Naukowcy i ekolodzy nie są zgodni, co do tego kiedy skończą nam się zasoby paliw kopalnych, natomiast w styczniu 2020 zaczynają nam się kończyć zasoby piłkarzy regularnie kopiących piłkę do siatki. Po ogłoszeniu informacji o kontuzji Luisa Suareza, cały świat zaczął typować ewentualnego zastępcę, którego Barcelona mogłaby ściągnąć do siebie w tym okienku transferowym. Zadanie jest o tyle karkołomne, że dziś prawdziwych egzekutorów jest na rynku naprawdę niewielu – i dotyczy to zarówno najwyższych poziomów, jak i choćby rodzimej Ekstraklasy.
No bo kogo ta Barcelona może ściągnąć? Albo inaczej: wyjdźmy od postaci Erlinga Haalanda, 19-letniego Norwega, który powoli dobija do 50. gola w seniorskiej piłce, dzieląc zdobywane bramki na ligę norweską i austriacką oraz europejskie puchary. Piłkarz Red Bulla Salzburg był łączony z… Hmmm. W sumie prościej byłoby wymienić kluby europejskiej czołówki, z którym Haaland łączony nie był. Chcieli go w Manchesterze, Turynie, Madrycie, chcieli go najwięksi, chcieli go ci, którzy próbują powrócić do czołówki, chcieli go ci, którzy z wprowadzania 19-latków na najwyższy poziom żyją. Haaland trafił do Borussii Dortmund i bardzo szybko ruch ten okrzyknięto najlepszym transferem sezonu. Już pal licho kwoty, chodzi o atmosferę wygranego wyścigu.
A przypomnijmy: mowa o nastolatku, który do tej pory strzelał tylko w ligach austriackiej i norweskiej.
Nie chcemy tutaj deprecjonować osiągnięć snajpera RB, ale przykuwa uwagę zachłanność, z jaką rynek rzucił się na tego piłkarza. I to zdecydowanie nie jest jakiś bardzo świeży trend. Pamiętacie jeszcze argumenty, których Bayern Monachium używał w trakcie sagi dotyczącej odejścia Roberta Lewandowskiego? „Jak mamy go sprzedać, skoro na rynku nie ma żadnego logicznego następcy”? Real Madryt od lat bezskutecznie próbuje stworzyć alternatywę dla Karima Benzemy, najświeższa próba to Luka Jović. Największe angielskie kluby muszą ratować się wychowankami – Manchester United atakuje Rashfordem, Chelsea Abrahamem. AC Milan sięgnął po 38-letniego Ibrahimovicia, wcześniej dając szansę świeżakowi z Genui już po pół roku od jego przyjazdu do Włoch.
Droga do najlepszych dla egzekutora chyba nigdy nie była tak krótka – wystarczy kilka trafień w średniej lidze, by trafić do ligi mocnej. Tam znów jedna udana runda i właściwie witasz się z czołówką.
Spójrzmy na zestawienie strzelców w klasyfikacji Złotego Buta z Transfermarkt. Uwaga, spoiler: do dwudziestki łapie się nawet Kamil Wilczek.
W oczy rzuca się dominacja zawodników już dość starych – 33-letni Vardy, 31-letni Lewandowski i Aguero, do tego duet kosmitów Ronaldo-Messi. Z naprawdę młodych piłkarzy mamy bohaterów orlika, bo taki status mają na razie Sorga i Shkurin, bohaterowie lig dość prowincjonalnych. Czy znajduje się w tej piętnastce potencjalny cel transferowy mocnego klubu z mocnej ligi? Przecież takim kimś nie jest Danny Ings, nie jest takim kimś też Wissam Ben Yedder.
Dziewiątka regularnie trafiająca do siatki robi się towarem skrajnie deficytowym. Jak bardzo? Cóż, widać nawet po polskim rynku. Tylko w tym okienku odeszło trzech spośród czterech najskuteczniejszych Polaków (został tylko Brożek, wyjeżdżają Niezgoda, Buksa i Klimala). Gytkjaer pewnie też by odszedł, gdyby nie układ z Lechem, przyszłość Igora Angulo jeszcze się nie wyjaśniła. Idźmy dalej: po ubiegłym sezonie Ekstraklasa zubożała o Ondraska, Soriano, Cabrerę i Carlitosa czyli niemal połowę spośród dziesięciu najskuteczniejszych napastników. Zostali ci, którzy powoli dobijają do emerytury, jak Robak czy Flavio Paixao.
Piątek, Świerczok, Świderski – można wymieniać dalej. Jeśli masz dwie nogi, grasz na środku napadu i zdarza ci się trafić w bramkę – jesteś właściwie o krok od wielkiego zagranicznego transferu.
Sęk w tym, że posuchę na rynku da się odczuć w bardzo prosty, namacalny sposób. Nie bez przyczyny co pół roku w zestawieniach „kogo brakuje ekstraklasowcom” 3/4 ligi zachęcamy do kupna napastnika. Kto tak naprawdę ma komfort na tej pozycji? Kto może z czystym sumieniem powiedzieć: nie, nie szukamy „dziewiątki”, mamy na tej pozycji spokój?
Największe wrażenie robi zestawienie tych „prób wzmacniania rywalizacji z przodu”. Tylko ostatnie dwa sezony:
Dani Aquino, Karsten Ayong (Piast), Ognjen Mudrinski, Stefan Scepović (Jagiellonia), Rok Sirk, Jakub Mares (Zagłębie Lubin), Michalis Manias, Soufiyan Benyamina (Pogoń Szczecin), Uros Djuranović, Amer Halilić (Korona Kielce), Erik Exposito (Śląsk Wrocław), Fabian Serrarens, Aleksandar Kolew (Arka Gdynia), Dioni (Lech Poznań), Bojan Cecaric, Gerard Oliva (Cracovia).
A jeszcze dodajmy w specjalnym, osobnym miejscu beniaminków: Zagłębie Sosnowiec próbowało się ratować Juniorem Torunarighą i Giorgim Gabedawą, Miedź z kolei Jakubem Vojtusem. W ich ślady dzielnie idzie ŁKS, który do napadu ściągnął w tym okienku Samu Corrala, 27-letniego Hiszpana z Segunda Division B, który nigdy w życiu nie grał powyżej hiszpańskiej III ligi.
Uwzględnialiśmy tu tylko zagraniczne posiłki, bo przecież kluby próbowały tu również wynalazków krajowych, choćby z I ligi, zazwyczaj z bardzo podobnym efektem do wzmocnień spoza kraju.
Popyt przerażająco przewyższa podaż, porządna „dziewiątka” na rynku futbolowym jest jak pomarańcza w PRL-u, jak whisky w czasach amerykańskiej prohibicji, jak kobieta na Politechnice. To niestety widać na każdym kroku, od sprawdzenia jakiej jakości snajperzy przychodzą do Ekstraklasy, po zerknięcie na liczbę zer w kwotach transferowych najlepszych napastników świata.
Ktoś, kto opracuje wzór szkolenia napastnika z instynktem strzeleckim, z miejsca stanie się multimilionerem. I naprawdę, mamy niewiarygodnego farta, że akurat wypuściliśmy w świat Lewandowskiego, Milika i Piątka. Na tak przebranym rynku każdy z nich ma szansę trzymać się w topowych ligach jeszcze przez wiele lat.
Fot. FotoPyK