Gdyby żył, jego urodziny we Włoszech byłyby pewnie mocno fetowane. Dla rodaków był bowiem legendą, wspaniałym kolarzem, jednym z najlepszych w historii. Na świecie ocenia się go surowiej – jako skazanego dopingowicza, choć przy tym wciąż świetnego zawodnika. Jego historia zakończyła się tragicznie, śmiercią w hotelowym pokoju, która do dziś nie została w pełni wyjaśniona. Historia Marco Pantaniego zawiera w sobie i wielkie sukcesy, i tragiczny koniec.
Miał 11 lat, gdy widok trenujących kolarzy z klubu G.C. Fausto Coppi di Cesenatico przyciągnął go do kolarstwa. Pewnego dnia po prostu do nich dołączył, jadąc na rowerze swojej mamy. Na szczycie pobliskiej góry znalazł się podobno jako pierwszy, prezentując swój ogromny potencjał. Potem dostał swój własny rower, bo dziadek, widząc pasję wnuka, postanowił dołożyć mu pieniędzy, by młody Marco mógł trenować. Rower był czerwony, a Pantani regularnie rozkładał go, składał i mył w domowej wannie.
Jeździł świetnie, ale mimo tego przez kolejnych kilka lat wciąż nie był pewien, czy na pewno właśnie to chce robić w życiu. W końcu jednak zaczął przechodzić przez kolejne kategorie wiekowe. I w każdej dominował, był po prostu najlepszy. Na podjazdach odjeżdżał rywalom, jakby w swoim rowerze miał dodatkowy motor. Albo parę nóg na zmianę. I tak już mu zostało, nawet wtedy, gdy zaczął startować wśród seniorów.
Ostatecznie trafił do profesjonalnej ekipy Carrera w barwach której zadebiutował w Giro d’Italia. Dostosowanie się do zawodowego peletonu chwilę mu zajęło, ale wkrótce zaczął wygrywać etapy największych wyścigów. W 1994 roku w klasyfikacji generalnej włoskiego Wielkiego Touru finiszował jako drugi. Jasne stało się wtedy, że rozpoczęła się era Pantaniego. Ten zresztą klasę potwierdzał też poza granicami rodzinnego kraju – zgarniając koszulkę dla najlepszego młodzieżowca w Tour de France i to dwa razy z rzędu.
Tyle tylko, że niedługo po tym przytrafiło mu się coś, co gnębiło go przez całą karierę – wypadek. Doznał kontuzji w październiku 1995 roku – gdy na źle oznakowaną trasę wyścigu wjechał samochód – wypadł z rywalizacji na dobry rok. Istniało ryzyko, że nie będzie nawet chodzić, gazety pisały o tym, że to koniec jego kariery. Zresztą taka kraksa przydarzyła mu się nie pierwszy i nie ostatni raz. Jeszcze jako junior zderzył się z innym autem, skończyło się pokiereszowaną śledzioną. Wrócił, by po roku wpakować się w stojącą na poboczu ciężarówkę. Kości łamał często, a blizn z różnych upadków miał tyle, że trudno było je zliczyć. Często wypadał przez to z rywalizacji w Giro czy Tourze. Ale wciąż jeździł na tyle wspaniale, że warto było czekać na jego powroty.
Po kraksie z 1995 roku chwilę się rozpędzał. Ale gdy to w końcu zrobił, jego kibice mogli fetować. A tych miał coraz więcej, bo jeździł po prostu znakomicie, chciało się go oglądać. Na Tour de France 1997 wygrał na Alpe d’Huez i Morzine-Avoriaz, choć wcześniej doznał innego urazu. Podobno przez to, że drogę… przebiegł mu czarny kot. Jeździł wtedy już w ekipie Mercatone Uno. Rok później stał się już nie tylko ulubieńcem fanów, ale i mistrzem. Wygrał Giro d’Italia i Tour de France. Zrobił to w najwspanialszym stylu, po swojemu – atakując zawsze, gdy tylko nadarzyła się okazja. Do dziś zresztą pozostaje kolarzem, który jako ostatni triumfował w tych dwóch wyścigach w jednym sezonie.
Tamte wygrane przeszły do historii. Zwłaszcza etap na Galibier. Padał deszcz, zimno przenikało kolarzy do szpiku kości. Pantani nic sobie z tego nie robił, tylko depnął na pedały i odjechał. Nie było na niego mocnego. Etap rozpoczął ze stratą czterech minut do lidera, a gdy ten dojechał do mety, okazało się, że sam do Marco traci teraz sześć. – Gdybym jeszcze raz ruszył za Pantanim, umarłbym – powiedział kiedyś Paweł Tonkow, inny znakomity kolarz. Na Galibier było to doskonale widać.
******
Nadano mu przydomek „Il Pirata” – „Pirat”. W uchu miał kolczyk, na głowie bandanę, często nosił bródkę. Ksywa pasowała idealnie. Odstające uszy zapewniły mu też pseudonim „Elefantino”, czyli „słonik”, ale ten był jednak rzadziej używany. Nie budził w końcu takiej grozy. A Pantaniego na trasie bali się nawet najlepsi kolarze. Choć dopiero wtedy, gdy wyścig wjeżdżał w góry, wcześniej Marco nie był zbyt groźny.
W 1999 roku bronił tytułu na trasie Giro. Dopingowały go tysiące kibiców, a on dawał im powody do radości. Jechał świetnie, prowadził. Był w takiej formie, że na etapie z podjazdem na Gran Sasso wygrał, mimo że zerwał łańcuch i stracił czas na naprawę roweru. Potem dołożył dwa kolejne zwycięstwa, w generalce przewodził o pięć minut. Nie było możliwości, by ktokolwiek odebrał mu końcowy triumf, tak się wydawało. A jednak – nikt nie przewidział tego, co stało się rankiem, 5 czerwca 1999 roku. To wtedy wykonano na nim testy antydopingowe. Wieczorem ogłoszono, że Pantani przekroczył dopuszczalny poziom hematokrytu. Nieznacznie (53% przy dopuszczalnej normie wynoszącej 50), ale jednak. Nie udowodniono mu za to stosowania EPO (testów na obecność tego środka po prostu jeszcze nie było), które potem miało stać się przyczyną największego skandalu w historii kolarstwa.
W konsekwencji zawieszono go i wykluczono z rywalizacji na dwa tygodnie. On sam, załamany, wycofał się na kilka miesięcy. Podobno zaczął wtedy sięgać po narkotyki. To był cios, po którym już nigdy do końca się nie podniósł. To nie dziwi – wrażliwy był podobno od samego początku kariery. Jako nastolatek bliski był rzucenia kolarstwa tuż po podpisaniu pierwszego kontraktu, przeżył wtedy coś, co dziś nazwalibyśmy załamaniem nerwowym.
W końcu jednak wrócił. W 2000 roku pokonał Lance’a Armstronga w trakcie Tour de France na etapie do Mont Ventoux. Sugerowano jednak, że Amerykanin pozwolił mu wygrać. Nikt już Pantaniego nie traktował w pełni poważnie, nikt nie chciał okazywać przesadnej radości z jego sukcesów. Był dopingowiczem, człowiekiem ze skazą. I faktycznie, po latach udowodniono, że Marco brał EPO. Potwierdzili to też jego bliscy. Sęk w tym, że brali wówczas niemal wszyscy w zawodowym peletonie. A w tamtym momencie ucierpiał niemal tylko on.
W kolejnych latach walczył ze wszystkimi: innymi kolarzami, dziennikarzami czy wymiarem sprawiedliwości. Starał się odzyskać dobre imię, a momentami po prostu móc kontynuować w spokoju nadszarpniętą karierę. Startował jednak stosunkowo rzadko, często zmagał się z depresją, wycofywał z wyścigów. W pewnym momencie został zdyskwalifikowany na osiem miesięcy, potem tę karę uchylono. W 2003 roku wystartował w Giro, finiszował 14. Jego ekipy nie zaproszono jednak na Tour de France. I to przeważyło szalę goryczy. Pantani zniknął, nie mogli odnaleźć go nawet szefowie jego ekipy, zawieszono go przez to w prawach zawodnika. Podobno coraz częściej sięgał po narkotyki.
Znaleziono go martwego 14 lutego 2004 roku w Rimini. Nikt się tego nie spodziewał. Marco wciąż był aktywnym kolarzem, a z jego wypowiedzi można było wywnioskować, że ten sport w dalszym ciągu sprawia mu dużo frajdy, choć nie walczył już o zwycięstwa. Sekcja zwłok wykazała, że w organizmie miał kokainę, leki uspokajające i alkohol. Kilogram narkotyku znaleziono też w pokoju. Leki też, choć to akurat nie było dziwne. Od dawna walczył z depresją. Choroba w końcu wygrała.
O jego śmierci mówił nawet Diego Armando Maradona. „Umarł w samotności, to straszna rzecz i to nasza wina: moja, twoja, wszystkich” twierdził Argentyńczyk. Miał rację – o problemach Pantaniego wiedziało wiele osób. Pomagało niewielu. Niestety, ich pomoc okazała się niewystarczająca.
******
Do dziś nie wszystkie okoliczności jego śmierci zostały wyjaśnione. Rozważa się różne scenariusze, nawet morderstwo na zlecenie mafii. Po autopsji, która wykazała zawał serca i obrzęk mózgu, uznano jednak, że po prostu przedawkował. Choć nikt nie był w stanie ustalić, czy Pantani narkotyki i leki wziął sam, czy też może mu je wmuszono.
Śledztwo wznowiono w 2014 roku, gdy pojawiła się nowa ekspertyza w sprawie. Przedstawił ją Francesco Maria Avato, profesor, specjalista medycyny sądowej. Uważał, że taką ilość narkotyków, przyjąć można było tylko z wodą. To z kolei skłaniało do przypuszczeń, że mógł zostać zmuszony do jej wypicia. Sąd ostatecznie zamknął jednak śledztwo, uznając, że apelacja wynikała z informacji, która była „bezpodstawna”.
Wątpliwości jednak pozostają. Niedawno nowe informacje w sprawie podał… były diler Marco, Fabio Miradossa. W dzienniku „La Repubblica” pojawiła się jego wypowiedź, w której twierdził, że Pantani nigdy nie wciągał kokainy (na co wskazywała sekcja zwłok), a palił ją w postaci cracku. – Umówiliśmy się, że Marco będzie miał przy sobie 20 tysięcy euro. Tych pieniędzy nie znaleziono. Ktoś je zabrał? Ktoś był w jego pokoju? Zabił go? Uważam, że to nie było samobójstwo. Ktokolwiek popełnił tę zbrodnię, nie wiedział wiele o Marco. I przez to popełnił wiele błędów – mówił Miradossa.
Czy kiedykolwiek poznamy prawdę związaną ze śmiercią Pantaniego? Nie wiadomo. Z całkowitą pewnością napisać możemy jedynie tyle, że nie powinno do niej dojść. Bo, jak powiedział Maradona, to wina wszystkich. Nie tylko samego Marco.
SW
Fot. Newspix