów osobistych”. Kobe był jego bliskim przyjacielem, rozmawiali kilka dni przed jego śmiercią. Bryant mówił mu, że wybiera się na ten mecz. Ostatecznie nie pojawił się na nim żaden z nich.
Gdy zabrzmiała końcowa syrena, nie zakończył się hołd. Fani nadal skandowali. Nadal aplauzem upamiętniali Bryanta. Nadal czuć było emocje. I nadal wszyscy mają poczucie, że czegoś nagle zabrakło. Poczucie, które jeszcze długo z nimi pozostanie. Doskonale wie o tym trener Vogel, który na pytanie: „czego będzie trzeba drużynie, by udało jej się przez to przebrnąć?”, odpowiedział wprost.
– Czasu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fotografie: Newspix