– No co mi tu jeszcze zostało? Chyba prezesura na jeden dzień, może będzie jakaś licytacja na WOŚP-ie! – uśmiecha się Łukasz „Kura” Adamski, człowiek-instytucja. Na ŁKS-ie jest nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat, ale przez ten czas role zmieniały mu się praktycznie co kilka sezonów. „Co kilka sezonów”, bo człowiek piłki nożnej czasu nie odlicza przecież miesiącami czy latami. Najpierw przychodził tu niemalże jako turysta u boku taty-kibica. Potem już jako pełnoprawny fan. Obiecujący junior. Zawodnik rezerw. Wreszcie piłkarz pierwszej drużyny, spiker, konferansjer, współpracownik biura prasowego. – Trenerem jeszcze nie byłem! – przypomina sobie „Kura”, choć niektórzy piłkarze ŁKS-u wspominają, że posadę trenera mentalnego pełni od lat.
***
Ale nie piszcie, że jestem piłkarz, który opowiada o swojej karierze, okej? I dajcie to na początek! Jestem kibicem, który na chwilę miał okazję stać się zawodnikiem pierwszego zespołu Łódzkiego Klubu Sportowego.
***
Stara trybuna ŁKS-u Łódź była miejscem absolutnie unikalnym, od fundamentów po wykończenia najwyższych rzędów. To właśnie w tej imponującej betonowej bryle znajdowało się serce całego klubu. Na samym szczycie kibice ze sztafety pokoleń – w przeciwieństwie do dorosłej i rozkrzyczanej Galery, na przeciwległych sektorach zasiadali najczęściej ojcowie i dziadkowie ze swoimi synami oraz wnukami. Pod rzędami ławek i toną betonu mieściła się ogromna hala, na której trenowały wszystkie sekcje ŁKS-u. Można było tam spotkać koszykarskie legendy, Sylwię Wlaźlak czy Daivę Jodeikaite, trenował tam Marcin Gortat, zimowe przygotowania spędzali pod trybuną wszyscy piłkarze ŁKS-u, od Marka Chojnackiego po Marka Saganowskiego. Pomiędzy nimi kręciły się te same dzieciaki, które w weekend obserwowały mecze piętro wyżej, na sektorach stadionu – pomiędzy wiadrami z piłką kursowali tam choćby Adam Marciniak, Jan Sobociński czy Piotr Pyrdoł.
– Droga taka sama jak wielu z nas. Mój ojciec, rodowity łodzianin z osiedla Dąbrowa, ełkaesiak od wielu, wielu lat, zabierał mnie na pierwsze spotkania, gdy jeszcze nie do końca rozumiałem piłkę nożną – zaczyna opowiadać Łukasz. – Najlepszy moment? Końcowy gwizdek, gdy można było zerwać się z krzesełka i pobiec sprintem schodami na sam szczyt trybuny, skąd było widać piękną panoramę miasta, osiedle Karolew, osiedle Kopernika, boiska treningowe… Do tego słynne żółte poręcze do gimnastycznych popisów, tunele prowadzące na górne sektory, wszystko było niesamowicie atrakcyjne.
Kto mógł przypuszczać, że kilkanaście metrów niżej mały Łukasz będzie trenował wraz z ekstraklasowym ŁKS-em?
– Już wtedy miałem dwa marzenia, które jak najszybciej chciałem spełnić: przenieść się na Galerę, by stać się wreszcie tym pełnoprawnym, dopingującym kibicem oraz przenieść się na murawę, by reprezentować ŁKS w tej magicznej białej koszulce z czerwoną przeplatanką na piersi – wspomina Adamski, któremu oba marzenia udało się spełnić, choć wyjątkowo okrężną drogą. – Pierwsze występy w juniorskich drużynach to był kompletny przypadek. Na jednym z piłkarskich turniejów na Łodziance odbijałem sobie piłkę gdzieś z boku, gdy podszedł do mnie kierownik z którejś z młodzieżowych grup na ŁKS-ie. Miałem już za sobą jakieś sportowe przygody, choćby w sekcji rugby Budowlanych Łódź, pod moim domem, czy w sekcji piłkarskiej bałuckiego Startu Łódź. Przyszedłem na pierwszy trening, kilka dni później pojechałem na obóz z moim rocznikiem i już tak zostałem.
Ziober, Chojnacki, Golański, Wieszczycki, Saganowski, Madej, Sierant, Sypniewski. Wychowanków ŁKS-u, którzy zrobili karierę naprawdę sporego formatu można wymieniać długo, co od zawsze było kapitałem klubu. Każdy młody człowiek, który wchodził do tych samych szatni ulokowanych pod tą samą wysłużoną trybuną wiedział, że stąd naprawdę da się wybić, co zresztą w istotny sposób ułatwiają trenerzy, obecni w klubie od lat. Wiesław Pokrywa, Jan Lirka czy Marian Galant wypuszczali w świat setki piłkarzy, dziesiątki wielkich talentów. To tworzyło dość unikalną atmosferę, bo namówieni na wspominki starsi trenerzy ze śmiechem potrafili wspominać choćby i Marcina Gortata.
Marcin Gortat w legendarnej starej hali, u góry widać balkony, z których można było obserwować treningi i mecze. Fot. Newspix– Nas prowadził trener Mariusz Wilkowiecki i też biliśmy się o najwyższe cele, z młodzieżowym mistrzostwem Polski włącznie. W ŁKS-ie dobre szkolenie było zresztą normą – wspomina Adamski. – To wszystko: kadra trenerska, ale i infrastruktura, tworzyło razem ten unikalny, rodzinny klimat. Boisko za kotłownią połączyło pokolenia, do dziś wspominając tylko tę nazwę każdy ełkaesiak od razu się uśmiecha. Sam piach, tam nie było nawet jednego źdźbła trawy. Sahara. Wszyscy umorusani od stóp po czubek nosa. To hartowało charakter, bo łokcie, kolana, czoło czy poliki niejednokrotnie musiały przetrwać kolizję z kamieniami i żwirem. Nagroda była jednak tego warta, bo pełne poświęcenia treningi w tym piasku dawały czasem możliwość wejścia na „jedynkę” czy „dwójkę”, czyli zadbane trawiaste boiska, używane przez starsze grupy i seniorów. Pilnował tego oczywiście kierownik, który był z nami w czasach mistrzowskich, był w niższych ligach i jest także dziś, Jacek Żałoba.
Sucho? Tumany kurzu. Mokro? Kałuże błota. Ale za to jaki klimat.
– Trzy roczniki w jednej szatni! – śmieje się „Kura”. – Wiele bym dał, by wrócić do tych czasów i do tego tętniącego życiem ŁKS-u. Wszyscy tam wszystkich znali, wszyscy trenerzy, piłkarze z różnych roczników, zawodnicy innych sekcji. Uciekaliśmy ze szkoły, by z parapetów oglądać treningi koszykarek, zapaśników, bokserów czy starszych kolegów. Gwar, śmiech, anegdoty, pędziłem tutaj, żeby przychodzić jak najwcześniej i wychodzić jak najpóźniej. Moim zdaniem trzeba pielęgnować pamięć o tamtych czasach, bo to jest potężna inspiracja dla tych, którzy obecnie uczą się piłki w ŁKS-ie w przestronnych szatniach i na zadbanych boiskach.
Tutaj Łukasz zaczyna wchodzić w mentorsko-motywacyjny ton, o którym słyszeliśmy od piłkarzy ŁKS-u. Tak rozpoczęła się zresztą przygoda Łukasza jako felietonisty związanego z klubowymi stronami. Najpierw pisał po prostu do znajomych zawodników motywacyjne wiadomości na Facebooku, nastrajając ich do walki o każdy ligowy punkt. Potem poprzez kibicowską i oficjalną stronę jego felietony zachęcające na przykład do głośnego dopingu trafiały do kibiców. Wreszcie „Kura” stał się felietonistą „Naszej Ełksy”, czyli klubowego dwutygodnika. Swoje motywacyjne mowy stara się zresztą przemycić w każdej sytuacji.
– Niedawno miałem okazję prowadzić wigilię Akademii ŁKS-u. Zapowiadając Marcina jako gościa specjalnego powiedziałem: za chwilę przed państwem kilka słów powie człowiek, który osiągnął szczyt, pomimo warunków w których się wychował. Jest wzorem do naśladowania, świadectwem na to, jak pracą i konsekwencją można zajść na szczyt, Ale jest też po prostu zwykłym, normalnym chłopakiem stąd. Zdzierał kolana na boisku za kotłownią i omijał kałuże w starej hali pod trybuną! – opowiada Adamski, już pełnoprawny Konferansjer Łukasz.
***
Treningi na wysłużonej starej hali.– Taaak, pamiętam, wewnętrzny mecz, rezerwy kontra pierwszy skład, ja z pierwszym składem. Piłka mi się przelała przez kolano, wszedł półwolej, ładna bramka i już słyszę za plecami jak Michał Łąbędzki krzyczy: tyyy, Kura, ty już jesteś na Szczecin wpisany, bo rundę zaczynaliśmy od meczu z Pogonią Szczecin – wspomina Adamski chyba jeden z pierwszych kontaktów z tym dorosłym ŁKS-em. Zimowy sparing na otwarcie przygotowań, od razu bramka. Wcześniej próbował sił w Młodej Ekstraklasie ŁKS-u, potem w Sokole Aleksandrów Łódzki i Bytovii Bytów. – Młoda Ekstraklasa to na pewno było coś dużego dla chłopaków przyzwyczajonych do jeżdżenia po województwie. Tutaj nagle jednego tygodnia Legia, drugiego tygodnia Lech, cały czas hitowe mecze, to była naprawdę świetna sprawa. Wówczas jednak do Łodzi przyjechało sporo menedżerów ze swoimi asami, którzy przez Młodą Ekstraklasę w ŁKS-ie mieli zawędrować do seniorskiej piłki. Nas, obecnych w klubie od lat, traktowano trochę po macoszemu.
Pierwszy kontrakt?
– Prezes wykonał chyba jakiś rekonesans na mój temat, bo zaprosił mnie do siebie i od razu powiedział: Łukasz, my cię znamy, wiemy że jesteś ełkaesiakiem z krwi i kości, z Bałut, że wymykałeś się na wyjazdy… Wiesz, w jakiej klub jest sytuacji… Ale klub cię potrzebuje. To jest deklaracja gry amatora, podpiszesz? – uśmiecha się Adamski. – Ręka nie zadrżała nawet na sekundę, biało-czerwono-biała krew, przeplatanka w sercu, pieniążki by się przydały, ale dla mnie to był zaszczyt, że mogę występować z przeplatanką na sercu. Poza tym marząc o piłkarskiej karierze widziałem też w Młodej Ekstraklasie szansę na pokazanie się w piłce. Potem miałem jeszcze epizody w Sokole i Bytovii, ale to nie dla mnie, totalnie. Teraz to już mogę się przyznać, że w Sokole było trochę kombinowania, jak rozłożyć zdobywanie żółtych kartek, żeby pojechać na wyjazd za Łódzkim Klubem Sportowym. Po pobycie w Bytovii wróciłem do Łodzi, klub mnie zresztą blokował, więc przez pół roku nie mogłem grać w żadnych rozgrywkach. Ale mnie wystarczyło trenowanie z rezerwami, potem trener Dziedzic wysłał mnie na treningi z pierwszą drużyną, choć przecież nie było szansy na kadrę meczową. Świetnie to wspominam, super ekipa, zwłaszcza piłkarze pierwszego składu, który schodzili do rezerw, Damian Seweryn, Adrian Woźniczka, Mariusz Mowlik, Paweł Drumlak. Atmosfera rozkręcona do granic.
ŁKS był w przedziwnym miejscu swojej historii – już w I lidze miał gigantyczne problemy finansowe, a mimo to pozostawał na kursie do Ekstraklasy. W klubie brakowało na pokrycie podstawowych potrzeb, a jednak skład zbudowano na czołowe lokaty.
– Ja nie zarabiałem ani złotówki, nie miałem żadnego stypendium, ale siłą rzeczy słyszałem w szatni, że temu nie płacą od pięciu miesięcy, temu zalegają takie kwoty, te problemy się nawarstwiają. Było czuć, że nawet przy awansie do Ekstraklasy będzie bardzo ciężko, żeby to wszystko wyprostować. Z drugiej strony atmosfera była naprawdę rodzinna, nawet ci, którzy dostali tutaj ciężką szkołę życia, teraz wspominają ten czas ze śmiechem, a nawet nutą sentymentu.
ŁKS awansował do Ekstraklasy, od razu z niej zleciał, a I ligi już nie dokończył. W sezonie 2012/13 sekcja piłkarska przestała istnieć. Łukasz dał spokój już wcześniej, gdy zamiast rezerw powtórnie utworzono drużynę Młodej Ekstraklasy, opartej już na chłopakach o kilka lat młodszych. Rozbrat z piłką na pełnowymiarowym boisku trwał dwa lata, a marzenie o tym, by zagrać w pierwszym zespole ŁKS-u wydawało się coraz bardziej odległe.
– Ech, wiadomo, że wolałbym tego akurat marzenia nie spełnić – wzdycha nasz rozmówca, wspominając ten przełomowy i dla niego, i dla ŁKS-u moment. – Zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie dokończymy sezonu na zapleczu Ekstraklasy, to odbudowę trzeba będzie rozpoczynać w najlepszym wypadku od IV ligi, dlatego do końca wierzyłem, że uda się jakoś uratować od bankructwa. Gdy jednak już to się stało, wykręciłem numer do koordynatora grup młodzieżowych, trenera Wiesława Pokrywy, który uczestniczył przy odbudowywaniu ŁKS-u.
– Trenerze, tutaj Łukasz Adamski, pamięta mnie trener jeszcze?
Tylu chłopaków lepszych ode mnie się przewinęło, teraz trzeba zrobić awans z IV ligi do III, nie wiedziałem, czy w ogóle jestem pamiętany.
– Jasne, Łukaszek, co tam, jak żyjesz?
Zebrałem się w sobie: trenerze, kilka kilogramów za dużo, było rozstanie z boiskiem, ale jeśli klub mnie potrzebuje – możecie na mnie liczyć.
Przeglądamy materiały z tamtego okresu, gdy IV-ligowy zespół trafił pod skrzydła trenera Wojciecha Robaszka. Przykuwa uwagę jedna szczególna wypowiedź na temat „Kury”.
– Jest to zawodnik, który jako jedyny nie pobiera żadnej pensji, ponieważ po prostu chce być przy odbudowie klubu i się w to zaangażować. To jest przyjemność, że spotkałem takiego człowieka i mogłem z nim przez ostatni rok pracować – mówił dla ŁKSFANS.pl trener IV-ligowego ŁKS-u. Adamski zaś po prostu spełnił ten dziecięcy plan o grze z przeplatanką na piersi.
– Pierwszy zespół piłkarskiej sekcji Łódzkiego Klubu Sportowego jest zawsze tylko jeden. A że w tym wypadku był to zespół IV-ligowy… Dla mnie to nic nie zmieniało, to było spełnienie jednego z największych marzeń – wspomina „Kura”. – Niedużo brakowało, a odpadłbym po pierwszym treningu, muszę tu podziękować Michałowi Białkowi. Zaczepiłem go – Michał, ja schodzę, skurcze mam na wszystkich mięśniach. Spojrzał na sport-tester: Kurka, parę minut, wytrzymasz. Dotrwałem do końca i zostałem na cały sezon.
Po raz kolejny ŁKS udowodnił, że jest silny swoimi wychowankami. Choć pomiędzy Adamem Marciniakiem z rocznika 1988 a Agwanem Papikyanem z rocznika 1994 nie było może piłkarzy z potencjałem na dłuższą karierę w najwyższych ligach, to w zupełności wystarczyło, by zrobić ten pierwszy, najważniejszy krok przy odbudowie. Razem z Adamskim ratować ŁKS wrócili m.in. piłkarze z rocznika 1990 – Adam Patora czy Szymon Salski oraz młodszych – Dawid Sarafiński czy Artur Golański. Nie zabrakło starszych i doświadczonych, jak Michał Białek czy Adrian Kasztelan, jak i tych najmłodszych, z wchodzącego do piłki seniorskiej rocznika 1994. To pospolite ełkaesiackie ruszenie po prostu rozjechało IV ligę.
– Formalności. Wychodzimy, wygrywamy, schodzimy, awans nawet niespecjalnie był fetowany, bo był oczywisty od połowy sezonu – wspomina Adamski. ŁKS wygrał 30 z 38 spotkań, zdobył 95 punktów, na finiszu 14 przewagi nad drugim miejscem, 27 punktów nad trzecim. Gole – 116 strzelonych, 19 straconych. Jeden długi triumfalny marsz. – Przygoda sportowa mojego życia, zagrać przed Galerą, z której ja dopingowałem dziecięcych idoli… Dla mnie niepojęte, absolutnie, nawet jeśli to była tylko IV liga. No i ta bramka w ostatniej kolejce, to było dla mnie ważne, zapisałem się w tej historii, jakkolwiek spojrzeć. Co prawda zawsze się śmiałem, że zamiast w protokole meczowym, powinienem być wpisany na liście wyjazdowej, ale jednak – to jest coś, co na zawsze zostanie gdzieś na kartach kronik. Szkoda mi było jedynie, że kibiców tak rzadko przyjmowano w miejscowościach, w których graliśmy, traktując ich jako zagrożenie dla dalszego istnienia lokalnego stadionu. Sam przejechałem za ŁKS-em wiele kilometrów i doskonale zdaję sobie sprawę, że to nie zawsze jest najprzyjemniejsze przeżycie.
Nie czaruj, nawet w IV lidze jeździłeś z nami na wyjazdy.
– Tak, gdy zdarzała się jakaś kontuzja czy po prostu trener nie widział mnie w kadrze meczowej, to po prostu zapisywałem się na listę wyjazdową i zajmowałem swoje miejsce pośród fanatyków.
Kontuzja albo pauza za kartkę. Na przykład czerwoną.
– Ech, mecz w Otwocku, już w III lidze. Niestety, czerwo z ławki rezerwowych. Rozgrzewałem się za naszą bramką, Szymek Salski wygrywa głowę, mimo że jest faulowany, sędzia zamiast rzutu wolego dla nas wskazuje na rzut rożny dla gospodarzy. Już wtedy delikatnie zgłosiłem sędziemu, że mógłby bardziej skupić się na swojej pracy, może w trochę mocniejszych słowach. Jest rzut rożny i po rzucie rożnym od razu kolejna kontrowersja, bardzo dyskusyjny rzut karny. Wówczas już wkroczyłem na boisko, powiedziałem sędziemu co myślę, czerwona, koniec rozgrzewki. Na szczęście Szymon Gąsiński obronił karnego, skończyło się 0:0.
***
Po awansie do III ligi i pierwszej rundzie na wyższym szczeblu Łukasz zdecydował, że czas zrobić miejsce lepszym.
– Zawsze zależało mi przede wszystkim na tym, by ŁKS miał jak najlepiej – przyznaje Adamski. – Zmienił się trener, Wojciecha Robaszka zastąpił Andrzej Kretek, było jasne, że będzie bardzo ciężko dogonić Polonię Warszawa, więc wiosną wypadałoby już budować zespół na kolejny sezon. Nie byłem znaczącą postacią na boisku, przydatności sportowej już nie było… Blokowałbym miejsce. Postanowiłem, że wracam na trybuny, podziękowałem wszystkim za te półtora roku i zakończyłem epizod w roli piłkarza pierwszej drużyny ŁKS-u Łódź. Kupiłem karnet, dres wymieniłem na szalik i tyle. Nie mogłem jako piłkarz dać ŁKS-owi już nic więcej.
Dziś „Kura” jest szeroko rozumianym współpracownikiem klubu. Naprawdę szeroko rozumianym.
– Wylewam swoje emocje na papier w czasopiśmie „Nasza Ełksa”, często pisywałem różne teksty już wcześniej, teraz klub zaproponował, by ukazywały się one w oficjalnym klubowym wydaniu, to jest dla mnie ogromna przyjemność. Zadebiutowałem jako komentator, gdy dla ŁKS TV relacjonowałem mecz towarzyski z GKS-em Tychy. Klub korzysta z moich usług jako konferansjera lub prowadzącego imprezy dla przedszkolaków czy grup młodzieżowych, prowadziłem też spotkanie autorskie z Remkiem Piotrowskim, pisarzem, którego pozycja 110 meczów na 110-lecie ŁKS-u miała premierę właśnie przy al. Unii 2. Ring announcer przy gali bokserskiej organizowanej przez ŁKS Łódź Boks, prowadzenie wigilii Akademii ŁKS-u, rola spikera podczas meczów IV-ligowych rezerw – wylicza Adamski. – Sama frajda, zwłaszcza, że przy każdej takiej okazji mogę jeszcze wtrącić te parę słów od siebie, motywując chłopaków do dalszego rozwoju i przypominać im, że muszą być wdzięczni za te warunki do rozwoju, jakie obecnie posiadają.
***
Próbowaliśmy dociec, w której roli „Kura” czuje się najlepiej, ale zasypał nas gradem zalet kibicowania, pisania, grania, roli spikera, prowadzenia imprez i turniejów młodzieżowych. Nam, po spędzeniu z nim dnia przy al. Unii 2 wydaje się, że „Kura” najlepiej czuje się po prostu przebywając w tym miejscu, zupełnie bez znaczenia, co aktualnie pod tym adresem porabia.
MATEUSZ STELMASZCZYK
JAKUB OLKIEWICZ
Fot. Newspix, FotoPyK, własne