Wisła Kraków może się poszczycić jednymi z najlepszych obcokrajowców w historii Ekstraklasy. Każdy kibic polskiej piłki zna salta Kalu Uche. Marcelo do dziś robi karierę na wysokim poziomie europejskiej piłki. Cleber był klasą samą w sobie, Maor Melikson potrafił rzucić na kolana, Mauro Cantoro to pomocnik, jakiego chciałby każdy ligowy trener na lata.
Tak, Biała Gwiazda mogłaby złożyć fantastyczną jedenastkę obcokrajowców.
Ale, jak każdy w Ekstraklasie, jest w stanie też złożyć bardzo, ale to bardzo złą.
ANGELO HUGUES (Sezon 02/03)
Zaznaczmy najpierw kluczową kwestię: jeśli chodzi o czyste piłkarskie umiejętności, Hugues nie jest najgorszym bramkarzem Wisły Kraków.
Była dziwna historia Ilie Cebanu, który jest synem prezydenta mołdawskiej federacji piłkarskiej, i który długo po prostu zwiedzał niezłe kluby. Był Ivan Trabalik, który zapewne jadąc do Polski sądził, że idzie na bramkę jednego z krakowskich klubów nocnych, a później już nie chciał nikogo wyprowadzać z błędu.
Hugues nie był tak słaby.
Ale chodzi o kontekst.
Przychodził do Wisły Henryka Kasperczaka, najlepszej polskiej drużyny XXI wieku. Wisły z Głowackim, Baszczyńskim, Szymkowiakiem, Kosowskim, Cantoro, Uche, Żurawskim, Frankowskim i Kuźbą; Wisły strzelającej 75 bramek w lidze; Wisły robiącej TEN pamiętny rajd w pucharach.
To był gwiazdorski skład. Pan Piłkarz na Panu Piłkarzu.
A za nimi Angelo Hugues, 36-letni francuski golkiper sprowadzony przez Kasperczaka z ławki Lyonu, który znaczącą część kariery był etatowym rezerwistą, przykładowo siedząc na ławie Monaco od 86 do 93.
Widzicie, Hugues miał swoje atuty, dobrze grał na przedpolu, nieźle nogami, co oczywiście pasowało do taktyki Kasperczaka. Hugues miał w lidze świetne momenty, został Piłkarzem Września, była w październiku oferta z Chin na 300 tysięcy dolarów.
Ale to, co NAPRAWDĘ rozlicza tamtą Wisłę, to przecież nie liga, którą mieli obowiązek wygrać z taką siłą ognia, a europejskie puchary, bo to był jej poziom – stanowiła wysokiej klasy zespół, który stać było na znacznie więcej. Hugues w pucharach po prostu nie pomógł – te mecze na niego bardzo mocno rzutują, bo to mecze rozpamiętywane do dziś, mecze wielkiej niewykorzystanej szansy.
Hugues: podarował Schalke bramkę w Krakowie. Od 6:18:
Lecący w niego strzał Hajty odbił do bramki. Od 4:25:
Nic nie pomógł przy strzale Donatiego z Parmy, który uderzył świetnie, ale Hugues chyba był źle ustawiony. Zasłaniał się później rykoszetem. Bramka Mutu z wolnego to piękne uderzenie, czepiać się nie będziemy, oceńcie sami czy mógł zrobić więcej.
Przy strzale Adriano w rewanżu nie zareagował – to Adriano w polu karnym, choć też ten brak reakcji, jak przy golu Donatiego. Wisła tak czy siak znowu dała sobie radę.
Bramki z Rzymu: niby nie ma czego zarzucić – najwięcej chyba pierwszej bramce, może niepotrzebnie wychodził do napastnika przy trzeciej – ale znowu: nie dokładał nic więcej, co w tamtej Wiśle robili praktycznie wszyscy.
W rewanżu nie ma o czym gadać – zawalił pierwszą bramkę, gdzie wyszedł do dośrodkowania przy kornerze, a potem w ogóle Couto nie przeszkodził. W zasadzie wprowadził tylko zamęt, bo obrońcy widzieli, że golkiper idzie, no to piłka jego – dlatego Couto w zasadzie zrobił co chciał.
Hugues był niepewny w dośrodkowaniach. Przy drugim straconym golu też robi krok do przodu, potem się cofa, zmienia decyzję – kto wie, może by zdążył i to przerwał, wrzutka była balonikiem. A tak za krótkie wybicie kończy się drugą bramką.
Miał dobre mecze, ale był zbyt nierówny, zbyt nieregularny, na pewno jak na klasę tamtej Białej Gwiazdy. Dlaczego na tak newralgiczną pozycję sprowadzono akurat takiego bramkarza, gdzie przecież i w lidze znaleziono by pewniejsze kandydatury, bo Cupiał jeszcze był daleki od zwijania biznesu?
MICHAEL LAMEY (sezon 11/12)
Jeden z zawodników sprowadzonych przez duet Maaskant/Valckx. Lamey miał w przeszłości występy w Champions League w barwach PSV. Na pewno miał za sobą kilka rzetelnych sezonów, ale wokół transferu 32-letniego defensora paliło się mnóstwo czerwonych lampek:
Przecież on sezon wcześniej w Leicester – wówczas Championship – po prostu nie grał, wystąpił raptem kilkukrokrotnie. Lamey bronił się, że regularnie grał… w rezerwach, więc wszystko OK.
Może OK na jakiś tam poziom, ale Wisła miała w planach wejście do Ligi Mistrzów.
Lamey przychodząc do Wisły był już de facto po drugiej stronie rzeki. Nie miejmy złudzeń, nikt go w żadnym Leicester nie oglądał, został sprowadzony bo znali się z Valckxem z PSV – na pewno tamten ówczesny Lamey by się przydał, ale czas leci. Wymowne przecież, że po Wiśle nie wiodło mu się w holenderskim słabeuszu RKC Waalwijk, a potem skończył karierę.
Po stronie plusów ważny gol z Liteksem. I tyle.
SERGE BRANCO (jesień 2010)
Kolejny piłkarz sprowadzony chyba za nazwisko, bo miał w CV ciekawe epizody – w tym złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Sydney i przywalenie trenerowi w Samarze. Niemniej w Krakowie był już całkowicie u swojego schyłku, oddawany przez kolejne kluby bez żalu, trapiony przez urazy.
Zapamiętany z irokeza, 22 tatuaży, lanserki samochodami, ekstrawaganckich ciuchów, znajomości z Jermainem Jonesem, oskarżenia Krzoski – Krzoski! – o rasizm, a także rzadką sztukę zdecydowanego przegrania walki o skład z Cikosem. W wywiadach opowiadał, jak dawniej popełniał błędy, ale wyciągnął wnioski, bo dziś najważniejsza jest rodzina – potem oczywiście brylował w krakowskich nocnych klubach.
Niby przychodził jako „ledwie” trzydziestolatek, ale znowu wiele mówi, że po Wiśle musiał wyjechać z Europy by znaleźć zatrudnienie – przygarnął go drugoligowiec z Kuwejtu – a po dwóch latach już w ogóle nie grał w piłkę.
JAN FREDRIKSEN (jesień 2012)
Transfer-symbol: niestety dla Wisły symbol zaciskania pasa, sprzątania po holenderskiej erze wydatków ponad stan Maaskanta i Valckxa.
Wiosną kilka meczów w wyjątkowo słabym Brondby, które broniło się przed spadkiem. W lipcu 2012 Duńczyk miał dwie oferty: zgrupowanie Wisły oraz turniej dla bezrobotnych organizowany przez FIFPro w Holandii. Testowany wcześniej przez FSV Frankfurt w meczu z zawsze groźnym FV Rußheim, gdzie zagrał godzinę i mu podziękowano. Później samotnie trenował, biegał po ulicach Kopenhagi.
Gołym okiem widać było jego zaległości treningowe, imponował wybitnie drewnianą techniką i spektakularnymi kiksami. Lepiej było postawić na juniora.
Z całym szacunkiem dla Fredriksena, może kilka lat wcześniej byłby wzmocnieniem, ale w 2012, w wieku 30 lat, był już słabeuszem, a dla kibiców transferem typu „grzebanie w kubłach”. Podobno bardzo sympatyczny facet, ale – parafrazując klasyka – na boisku nie ma takiej pozycji jak sympatyczny facet.
ANDRE BARRETO (2005 – 2008)
Kosztujący 400 tysięcy euro Barreto był wynalazkiem Marco Branco, szumnie przedstawianego jako „międzynarodowy skaut Wisły”. Branco, sprowadzony przez Mielcarskiego, po zatrudnieniu mówił w rozmówce z Biurem Prasowym: – Mam szukać zawodników, którzy pomogą Wiśle w awansie do grupowych rozgrywek Ligi Mistrzów.
Branco wcześniej pomógł podpisać „Jaśka” Paulistę, ale w klubie po pół roku go pogoniono, tym samym kwestionując decyzje Mielcarskiego.
Swoją drogą, przedziwna historia z całym transferem. Barreto podpisał w Krakowie kontrakt NA PIĘĆ LAT. Tak, jest – nie na pół roku, nie na rok, nie po testach, ale na całe pół dekady.
Co więcej, walka o jego sprowadzenie trwała cztery miesiące, czyli był czas wszystko przemyśleć, przeanalizować: jakim cudem więc potem wyszła sprawa, jakoby piłkarz miał astmę i musiał brać na to leki zawierające sterydy?
Miał przebłyski, okazjonalne ciekawe podanie, drybling, ale już po pierwszej rundzie nie stawił się na zbiórkę i został ukarany finansowo. Gdy w końcu łaskawie przyjechał, został odsunięty od zespołu.
Był od tamtej pory wypożyczany za darmo runda po rundzie: to Estrela Amadora, to Maritimo, to Vitoria Setubal, to Trofense. W 2008 zaszczycał polskie boiska głównie meczami w Pucharze Ligi i Młodej Ekstraklasie, po czym udało się zejść z jego kontraktu za porozumieniem stron. Barreto wrócił do Brazylii, do Bangu, którego jest wychowankiem.
Po stronie plusów, pomógł wyeliminować z Pucharu Polski rezerwy Lechii w 2008 rok i Tłoki Gorzyce w 2005.
FABIAN BURDENSKI (sezon 13/14)
Co tu kryć – jeden z najkomiczniejszych transferów w historii ligi, choć fanom Wisły raczej nie jest do śmiechu. Burdenski:
– Grał w zasadzie tylko tam, gdzie jego ojciec, dawniej znakomity piłkarz, miał wpływy;
– Tak się złożyło, że ojciec zaczął mieć wpływy też w Wiśle, bo przyjaźnił się ze Smudą;
– Kibice CZWARTOLIGOWEGO Madgeburga świętowali odejście Fabiana, komentarze można przytaczać bez tłumaczenia „fft. Burdenski blockiert trotzdem einen Platz im Kader”.
– Smuda otwarcie mówił „ Nie mówmy, czy pomaga kolega, mama, brat, szwagier albo kuzyn. Zdecydowałem się, że zostawię Fabiana w drużynie. Na razie ten chłopak mi niczym nie podpada. Będzie z nami pracował przez rok. Jak coś zrobimy z niego, to będzie dobrze, a jak nie, to trudno”;
– Zgodnie z tą argumentacją można dać szansę każdemu, kto będzie przechodził obok stadionu;
– Fabian tłumaczył, że nie przez znajomości dostał się do Wisły;
– Gdy jego ojciec zaczął mieć wpływy w Koronie, Fabian trafił do Korony;
– Dziś ponownie Fabian gra tam, gdzie ojciec ma wpływy, czyli w FSV Frankfurt.
To nie był po prostu nietrafiony transfer. To było robienie sobie jaj z klubu. Burdenski przez pierwsze trzy spotkania wchodził na minutę. Zagrał w barwach Wisły w lidze siedem razy, w tym od pierwszej minuty z Lechem i Lechią – na 148 minut przypadły 3 żółte kartki.
LANTAME OUADJA (Sezon 03/04)
„Władzia” przychodził z dość niesamowitą łatką. Niby człowiek znikąd, ale trzykrotnie grał na Pucharze Narodów Afryki, w tym w 2002 jako kapitan. Kasperczak miał go pamiętać jeszcze z czasów, gdy prowadził reprezentację Tunezji – „Władzia” grał wówczas wtedy w tamtejszym Club Africain, w sezonie 96/97 z pewnością był gwiazdą, jako środkowy pomocnik strzelił 12 bramek. Pisano wtedy o nim jako o wielkim talencie.
Problem w tym, że jak Ouadja podpisał kontrakt, wprawił w konsternację choćby taką wypowiedzią dla „Przeglądu Sportowego”:
„Dla każdego zawodowego piłkarza podpisanie kontraktu jest przyjemną sprawą. A dla mnie w szczególności, bo przez rok nie uczestniczyłem w żadnych rozgrywkach”.
No fajnie.
Problem Ouadjy polegał też na tym, że przychodził do klubu latem 2003, a więc po wybitnym pucharowym sezonie Wisły, gdy dało się uwierzyć, że oto będzie w Polsce klub europejskiej klasy. Skoro ograli Parmę, Schalke, skoro walczyli z Lazio, dlaczego nie mieliby teraz wejść do Ligi Mistrzów? Nawet losowanie sprzyja, bo trafiają Anderlecht, przecież w teorii słabszy od wszystkich trzech wyżej wymienionych zespołów.
Ale Wisła traci ważne postacie zamiast się wzmocnić i po godzinie gry w Brukseli było 3:0 dla Belgów. W przerwie na ratowanie wyniku wchodził właśnie Ouadja, by potem pokazać kilka rzetelnych podań w tył.
Szkoda, bo to był ten moment, kiedy Wisła gdyby utrzymała skład, a jeszcze wzmocniła go jednym, może dwoma dobrymi zawodnikami, mogła przebić szklany sufit – zamiast tego przyszli „Władzia” czy supertalent Wyn Belotte.
W sumie, kibice aż tak wielkich oczekiwań wobec samego Ouadjy nie mieli. Jest bardziej symbolem zawalonego okienka transferowego. Uśmiechnięty chłopak, który przenosinami do Wisły złapał pana Boga za nogi – to Kasperczak zapomniał, że to nie 1997 rok, a Ouadja ostatnio prowadzi coraz bardziej politykę turystyczną. Po Wiśle wyjechał między innymi do Indonezji. Na zawsze jednak będzie przypominał tamtą zmarnowaną szansę, zawsze też znajdzie miejsce w rankingach „najgorsze zbrojenia polskich klubów przed Ligą Mistrzów”.
ARUNAS PUKULEVICIUS (wiosna 1998)
Historyczna zima w Wiśle, która zmieniła wszystko. Latem, jeszcze bez Cupiała, przychodzi do klubu Dawid Bułka ze Świtu Krzeszowice, przyjeżdża 35-letni Marek Koniarek, testowany jest Gruzin Irakli Barkaia.
Zimą?
Okienko historyczne, wszechokienko, zmiana warty. Przychodzą Kałużny, Dubicki, Niciński, całą zimę toczy się walka o Citkę, Cupiał chce Mięciela, ale przede wszystkim imponują transfery Polaków ZZA GRANICY. Tak jest, polscy gracze, zawsze uciekający z Polski przy pierwszej okazji, tym razem wracają z Zachodu, choć wcale nie muszą, bo tam grają. W Wiśle meldują się Kazimierz Węgrzyn z SV Ried, Krzysztof Bukalski z KRC Genk, Ryszard Czerwiec z Guingamp, Grzegorz Kaliciak z Saint-Truidense, a także dwóch obcokrajowców: Ibrahim Sunday i Arunas Pukelevicius.
Sunday nie spełnił oczekiwań, ale miał swoje momenty, natomiast Pukelevicius to transfer z gatunku „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Ciekawi jesteśmy, dlaczego postawiono akurat na niego. Cupiał tak szastał forsą, że aż w końcu musiał się na kimś naciąć. Pewne, Pukelevicius grał wtedy w Żalgirisie, ale on nawet na Litwie w sumie nie miał jakiejś wielkiej pozycji – łącznie w karierze zagrał 4 razy w kadrze A, bywali natomiast przecież tacy, którzy zagrali dla Litwy dużo więcej, a wiele w lidze nie pograli.
Dwa mecze, żółta kartka i tyle go widziano – jeśli przez kogoś pamiętany, to głównie z długowłosej fryzury. Ktoś jednak na chłopaku zarobił.
BETO (wiosna 2009)
Turniej Copa Sendai U-18 w 2005, Brazylia wygrywa turniej, Beto wraz z dwoma kolegami zostaje najlepszym strzelcem imprezy. 2006 rok, zagrał trzy razy w towarzyskich meczach Canarinhos U-20. Na polskie warunki, na papierze, duży talent. Jednak w ekstraklasie robiło wrażenie, że chłop cokolwiek dla jakiejkolwiek Brazylii zagrał, bardziej byliśmy przyzwyczajeni do tego, że Brazylijczycy są ściągani prosto z plaży.
Od samego początku jednak było źle: najpierw Wisła musiała bić się po sądach z Palmeiras o prawo do zakontraktowania zawodnika (Beto był wolnym zawodnikiem, ale według Palmeiras przedłużył kontrakt). Sprawa poszła po myśli Białej Gwiazdy, ale chyba na nieszczęście, bo takiego piłkarskiego ananasa tu nie widziano.
Zapisał się w historii jedynie tym, że podczas meczu w Poznaniu z Lechem stojąc w murze podskoczył, dzięki czemu Stilić strzelił gola z rzutu wolnego. Według uważnych obserwatorów, mimo sześciu meczów w ESA, nie zdołał oddać ani jednego strzału na bramkę. Lepiej go wspominają podobno w krakowskich klubach nocnych.
Po Wiśle wrócił do tego, co wychodziło mu najlepiej: zmienianiu klubów prawie co pół roku.
STANKO SVITLICA (sezon 06/07)
Pierwszy zagraniczny król strzelców Ekstraklasy, czyli – bez cienia przesady – historia ligi. Swego czasu Pan Piłkarz, w Legii 40 bramek w 60 meczach. Prywatnie ulubieniec Dragomira Okuki, który prowadził go już w FK Cukaricki, to Okuka sprowadzał go też do Legii.
Gdy więc Okuka objął Wisłę, a Stanko był dostępny, telefon znowu zadzwonił.
Na nieszczęście, w zasadzie, wszystkich.
Okuka sprowadził piłkarza, który był już cieniem samego siebie, głównie się leczył, zaliczył w Wiśle 75 minut w dwóch meczach. Na pewno taki transfer nie pomógł Okuce ani na boisku, ani poza nim.
Svitlica wpienił warszawskich kibiców, którzy śpiewali mu „Stanko Svitlica, kocha cię cała stolica”, musiał tłumaczyć się z dawnych deklaracji wierności, w tym całowania „elki’ na koszulce Legii.
Kibice Wisły z powyższych przyczyn podeszli do niego z dużą rezerwą, broniłby się tylko licznymi bramkami – te, jak wiadomo, nie padły nawet w minimalnym stopniu, Svitlica zajął więc czyjeś potencjalne miejsce.
GEORGI HRISTOW (wiosna 2010)
W zasadzie dość zagadkowa przygoda, bo Hristow strzelał w Bułgarii regularnie przez kilka sezonów, mógł się pochwalić mistrzostwem kraju z Lewskim Sofia.
Sezon 03/04 – 7 bramek dla Maricy Płowdiw
Sezon 04/05 – 10 bramek dla Maricy Płowdiw
Sezon 05/06 – 18 bramek dla Maricy Płowdiw
Sezon 06/07 – 12 bramek dla Botewu Płowdiw
Sezon 07/08 – 11 bramek dla Lewskiego.
W sezonie 09/10 stracił miejsce w składzie, wypożyczenie miało sens. Wierzono w niego dość mocno, zadebiutował dzień po podpisaniu kontraktu. Było klasyczne wówczas gadanie o Lidze Mistrzów.
Skończyło się kilkoma epizodami, zerowym bilansem bramek. Hristow akurat wpadł w jakiś dołek, przez kolejne dwa lata błąkał się bez powodzenia po Europie. Odnalazł się dopiero w USA – w 2013 trafił do Tampa Bay Rowdies, gdzie grał kilka sezonów i został bez mała klubową legendą, tam też się osiedlił i dziś prowadzi piłkarską szkółkę. Wydaje się, że to piłkarz, który potrzebował cieplarnianych warunków, by rozkwitnąć, najlepiej też czuł się w średniakach, a nie tam, gdzie była duża presja i konkurencja.
Fot główne: FotoPyK