Jacek Trzeciak późno wypłynął na szersze wody jako piłkarz i musiał też sporo przejść jako trener, żeby wreszcie pracować w normalnych warunkach w I lidze. Na początku tego sezonu dość niespodziewanie zastąpił w Olimpii Grudziądz Mariusza Pawlaka, będąc świeżo po spadku do III ligi z ROW-em Rybnik. Wielu kibiców nie podchodziło do tej zmiany z entuzjazmem, ale dziś zapewne zdanie zmienili. Drużyna pod wodzą Trzeciaka zaczęła łączyć miłą dla oka grę z dobrymi wynikami i może nawet powalczyć o Ekstraklasę. Z 48-letnim szkoleniowcem rozmawiamy o sprawach bieżących, ale też o trudnych przejściach w jego ukochanej Polonii Bytom, okresie w Rybniku, czasach zawodniczych, wątku korupcyjnym i… pewnym nietypowym uzależnieniu. Zapraszamy.
Piąte miejsce oznaczające baraże o Ekstraklasę, od chwili pana przyjścia do Grudziądza tylko Warta i Podbeskidzie punktowały lepiej. Chyba można powiedzieć, że jest co najmniej dobrze?
Uważam, że jest bardzo dobrze, bo jesteśmy beniaminkiem, a 60-70 procent drużyny zmontowano w letnim okienku. Tworzenie drużyny to nie fabryka gwoździ, nie zrobi się tego na poczekaniu, potrzeba czasu i długoterminowego działania. I tak udało nam się wszystko sprawnie poskładać, zawodnicy bardzo szybko zrozumieli o co nam chodzi i uświadomili sobie, że dla wielu z nich gra w I lidze jest dużą szansą. W wielu meczach pokazali się z naprawdę dobrej strony, to przede wszystkim ich zasługa.
Przychodząc do Olimpii skupiał się pan mocniej na sferze mentalnej? Zmiana trenera nie wzięła się znikąd, zespół przegrał cztery mecze z rzędu.
Od pierwszego treningu staraliśmy się przekazać chłopakom naszą myśl i filozofię pracy. A że jesteśmy Ślązakami, mamy ten śląski charakter i to był priorytet, żeby wprowadzić do drużyny walkę i zaangażowanie. W tym aspekcie nigdy nie mogliśmy mieć pretensji do piłkarzy. Wpojenie im tych rzeczy nie było więc aż takie trudne.
Zapewne łatwiej było o porozumienie, skoro niedawno stwierdził pan wprost, że ofensywa jest podstawą. Trenerzy rzadko dziś mówią takie rzeczy, najczęściej słyszy się o defensywie, utrudnianiu życia rywalowi i tym podobne rzeczy.
Jak widać, ten gatunek trenerów jeszcze nie umarł, choć może zaliczam się już do dinozaurów (śmiech). A mówiąc serio, jako zawodnik doskonale wiedziałem, co poza cechami wolicjonalnymi mnie przede wszystkim cieszyło: radość z gry i posiadania piłki. Lepiej znosiło się porażkę jeżeli człowiek wiedział, że dał z siebie wszystko i próbował, a przegrał, bo zabrakło skuteczności lub chwili koncentracji, niż wtedy, gdy przez 80 procent czasu biegał za piłką i robił za tło dla przeciwnika. Dlatego wpajam zawodnikom, że jeśli jest radość z gry, to przy cierpliwości ze strony zarządu klubu, prędzej czy później efekty muszą przyjść. Takiego podejścia się trzymam.
Co jest dla pana wyznacznikiem ofensywnej gry?
Wysoki pressing i atak dużą liczbą zawodników. Oczywiście to musi być robione z głową. Nie chodzi o bezmyślność i naiwność, o granie na zasadzie „kupą, mości pany!”. W I lidze nie brakuje drużyn, które potrafią grać z kontry, mają dobrych piłkarzy i zwykle taką nonszalancję wykorzystują. W odpowiednich proporcjach zależy nam na wielu ludziach w akcji ofensywnej, ale przy jednoczesnym pełnym zabezpieczeniu tyłów. Jeżeli ten balans się wytrenuje, może to naprawdę dobrze funkcjonować w meczach.
Wytrenowaliście go już?
W pełni nie, w piłce nie istnieje coś takiego jak perfekcja. Istnieje dążenie do perfekcji i możliwie najbardziej chcemy się do niej zbliżać, mieć jak największą powtarzalność.
Ofensywne nastawienie widać po liczbach, macie trzeci atak w całej stawce. Mimo to wspominał pan niedawno, że często nieskuteczność była spora.
Mieliśmy podczas indywidualnych analiz trochę pretensji za niektóre sytuacje. Co nie zmienia faktu, że tak jak wcześniej mówiłem, ogółem jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co chłopaki jesienią pokazali. Nawet na chwilę nie tracimy pokory, ale na laurach też nie osiadamy. Chcemy grać jeszcze lepiej i eliminować błędy, na co jest czas podczas okresu przygotowawczego.
Po którym jesiennym meczu czuł pan, że najbardziej zbliżyliście się do perfekcji, a kiedy rozczarowanie było największe?
Na wyjeździe z Bełchatowem nie byliśmy tą drużyną, która przeważnie prezentowała dobry pierwszoligowy poziom, choć może wynik 0:1 tego nie pokazuje. W Nowym Sączu z Sandecją przegraliśmy 1:3, ale wtedy rozegraliśmy naprawdę niezły mecz, a rywal zwyczajnie był lepszy. W pozostałych spotkaniach z tygodnia na tydzień wiedzieliśmy postęp, popełnialiśmy coraz mniej błędów, zawodnicy tworzyli coraz większy monolit. Najlepiej oddają to słowa jednego z chłopaków, który po wygranym meczu z Chojniczanką powiedział: – Trenerze, szkoda, że ta runda już się kończy. Oni sami czuli, że ciągle idą do przodu.
Wygrana w Tychach w niesamowitych okolicznościach okazała się mentalnym przełomem? Później szliście już w górę tabeli.
W pewnym sensie tak. To było zwariowane widowisko, do 87. minuty przegrywaliśmy dwoma bramkami i mimo to wracaliśmy do domu z trzema punktami. Z przebiegu meczu nawet do tamtego momentu zasługiwaliśmy na znacznie więcej. Ok, GKS prowadził 2:0 i miał jedną sytuację na dobicie nas, był groźny ze stałych fragmentów, ale z samej organizacji gry byłem zadowolony i nie mógłbym zgłaszać większych zastrzeżeń. Trzymaliśmy się swoich założeń do samego końca i to dało wspaniały efekt. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę, poszliśmy va banque. Udało się, ale takie rzeczy dzieją się raz na bardzo długi czas.
Piąte miejsce działa mocniej na wyobraźnię w kontekście rundy wiosennej?
Po jesieni założyliśmy ze sztabem, że w ciszy pracujemy, spokojnie wyciągamy wnioski i… nie do końca się udało. W naszej śląskiej krwi, starej i ambitnej, wszystko wróciło na nowo. Nie ma spokoju, bardzo ciężko zasuwamy, przykładamy się na maksa, pobudzamy chłopaków. Ciągle mamy z tyłu głowy, że jest szansa na nie gorszą rundę niż ta pierwsza. Taki jest cel, ale oczywiście z pełną świadomością naszych błędów i słabości. Jednocześnie nikomu w klubie nie zapala się lampka z napisem „Ekstraklasa”. Rozmawialiśmy z działaczami, mamy systematycznie i sumiennie pracować. A jeśli będzie co najmniej tak samo dobrze jak jesienią, to na wszystko przyjdzie czas.
Na starcie przygotowań mówił pan, że w ciągu dwóch tygodni chcielibyście mniej więcej skompletować kadrę. Na razie przyszedł jeden zawodnik, więc chyba nie udało się tego zrealizować?
W 90 procentach kadrę zamknęliśmy. Czekamy jeszcze na finalizację transferów dwóch młodzieżowców, pozostały szczegóły do dogrania. Obu testowaliśmy – jednego przez tydzień, drugiego przez dwa – jesteśmy do nich przekonani. Teraz wszystko w rękach dyrektora sportowego i prezesa.
Z tego wynikałoby, że jedyną pilną potrzebą było sprowadzenie nowego napastnika.
Tak. Cieszę się, że szybko sfinalizowaliśmy transfer Jose Embalo.
Sądząc po pana słowach po jego pozyskaniu, bardzo wam na nim zależało.
Przedstawiciele klubu jeździli do niego nawet do Portugalii. Od momentu, gdy dowiedzieliśmy się o jego odejściu z Puszczy, staraliśmy się go pozyskać. Jesienią rozegrał przeciwko nam bardzo dobry mecz, nasi obrońcy mieli z nim mnóstwo problemów. Bardzo nam się spodobał, ale wiedzieliśmy, że obowiązuje go kontrakt i wtedy poprzestaliśmy tylko na tym, że jest naprawdę dobry. Ale jak już odszedł z Niepołomic, dyrektor i prezes od razu zaczęli działać. Daliśmy mu do zrozumienia, że wiążemy z nim poważne plany.
I zapewne śpi pan teraz spokojnie, bo połowa klubów Ekstraklasy chce kupić Omrana Haydary’ego. Nastawiacie się, że zimą odejdzie? Już latem tylko ze względu na decyzję Olimpii nie poszedł do Zagłębia Lubin.
Może nie tyle nastawiamy się, co jesteśmy przygotowani, mamy to wkalkulowane. Również z tego względu mocno staraliśmy się o Embalo. Wiemy, że Omran ma swoje ambicje, wpadł w oko klubom z Ekstraklasy i trudno, żeby ktoś stwarzał mu sztuczne przeszkody w rozwoju. Jesteśmy trenerami czy działaczami, ale musimy być też ludźmi i umieć spojrzeć życzliwie na taką sytuację. Haydary prędzej czy później odejdzie, bo po prostu jest dobrym napastnikiem.
Widać po nim, że wyczekuje transferu? Prezes Olimpii w klubowej telewizji nie ukrywał latem, że Afgańczyk początkowo nie był zadowolony z zablokowania transferu do Zagłębia. Czas pokazał, że dalej robił swoje, ale gdyby historia miała się powtórzyć…
To trochę inne sytuacje. W sierpniu Omran zdecydował się na pozostanie w klubie po rozmowach z szefostwem. Teraz piłkarz od razu usłyszał, że nikt nie będzie mu utrudniał transferu. Jeżeli zgłosi się ktoś z Ekstraklasy, Haydary zostanie puszczony, rzecz jasna za odpowiednie pieniądze. Ale też nikt go stąd nie wypycha, póki co normalnie pracuje na treningach, a ja nawet nie wiem, czy ktoś już złożył konkretną ofertę.
Jeżeli dobrze liczę, jesienią pracował pan z dziesięcioma obcokrajowcami, co było dla pana nową sytuacją. Jak pan się w niej odnajdował, zwłaszcza że chodziło o konglomerat narodowościowy?
Dwóch Brazylijczyków, dwóch Francuzów, dwóch Słowaków, Holender, Hiszpan, Albańczyk, Afgańczyk. Faktycznie, niezła mieszanka. Zacznijmy od tego, że język piłkarski jest bardzo prosty. Trzeba przyjąć, podać, wyjść na pozycję i strzelić gola. Odnośnie samej komunikacji, językowo na odprawach mocno wspomagał nas fizjoterapeuta, który jednak już odszedł z klubu. Teraz pomaga kierownik, a jak są jakieś wątpliwości, sami zawodnicy przychodzą i pytają się. Nie mamy większego problemu. Gabriel Tenda zna kilka języków. Drugi z Brazylijczyków Joao Criciuma już wcześniej grał w naszym kraju. Za dużo po polsku nie mówi, ale wszystko rozumie, a w razie czego potrafi się dogadać po angielsku. Omar Monterde i Jose Embalo też kilka lat w Polsce spędzili. Najtrudniej było z Mohamedem Medfaim, ale są postępy, już można się z nim porozumieć. Zaaklimatyzował się w szatni, jest lubiany w drużynie. Dajemy radę.
Tenda jako jedyny z obcokrajowców nie rozegrał jeszcze meczu. Wiosną dostanie szansę?
Zastanawiamy się nad nim. Bardzo możliwe, że będziemy chcieli go wypożyczyć, żeby się trochę ograł. Na jego pozycji mamy dwóch innych zawodników, w tym kapitana, na dziś trudno byłoby mu o skład. A wchodzenie na 5-10 minut raz na kilka tygodni nic by mu nie dało. Chcemy, żeby występował od początku do końca gdzieś indziej niż w rezerwach.
W rundzie wiosennej możemy spodziewać się więcej po Rickym van Haarenie? Holender ma ciekawe CV, ale późno przyszedł i na razie wiele nie zwojował.
Ricky cały czas ciężko pracuje, otrzymywał rozpiski treningowe na każdy dzień. Bardzo solidnie je zrealizował, wyniki ma coraz lepsze. Przez wiele miesięcy nie grał, a że obecne możliwości niosą wiele pokus w życiu, przyszedł do nas z paroma kilogramami do zrzucenia. Piłkarsko Ricky prezentuje dużą klasę, dziś jednak do samego operowania piłką trzeba jeszcze dorzucić trochę biegania. Były z tym problemy, ale naprawdę zasuwa. Jest zdeterminowany, żeby wrócić na swój optymalny poziom i wygląda już znacznie lepiej. Mam nadzieję, że w tej rundzie udowodni swoją wartość.
W ostatnich tygodniach pożegnani zostali obrońcy Ivan Ocenas i Florian Pfertzel oraz napastnik Maciej Twarowski. Przegrali walkę o skład czy okoliczności były bardziej złożone?
Ocenas tak, przegrał rywalizację. To dobry zawodnik i wciąż młody chłopak, na ławce marnowałby czas. Chcieliśmy go najpierw wypożyczyć, ale później zdecydował, że woli odejść definitywnie. Pfertzel też nie mógł liczyć na regularne występy, a Twarowski był wypożyczony z Jagiellonii. Nie są to słabi piłkarze, po prostu nie do końca pasowali do koncepcji, którą od razu po przyjściu założyliśmy. W innych klubach, z innymi założeniami, mogą się sprawdzić. Tak niekiedy bywa, nie pasujesz trenerom i musisz zmienić otoczenie.
W jakim sensie nie pasowali?
W przypadku obrońców chodziło o m.in. o niewystarczającą przydatność w aspektach dla mnie istotnych, czyli wyprowadzenie piłki i gra do przodu. W przypadku napastnika nie biegał wystarczająco dużo, a i skuteczność mogłaby być lepsza. Chłopak ma inne cechy, którymi się wyróżnia, ale nie tego teraz potrzebowaliśmy.
Po raz pierwszy – licząc również czasy zawodnicze – ruszył się pan poza południe Polski. Samo to było wyzwaniem?
Nie, bez przesady, spokojnie się w tym odnajduję. Z każdym się dogadam, nie ważne czy to Ślązak, czy Kaszub, czy Góral. Mentalność ludzi w tym regionie jest nieco inna, ale szybko się przystosowałem.
W jakim sensie inna?
Może Ślązacy są trochę bardziej zacięci i uparci w tym co robią. Ale to detale, nie mówimy o większych różnicach. Bardzo dobrze czuję się w Grudziądzu, spotkałem się z dużą życzliwością.
Czyli już trochę przywykł pan do zmian? Przyznawał pan nieraz, że ich nie lubi.
Tak, jestem konserwatywny, każda zmiana to dla mnie coś nowego, pewna niewiadoma. Czasami jednak w życiu się ich nie uniknie, zwłaszcza w zawodzie trenera.
Wziął pan rodzinę do Grudziądza?
Niestety nie mogłem. Syn już na studiach, usamodzielnia się, ale córka jeszcze chodzi do technikum, dlatego została z żoną na miejscu. Często jednak się odwiedzamy, rozłąka aż tak bardzo nie daje się we znaki. Teraz na Śląsku trwają ferie, żona i córka przyjechały do mnie.
Okres w Rybniku był słodko-gorzki. Z jednej strony przyznawał pan, że odbudował się mentalnie po dużej frustracji związanej z trzecim odejściem z Polonii Bytom, a z drugiej, nie udało się utrzymać ROW-u w II lidze.
Sytuacja była bardzo trudna, przychodziłem jak już zespół znajdował się w strefie spadkowej. W pewnym momencie wyszliśmy nad kreskę, ale potem pewne problemy powróciły i znów wylądowaliśmy na miejscach spadkowych. Koniec końców zabrakło nam jednego punktu, żeby się uratować. Szkoda, zwłaszcza że gdyby wziąć pod uwagę tylko rundę wiosenną, bylibyśmy piątym zespołem w stawce. Spadek jest moją porażką, ale mimo to cieszę się, że trafiłem do Rybnika, bardzo dużo się w tym czasie nauczyłem.
Szefowie ROW-u nie utrudniali odejścia? Zaufali panu, pozostawili w klubie na III ligę, a po sześciu kolejkach musieli szukać nowego trenera, gdy zgłosiła się Olimpia.
Prezes Henryk Frystacki życzliwie podszedł do tematu. Raz, że nieczęsto zostawia się trenera, który spadł. Najwidoczniej dostrzegł, że dobrze pracowaliśmy i warto dalej iść tym tropem. Dwa, że kiedy już odezwała się Olimpia, prezes nawet przez sekundę nie stwarzał żadnych przeszkód. Wręcz dość mocno mnie namawiał, żebym skorzystał z nadarzającej się szansy wypłynięcia na trochę szersze wody w trenerce. Bardzo mu dziękuję za jego postawę.
Był pan – rzecz jasna pozytywnie – zaskoczony, że Olimpia się zgłosiła? Nie był pan kandydatem oczywistym, do niedawna kojarzono pana niemal wyłącznie z Polonią Bytom, którą prowadził głównie w niższych ligach.
Nie wiem, czy Olimpia wcześniej rozmawiała z kimś innym. Tydzień po odejściu trenera Pawlaka otrzymałem telefon z Grudziądza z propozycją. Mówi się, że człowiek tak naprawdę decyzję podejmuje w ułamku sekundy, a potem już tylko się zastanawia, czy dobrze wybrał. Właśnie tak było ze mną. Momentalnie zdecydowałem, że chcę się podjąć tego wyzwania. Później natomiast przez kilka dni miałem szereg wątpliwości. To szczebel centralny i jak się spalę, to już mogę wypaść z obiegu na dobre. Nowa drużyna, będąca w kryzysie po czterech z rzędu porażkach. I tak dalej. Niełatwa sytuacja dla nowego trenera, który chętnie wiele zmieniłby od razu, a trzeba zaczynać małymi kroczkami. Nie ukrywam, że dużą rolę odegrała moja żona. W znacznej mierze przekonała mnie, że „Jacku, warto spróbować”. Stety czy niestety, choć za wiele o tym nie mówimy, żony mają duży wpływ na nasze życie (śmiech). Zawsze pracuje się lepiej, gdy wiesz, że druga połówka w pełni cię wspiera w twoim wyborze. Postawa żony była tym pozytywnym bodźcem, którego potrzebowałem, żeby zdecydować się na przyjście do Grudziądza.
Działacze Olimpii tłumaczyli dlaczego się panem zainteresowali, co im się podobało w pana pracy? Musiał być jakiś powód, dla którego zadzwonili właśnie pod ten numer.
Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, że ludzie z Olimpii wiedzieli o mnie wszystko. Średnia strzelonych goli, zdobytych punktów, sposoby ustawiania drużyny, styl gry. Zostałem prześwietlony wzdłuż i wszerz. Miałem pewność, że dobrze swój wybór przeanalizowali, a nie wybierali pierwszego lepszego.
Wracając jeszcze do chwil przed objęciem sterów w ROW-ie Rybnik, po trzecim rozstaniu z Polonią Bytom odczuwał pan mocne zniechęcenie i myślał nawet nad porzuceniem trenerki.
Zgadza się. Bardzo ciężko pracowaliśmy, żeby zająć pierwsze miejsce w swojej grupie IV ligi i zagrać w barażach o awans, na którym nam zależało jako klubowi z bogatą historią i tradycją. Niestety przegraliśmy derbowy dwumecz z Ruchem Radzionków, co bolało podwójnie. Ogromna porażka, mocno ją przeżyłem, bo nie ukrywam, że identyfikuję się z Polonią.
Tamta frustracja wzięła się również z tego, że zawsze niezwykle emocjonalnie podchodził pan do swojej pracy. Dziś wygląda to inaczej?
Kiedyś myślałem, że ta wielka emocjonalność i niekiedy chore zaangażowanie wynikały z tego, jak silnie jestem związany z Polonią Bytom. Potem, po zmianie klubu, że regionalnie jestem związany z ROW-em Rybnik, bo w tamtych okolicach mieszkam i mam mnóstwo znajomych. Ale po przyjściu do Grudziądza nic się nie zmieniło, cały czas podejście jest takie same. Widocznie wynika ono z mojego charakteru i gdziekolwiek bym nie pracował, byłoby niezmienne.
Wydaje się, że do niedawna był pan naznaczony Polonią jako człowiek jednego klubu. W niej spędził pan najlepsze chwile jako piłkarz, a potem bardzo długo tylko w Bytomiu pracował jako trener.
Faktycznie, w pewnym momencie groziło mi zaszufladkowanie, że poza Bytom nie wyjdę. Z kimkolwiek się nie spotykałem, mówił to samo co pan: jak to się stało, że wyjechałeś z Polonii? Jak wspominałem, nie lubię zmian. W Polonii raz było lepiej, raz gorzej. Przyzwyczaiłem się do różnych stanów w klubie, żaden nie stanowił zaskoczenia i nie budził zdziwienia. Ale może taki mocny strzał był mi potrzebny, bo w innym przypadku nigdy bym się dalej nie ruszył, choć nadal uważam, że mogłem odejść normalnie, a nie od razu po przegranym meczu o awans. Wyszło jak wyszło i z czasem pewne rzeczy puściły.
Który z tych trzech trenerskich pobytów w Polonii stanowił największe wyzwanie? Pamiętam, że już na początku w czasach I ligi mówił pan o zawodnikach jedzących parówki, bo na nic innego nie mieli pieniędzy.
Wtedy nie mieliśmy ani pieniędzy, ani zawodników. Musieliśmy grać naszą młodzieżą, nikt inny nie mógł do nas przyjść. Notabene dzięki temu nieco wcześniej wystrzelił wzięty z juniorów Jakub Świerczok i z I ligi poszedł do Bundesligi, do Kaiserslautern. Po pierwszej rundzie, w trakcie której przejąłem stery, mieliśmy na koncie cztery punkty i ani jednego zwycięstwa. Wiosną nastąpiła wyraźna poprawa, uzbieraliśmy 18 oczek, ale na utrzymanie nie było szans. Bardzo trudnym czasem był też czwartoligowy sezon. Pierwsze miejsce zapewniliśmy sobie już na parę kolejek przed końcem, niestety potem przegraliśmy ten baraż z Radzionkowem. Samo sklecenie drużyny stanowiło niesamowite wyzwanie, pieniędzy było bardzo mało, a jednocześnie klub miał duże ambicje i chciał awansu.
Jako zawodnik późno pan wypłynął, w Ekstraklasie w barwach Ruchu Radzionków zadebiutował dopiero jako 28-latek wiosną 1999 roku. Niechęć do zmian miała tu znaczący wpływ?
Na pewno. Do Radzionkowa poszedłem tylko dlatego, że rozsypywał się Rymer Niedobczyce, w którym od lat występowałem. Byłem zmuszony do poszukania czegoś nowego. Jak odchodziłem, to albo mnie wyrzucali, albo kluby się waliły, tak to się nie ruszałem (śmiech).
W Radzionkowie grał pan głównie jako zmiennik. Czuł pan wtedy, że Ekstraklasa to pana poziom?
Tak, od początku dawałem sobie radę. Może wielkim piłkarzem nie byłem, ale ambicji i zaangażowania nigdy mi nie brakowało. W Ruchu pewne utrudnienie stanowiły… długie dojazdy. Codziennie półtorej godziny w jedną stronę Fiatem 126p. Byłem królem szos!
Później na najwyższym szczeblu rozegrał pan pełny sezon w RKS-ie Radomsko, sponsorowanym przez biznesmena Tadeusza Dąbrowskiego. Sporo się działo.
Spotkałem tam mnóstwo świetnych ludzi i piłkarzy. Olek Moskalewicz, Sławomir Wojciechowski, Mirek Kalita, trener Piotr Mandrysz… Nie będę za długo wymieniał, bo nie chcę kogoś pominąć. Mieliśmy mocną paczkę i znakomitą atmosferę, ale niestety jako beniaminek nie zdołaliśmy się utrzymać, choć niewiele brakowało. Już wtedy słowo „baraże” mogło mi obrzydnąć, bo polegliśmy w nim ze Szczakowianką: 0:2 na wyjeździe i 1:0 u siebie. To chyba moje największe rozczarowanie w przygodzie z piłką, mimo że w rewanżu nie zagrałem przez kartki. Bezradne patrzenie z boku jak utrzymanie wymyka nam się z rąk było przerażającym uczuciem.
Jak pan wspomina Tadeusza Dąbrowskiego?
Bardzo miło, zawsze się dogadywaliśmy. Chętnie wspominamy tamte czasy, gdy spotkamy się przy okazji jakiegoś meczu czy eventu.
Najbogatszą kartę w Ekstraklasie zapisał pan w Polonii Bytom, w swoich trzech ostatnich sezonach jako piłkarz. Mógł pan chodzić z podniesioną głową, bo za każdym razem unikaliście spadku, mimo że w klubie zawsze było biednie.
Powiem więcej: to, co wtedy wyrabiało się w Polonii, przechodzi ludzkie pojęcie. Przez tyle lat utrzymywaliśmy Ekstraklasę bez pieniędzy, bez zaplecza treningowego. W takich okolicznościach uciekanie spod topora trzy razy z rzędu było dla nas jak mistrzostwo świata. Wszystko opierało się na jedności drużyny, niesamowitej atmosferze w szatni. Bieda i brak perspektyw bardzo mocno jednoczyły. Paradoksalnie to była nasza siła. Klub funkcjonujący w takich realiach nie mógł ściągać wielkich nazwisk, bazował na ludziach z regionu i zawodnikach niechcianych w innych miejscach. Wiedzieli, na co się decydują, że wielkich pieniędzy nie zarobią, ale zawsze można było na nich liczyć. Nigdy nie zabrakło nam typowo śląskiego charakteru.
Czyli to prawda, że im biedniejsza szatnia, tym bardziej zjednoczona?
Tak. Im biedniej, tym lepiej. Bieda zawsze jednoczy szatnię. Tak to już jest.
W pewnym momencie zrezygnował pan jednak z kapitańskiej opaski. Dlaczego?
Nie ukrywam, że na kapitana spadało wiele ciężarów, rzeczy często od niego niezależne. Znajdowałem się już w podeszłym piłkarsko wieku, dobijałem do czterdziestki. To nie był czas, żeby zajmować się problemami finansowymi czy organizacyjnymi i jednocześnie ciągle dbać o wysoką formę. Wiadomo, że mając tyle lat człowiek już wolniej się regenerował, musiał poświęcać na to więcej czasu. Musiałbym się skupić albo na jednym, albo drugim. Inna sprawa, że po trzech miesiącach znów wróciłem do roli kapitana. Zmiana niczego nie przyniosła, mój następca niczego nie wywalczył, bo po prostu nie było z czego. Z pustego nawet Salomon nie naleje.
Czyli obrywał pan nie za swoje winy, a koledzy myśleli, że być może jest pan słabym negocjatorem?
Dokładnie tak. Byłem polonistą, każdy to wiedział. Zawsze wyznawałem zasadę, że najpierw trening i mecz, a potem dopiero inne sprawy. Możliwe, że ktoś uznał, iż moje priorytety były inne, że nie potrafię i nie chcę, że stawiam klub ponad drużynę. Nic z tych rzeczy. Jak ktoś zasuwa na boisku, pensja należy mu się jak psu buda, ale jeśli ktoś miał podejście „najpierw sianko, potem granko”, to zaczynały się różnice. Ja jestem z innej szkoły.
Mówił pan o coraz trudniejszej regeneracji, ale karierę tak naprawdę zakończył pod wpływem działaczy i chętnie pograłby jeszcze rok.
Trudno było zerwać z boiskiem, zwłaszcza że w jakichkolwiek badaniach wydolnościowych lub szybkościowych przeważnie znajdowałem się w pierwszej trójce. Dochodzenie do siebie może trwało dłużej, ale na poszczególne parametry wiek nie miał wpływu, w żadnym względzie nie odstawałem. Niestety działacze mieli inny pomysł na mnie i skoro chciałem zostać w klubie, musiałem się dostosować.
Najmilsze wspomnienie z Ekstraklasy?
Chyba mój ostatni występ, z Polonią Warszawa, kończący sezon 2009/10. Wygraliśmy 1:0 po golu Błażeja Telichowskiego. Schodziłem z boiska jakoś na kwadrans przed końcem, kibice zgotowali mi owację na stojąco. Nogi się pode mną ugięły, wielkie przeżycie. Kilka tygodni wcześniej wygraliśmy natomiast w Bytomiu z Legią. Na lewej obronie gości grał Jakub Wawrzyniak, ja byłem ustawiony na prawej pomocy, więc ciągle na siebie wpadaliśmy. Legię prowadził Jan Urban i dość szybko strasznie się na Kubę zirytował: – Kurwa, on ma 39 lat, miałeś go gonić od linii do linii, a to on goni ciebie! Jak był wyrzut z autu, podszedłem do Urbana i powiedziałem: – Trenerze, 38 lat, nie 39, trzymajmy się faktów. Urodziłem się 26 grudnia i zawsze uznaję, że do tego dnia mam rok mniej. Trener podszedł i mnie wyściskał. Niedługo potem został na kilka miesięcy szkoleniowcem Polonii i często się z tego śmialiśmy. Do dziś mamy kontakt.
Najlepszy piłkarz, z którym dzielił pan szatnię?
Igor Sypniewski w Radomsku. Niesamowite umiejętności, poziom światowy. Występowałem z wieloma naprawdę dobrymi zawodnikami, ale on był jedyny w swoim rodzaju. Miał papiery na znacznie poważniejsze granie.
Jest pan dziś trenerem, więc z pewnością tym lepiej pamięta swoich trenerów. Który z nich wywarł na pana największy wpływ i stanowił największą inspirację?
Od każdego czegoś się nauczyłem, natomiast najbardziej ukształtował mnie Michał Probierz. Zmienił mój tok myślenia jako piłkarza, gdy pracowaliśmy w Bytomiu. Pokazał rzeczy bardzo proste i przejrzyste, ale jednocześnie bardzo ważne. Polonia była jego pierwszym klubem po zawieszeniu butów na kołku i mimo że sam należałem już do wiekowych zawodników, na pewne rzeczy otworzył mi oczy.
Na jakie?
Że trzeba zejść z boiska zmęczonym, że trzeba paść, ale jednocześnie mieć z tego o wiele więcej radości niż wcześniej. Do tego rzeczy w kontekście ustawienia, biegania, które początkowo wydawały się skomplikowane. Jak już się je opanowało, stawały się oczywiste. Zyskiwałem i ja, i drużyna.
A jeśli chodzi o trenera, który pokazał czego nie należy robić?
We Włókniarzu Kietrz pracowałem kiedyś z Czechem [Petr Żemlik, PM] z góry zakładającym po przyjściu do klubu, że będzie stawiał wyłącznie na zawodników nie niższych niż 185 cm wzrostu. To był antywzór jeśli chodzi o sposób prowadzenia drużyny, podejścia do piłkarzy i samego grania. Zupełny antyfutbol, który nie mógł cieszyć. Nikt się nie sprzeciwiał, ale mając porównanie, człowiek mógł sobie wyrobić opinię, że nie o to chodzi.
Niedługo po zakończeniu kariery dotknął pana wątek korupcyjny sprzed piętnastu lat, gdy grał pan we Włókniarzu Kietrz. Ostatecznie jednak postępowanie umorzono, a panu udało się uniknąć przyklejenia tej nieprzyjemnej łatki, co jest trudne, gdy nazwisko choć raz pojawi się w takim kontekście.
„Udało się” brzmi źle. To było pewne. Zostałem jedynie ukarany mandatem za przekazanie numeru telefonu. Niczego nie wziąłem, a w tamtym podejrzanym meczu nawet nie grałem, byłem kontuzjowany. Z zarzutu korupcyjnego zostałem oczyszczony, nie mogło być inaczej.
Od początku był pan pewny swego i w oświadczeniu prosił media, żeby nie pisały Jacek T., tylko Jacek Trzeciak.
Oczywiście, nie miałem sobie nic do zarzucenia, nie musiałem się wstydzić nazwiska. Ale przeżycie bardzo nieprzyjemne.
Niewiele brakowało, a w ogóle nie byłoby pana na świecie.
W pewnym sensie musiałem walczyć od samego początku. Zaraz po narodzinach miałem ropne zapalenie płuc. Dziś być może nie jest to już nic bardzo groźnego, da się jakiś antybiotyk, przez miesiąc posiedzi w domu i po sprawie. Na początku lat 70. medycyna stała jednak na znacznie niższym poziomie i takie zapalenie było poważną sprawą. Lekarzom udało się mnie uratować, mimo że rzadko się z tego wychodziło. Wręcz ocierało się to o cud. Wygrałem pierwszą walkę i do dziś walczę – wcześniej jako piłkarz, teraz jako trener.
Trenerzy przeważnie zalewają organizmy kawą, pan jednak woli herbatę.
Zdecydowanie, kawę ewentualnie wypiję wtedy, gdy muszę dłużej posiedzieć przed komputerem, tak to tylko herbata. Trudno się przyznać, ale moje największe uzależnienie to… żelowe miśki Haribo. Jestem ich nałogowym zjadaczem, ale chyba lepszy taki nałóg niż narkotyki czy alkohol.
Czyli podczas analiz połyka pan miśka za miśkiem?
Tak, na trening też wychodzę z kieszenią wypchaną miśkami. Na szczęście żona pilnuje, żebym nie przesadzał. „Niestety” rodzina z jej strony mieszka za granicą i jak nas odwiedza, przywozi paczkę pełną żelków. Żona mi je chowa, ale i tak wystarczają może na trzy tygodnie. W tym względzie jestem jak małe dziecko.
Co do herbaty, jest pan koneserem?
Chyba tak. Dopiero co rozmawiałem z naszym masażystą, który mocno wypytywał o te sprawy. Szukał cytryny, a ja mu tłumaczyłem, że cytryna zabija smak herbaty. Cukier tak samo. Do końca nie wierzył. Najlepiej pić herbatę gorzką, ewentualnie tylko lekko posłodzoną. Na ostatnie urodziny asystent sprawił mi prezent w postaci bardziej wyszukanych herbat, na które ze względów oszczędnościowych na co dzień sobie nie pozwalam. Lubię próbować nowych smaków.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. 400mm.pl/Newspix