Reklama

Polski napastnik i Hertha? Jak dotąd to kiepskie połączenie

redakcja

Autor:redakcja

30 stycznia 2020, 19:11 • 9 min czytania 0 komentarzy

Gdy Krzysztof Piątek trafiał do Milanu, w oparciu o przeszłość można byłoby mu ten transfer odradzać dlatego, że od czasów odejścia Zlatana Ibrahimovicia żadna „dziewiątka” nie spełniła oczekiwań w mediolańskim klubie. Mało tego, prawie wszyscy odchodzili stamtąd jako przegrani, że wymienimy tylko takie postaci jak Gonzalo Higuain, Andre Silva, Nikola Kalinić, Luiz Adriano czy Fernando Torres. W przypadku Herthy odstraszać może inny fakt.

Polski napastnik i Hertha? Jak dotąd to kiepskie połączenie

Patrząc na losy rodaków Piątka w berlińskim klubie, łatwo dojdziemy do wniosku, że to nie jest dobre miejsce dla Polaków. Również dla polskich napastników. Jedynym piłkarzem znad Wisły, dla którego pobyt w stołecznej ekipie okazał się katapultą na wyższy poziom był Łukasz Piszczek, ale wszyscy wiemy, dlaczego. Doszło do sytuacji wyjątkowej i jeszcze w barwach Herthy trener Lucien Favre przekwalifikował go z zawodnika na wskroś ofensywnego na prawego obrońcę. Już w takiej roli Piszczek przeszedł do Borussii Dortmund, reszta jest historią. Gdyby pozostał przy dotychczasowych zadaniach, prawdopodobnie szybko wypadłby z bundesligowego obiegu. Pierwszy sezon w Berlinie zaliczył głównie jako skrzydłowy. Skończyło się na jednym golu i trzech asystach w dwudziestu czterech ligowych występach.

Jako pierwszy z większych nazwisk sił w Hercie próbował Piotr Reiss. Niemcy kupili go w grudniu 1998 roku po świetnej rundzie w Lechu Poznań (15 meczów, 12 goli). Zaczęło się idealnie: Polak w debiucie zagrał godzinę z HSV, zdobył bramkę, a jego zespół wygrał 4:0. To były jednak miłe złego początki. Do końca sezonu do siatki już nie trafił, dołożył jedynie dwie asysty. Postanowiono go wypożyczyć do Duisburga, który poważnie interesował się nim pół roku wcześniej, ale wtedy rozbieżności kontraktowe uniemożliwiły transfer. Szatnię dzielił m.in. z Tomaszem Hajtą. Mimo że Duisburg z hukiem zleciał do 2. Bundesligi, Reiss odżył, strzelając pięć goli w 22 meczach. Niby żadna rewelacja, a wystarczyło, żeby kibice wybrali go piłkarzem sezonu. Niestety nic to nie dało w kontekście Herthy. Po powrocie do Berlina jego pozycja była jeszcze słabsza niż na początku. –  Była silna konkurencja, klub miał w składzie wielu reprezentantów swoich krajów. Hertha to bardzo duży i bardzo bogaty klub. Mimo że spędziłem tam z przerwami trzy lata, nie poznałem wszystkich ludzi tam pracujących. Cieszę się jednak, że mogłem mieszkać w Berlinie. Na mecze przychodziło sporo polskich kibiców. Zresztą dlatego też Hertha stara się, by w kadrze zespołu był zawsze jakiś Polak – tak to tłumaczy Reiss na swojej oficjalnej stronie.

Faktycznie, wychowanek „Kolejorza” musiał rywalizować z takimi asami jak Michael Preetz, Alex Alves (już świętej pamięci), Ilija Aracić czy Ali Daei. Mimo to po latach uważa, że nie musiał tak szybko odchodzić. – Zabrakło mi chyba trochę cierpliwości, bo rotacja była spora i gdybym trochę dłużej wytrzymał, to pewnie dostałbym jeszcze trochę szans – wspominał jakiś czas temu w rozmowie z TVP Sport.

Reklama

Reiss w pewnym momencie podpadł trenerowi Juergenowi Roeberowi, czym nie ułatwił sobie zadania. – Niepotrzebnie powiedziałem dwa słowa za dużo w jednym z wywiadów i to się za mną ciągnęło. Siedziałem na ławce, obserwowałem jak grają inni i można się domyślić jak to na mnie działało. Alves nie był wówczas w jakiejś wyśmienitej formie, ale został ściągnięty za duże pieniądze, a ja – mimo że prezentowałem się na treningach zdecydowanie lepiej – szans nie dostawałem, co mnie frustrowało. W jednej z rozmów powiedziałem o tym i było trochę niemiło. Z perspektywy bardziej rozumiem tę sytuację, swoje zrobił wiek i koniec końców odbiło się to na kontaktach z trenerem – tłumaczył w tym samym wywiadzie.

Minął rok i zszedł szczebel niżej, do Greuther Fuerth. Tam również mu nie poszło, w klubie rządził szalony prezes co chwila zmieniający trenerów i Polak wrócił do Lecha, tym samym kończąc zagraniczny epizod w swojej karierze.

[etoto league=”ger”]

Wydawało się, że zupełnie inaczej będzie z Arturem Wichniarkiem. Do Herthy przychodził przecież otrzaskany z niemiecką piłką. Pierwsze pół roku miał kiepskie, spadł z Arminią Bielefeld do drugiej ligi, ale potem został „królem Arturem”. Przez dwa sezony 2. Bundeslidze zdobył łącznie 37 bramek, a po awansie trafił 12 razy, ten poziom go nie przerósł. Kontrakt z berlińczykami podpisał rok wcześniej, zaraz po wywalczeniu promocji do ekstraklasy. Był czas się ze wszystkim oswoić, ale nic to nie dało. Wichniarek w ciągu dwóch sezonów zdobył trzy ligowe bramki i okazał się wielkim rozczarowaniem. Tłumaczył to brakiem atmosfery i próbami zrobienia z niego prawoskrzydłowego. Zdążył też podpaść rządzącemu klubem Dieterowi Hoenessowi. Eskalacja nastąpiła, gdy po trzech latach, w których co sezon dobijał do dwucyfrówki w barwach Arminii, niespodziewanie wrócił do Herthy. Oczywiście poszło o kasę.

Opowiadał o tym Kubie Białkowi w 2017 roku.

Mówiło się, że po spadku Arminii sam wykupiłeś swój kontrakt, by pozostać na poziomie Bundesligi. Hertha dawała pewnie do tego lepsze pieniądze, więc i tak ci się to opłacało.

Reklama

Nie chodziło do końca o pieniądze. Widziałem, co się dzieje z Arminią już wtedy i się nie pomyliłem. Odchodząc z Widzewa też wiedziałem, że to wszystko się kończy. Zaczynały się dziać złe rzeczy organizacyjnie, klub leciał na łeb na szyję. Wtedy miałem 32 lata, dostałem ofertę powrotu do Herthy, która wywalczyła miejsce w pucharach europejskich, miałem okazję grać jeszcze z Benfiką z Di Marią, co było dla mnie jakimś tam ukoronowaniem tego, że przez trzy ostatnie sezony regularnie strzelałem bramki. Bielefeld chciał za mnie pieniądze. Zaproponowałem, by Hertha za mnie to zapłaciła i obcięła o tę kwotę moje apanaże (w mediach pisało się o kwocie 700 tys. euro – JB). Można powiedzieć, że zapłaciłem za ten transfer z własnej kieszeni.

Dlaczego sądziłeś się z Herthą?

Mieliśmy pewną umowę z Dieterem Hoeneßem, o której po dwóch latach nie chciał sobie przypomnieć. Chodziło o dużą sumę pieniędzy. Chciałem pójść na sprawiedliwy układ i dostać 50 procent, bo wypełniłem ponad połowę kontraktu, który podpisaliśmy na 4 lata. Chciałem dostać to, co mi się należy i reszty byłem gotów się zrzec. Hoeneß nie chciał o tym słyszeć. Powiedział, że nie dostanę nic. Nie byłem skłonny mu darować, bo niby dlaczego? Mieliśmy też umowę ustną, że kwota za podpisanie kontraktu będzie mi wypłacona dopiero po dwóch latach, Hertha miała wtedy swoje problemy i Hoeneß mnie o to poprosił. Stwierdziłem, że nie ma problemu, proszę bardzo, mogę dostać te pieniądze za dwa lata, bylebym je dostał. Hoeneß nagle stwierdził, że skoro jestem tylko dwa lata, a nie cztery, to te pieniądze mi się nie należą.

– Zaraz, zaraz, ale to pan chce, bym ja odszedł i wręcz mnie do tego zmusza. Ja mogę siedzieć tutaj i dociągnąć sobie ten kontrakt do końca.

Co mi zostało? Trzeba walczyć o swoje nie tylko na boisku, w biznesie, we wszystkim. W Niemczech tak się nie robi, można w Turcji czy w Rumunii, ale nie w Niemczech. Byłem pierwszym zawodnikiem w Niemczech, który poszedł na wojnę z klubem, ale wyszedłem na swoje. To wszystko są rzeczy, które mi pomogły w dalszym życiu i dały doświadczenie, którego za nic nie można kupić.

Przynajmniej w tym względzie udało się wyjść na swoje. Nie trzeba dodawać, że powrót do Herthy również okazał się nieudany, Wichniarek jedynego gola strzelił holenderskiemu Heerenveen w Lidze Europy. Co ciekawe, w tamtym meczu (wygrana Niemców 3:2) obie bramki dla gospodarzy zdobył… dobrze nam wszystkim znany Michal Papadopulos.

Z ofensywnych zawodników sił w Hercie próbował także Bartosz Karwan i oczywiście niewiele pozytywnego można napisać. Zaledwie 21 meczów w Bundeslidze przez dwa lata, żadnego gola, jedna asysta. Polski pomocnik strzelił tylko z SSV Reutlingen w Pucharze Niemiec i z APOEL-em Nikozja w Pucharze UEFA. Karwan najmocniej zasłynął tym, że zapomniał koszulki szykując się do zmiany w końcówce meczu z Bayerem Leverkusen.

Tak o tym opowiadał w 2011 roku dla 2×45.info:

Ciągnie się za mną ta sytuacja, a wszystko przez to, że wyolbrzymili ją polscy dziennikarze. W Niemczech pośmialiśmy się z tego chwilę i na drugi dzień sprawy już nie było. W Niemczech panują zupełnie inne zasady. Tam na rozgrzewkę przebierają się wszyscy, nawet rezerwowi. Po niej zawodnicy z podstawowej jedenastki ubierają stroje meczowe. Jako że to spotkanie zaczynałem na ławce, razem z innymi rezerwowymi po rozgrzewce poszedłem się nieco odświeżyć. Chyba byłem zbyt zaabsorbowany całym spotkaniem, ubrałem dres i wyszedłem na mecz. Koszulkę zwykle brałem do ręki, tym razem jednak tego nie zrobiłem, po prostu jej zapomniałem. Zauważyłem, że jej nie mam dopiero wtedy, gdy w drugiej połowie trener przywołał mnie do siebie. Poprosiłem kierownika, by po nią pobiegł, ale stadion był tak wielki, że zajęło mu to sporo czasu. Pewnie nikt by się o tym incydencie nie dowiedział, gdybym nie zdjął dresu i nie stał w tym białym podkoszulku. Później na konferencji jeden z dziennikarzy spytał szkoleniowca o co chodziło i żadnej afery nie było. Opisano to zupełnie inaczej niż u nas. Po spotkaniu podszedł do mnie jeden z Holendrów i powiedział, że też kiedyś zdarzyła mu się podobna sytuacja. Co ciekawe, tydzień wcześniej koszulki zapomniał Tomek Kuszczak, ale cały mecz przesiedział na ławce, więc mu się udało.

A w Polsce pisano nawet, że trener przez tę sytuację nie wystawi mnie w następnym meczu, że jestem już u niego spalony! A ja w kolejnym spotkaniu, z APOEL-em w Pucharze UEFA, strzeliłem nawet bramkę i w jakimś tam stopniu przyczyniłem się do tego, że przeszliśmy do kolejnej rundy. U nas ktoś złośliwy zrobił z tego incydentu sensację, mimo że nie znał żadnych szczegółów.

230910.jpg

Karwan zawsze marzył o Serie A, liczył, że Bundesliga okaże się trampoliną do Włoch, ale zamiast tego wrócił do Legii i na dobrą sprawę nigdy już nie nawiązał do swoich najlepszych chwil.

O pozostałych Polakach w Hercie nic wielkiego nie napiszemy, bo już nikt inny w pierwszym zespole nie zagrał. No, chyba że weźmiemy pod uwagę Christopha Dabrowskiego, swego czasu zgłaszającego akces do reprezentacji biało-czerwonych. Tomasz Kuszczak odchodził z Berlina do Anglii bez debiutu i dopiero na Wyspach wypłynął. Gracjan Horoszkiewicz w juniorach dobrze się zapowiadał, ale w seniorskiej piłce nie zaistniał. W Ekstraklasie rozegrał kilka meczów dla Podbeskidzia, a później schodził coraz niżej. Dziś, w wieku 24 lat, próbuje sił w trzecioligowym Bałtyku Gdynia. Paru innych, którzy byli w juniorach Herthy, przepadło zupełnie, nigdy nie ocierając się o poważniejsze granie.

Czy dla Krzysztofa Piątka powyższe przykłady powinny mieć jakiekolwiek znaczenie? Mamy nadzieję, że nie. To inne czasy, inne okoliczności, inne historie. Piątek bije transferowy rekord Herthy i choć sam Wichniarek ostrzega na Twitterze, że berlińska drużyna to aktualnie niemiecki Milan, w którym napastnikowi trudno dochodzić do sytuacji, to nasz rodak siłą rzeczy otrzyma duży kredyt zaufania. Najważniejsze, żeby w miarę przyzwoicie przetrwał pierwsze pół roku, gdy grając toporny futbol trzeba się utrzymać, a później – biorąc pod uwagę ambicje nowego właściciela – powinno być już z górki.

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...