Już ze sto razy wspominaliśmy, że największym problemem naszej piłki klubowej mimo wszystko nie jest brak pieniędzy – przynajmniej w porównaniu do lig, do których powinniśmy się odnosić – tylko sposób, w jaki te pieniądze są wydawane. No i nie musimy długo szukać, żeby znaleźć coś nowego na poparcie tej tezy. Ledwie jedną rundę gościliśmy na polskich boiskach Azera Busuladzicia, Arka Gdynia właśnie porozumiała się z nim w sprawie rozwiązania kontraktu mającego pierwotnie obowiązywać jeszcze przez półtora roku. To modelowy przykład palenia w piecu kwotami idącymi już w setki tysięcy euro.
Normalnie byśmy o tym wydarzeniu nie wspominali. Ot, jakiś szrot został gdzieś wciśnięty i zaraz potem sobie poszedł. W każdym okienku to przerabiamy, niestety zdążyliśmy przywyknąć. Sęk w tym, że w przypadku Busuladzicia trudno przejść do porządku dziennego nad faktem, że okazał się niewypałem. CV miał bowiem całkiem zachęcające. Przychodził przecież jako podstawowy zawodnik Atromitosu, czyli czwartego zespołu ubiegłego sezonu greckiej ekstraklasy. Ile ten status oznaczał, mogliśmy się przekonać, patrząc na bezradność Greków w dwumeczu z Legią, która przecież wtedy jeszcze nawet nie ocierała się o formę z drugiej części jesieni. Czytaj: mniej, niż można byłoby sądzić. Generalnie jednak jego przeszłość nie zniechęcała. Gdziekolwiek się pojawiał (Velje, Odense, Dinamo Bukareszt, Atromitos) grał regularnie i zbierał niezłe recenzje.
Ważniejszy jest aspekt drugi. Bośniak był dla Arki poważną inwestycją. Dopóki na zasadzie transferu definitywnego do klubu nie wrócił Marko Vejinović, Busuladzić był najlepiej zarabiającym zawodnikiem w historii żółto-niebieskich! A skoro tak, należało oczekiwać kozaka, który z miejsca okaże się wzmocnieniem. Tymczasem gość nie tylko Arki nie wzmocnił, ale często należał do najsłabszych ogniw. Długo się głowiliśmy, jakie w gruncie rzeczy są jego atuty i nigdy do końca tego nie rozgryźliśmy. Środkowy pomocnik, który prawie niczego nie daje w ofensywie (jedyna asysta to podanie do Dei ładującego z dystansu)? No to może chociaż niesamowicie walczy, ma mnóstwo odbiorów, jego strefa jest praktycznie nie do przejścia? Niestety, również nie. Jasne, ze trzy czy cztery przyzwoite mecze zagrał, ale dla uzyskania takiego efektu wystarczyłoby wziąć kogokolwiek z I ligi za pięć razy mniejszą kasę.
Na wstępie wszyscy Busuladzicia chwalili. Jego ówczesny klubowy kolega w Atromitosie Dawid Kort w rozmowie z nami był przekonany, że Arka się poważnie wzmacnia. Trener Jacek Zieliński na oficjalnej stronie klubowej brzmiał bardzo optymistycznie odnośnie tego zawodnika, choć niewykluczone, że w największym stopniu opierał się on na wspominanym już CV. Nie jest tajemnicą, że jego wpływ na transfery był niewielki, na co dzień w klubie ścierały się ciągle dwie frakcje o zupełnie innym planie działania, a Zieliński musiał liczyć, że mimo wszystko coś się z tego urodzi.
Tutaj wyszło, że to casus Gnjaticia z Korony, który też radził sobie w Serbii, Grecji czy Holandii, natomiast w praniu okazało się, że nadaje się wyłącznie do przeszkadzania i nawet w tym aspekcie się nie wyróżnia. Skoro w Gdyni rezygnują z Busuladzicia już teraz, rozczarowanie musiało być naprawdę duże. Klubowy księgowy pewnie jeszcze się nie otrząsnął, ręce wciąż drżą. Bośniak przez pół roku kasował sowite pensje, a teraz po prośbie też sobie nie poszedł, na pewno jest kilka wypłat do przodu. Taki jest przepis na transferowy niewypał, jeden z droższych w Ekstraklasie w ostatnim czasie.
Ogólnie letnie okienko w wykonaniu Arki to jakaś katastrofa. Dyrektor sportowy Antoni Łukasiewicz nie mieści się nawet w granicy 20% udanych transferów, a tak nisko zawiesił sobie poprzeczkę rozmawiając z nami w październiku. Gdynianie sprowadzili dziesięciu zawodników i efekty są naprawdę mizerne. Jedynie Dawit Schirtladze stanowił wartość dodaną, szczególnie w meczach z ŁKS-em i Górnikiem Zabrze. Pozostałe ruchy są już wyłącznie słabe lub bardzo słabe, z czego tylko jeden przypadek jest ewidentnie losowy.
Marko Vejinović – najlepiej zarabiający zawodnik w dziejach Arki, a jego wykupienie z AZ Alkmaar też sporo kosztowało. Strzelił efektownego gola w derbach Trójmiasta z Lechią, ogółem jednak spisuje się znacznie poniżej oczekiwań.
Fabian Serrarens – również nie gra za czapkę gruszek (około 50 tys. zł miesięcznie), a bardzo długo głównym wątkiem w jego temacie było to, czy wreszcie odda celny strzał. Holender w pierwszych meczach zmarnował dwie wyśmienite sytuacje i poszedł w odstawkę, dopiero na sam koniec zaczął znów grać więcej i wreszcie nawet trafił do siatki z Lechem. Całościowo wciąż duży minus.
Kamil Antonik – jesienią jeden z najsłabszych młodzieżowców w Ekstraklasie. Często grał, bo musiał. Przyzwoity debiut, później już festiwal zmarnowanych okazji i wielkiej nieporadności.
Marcin Budziński – sorry, ale wygląda to już na typowe odcinanie kuponów. Bez pożytku.
Michał Kopczyński – pech, zaraz po transferze doznał poważnej kontuzji.
Nando – niby niezłe CV, ponad 100 występów w Segunda Division, ale jeśli skrzydłowy praktycznie nie ma liczb w ofensywie, to coś jest nie tak. Przypadku nie było. Gra Nando to nieporozumienie, dał się zapamiętać jedynie z czerwonej kartki z Legią. Jego agent szuka mu nowego klubu.
Samu Araujo – bez ligowego debiutu, zaliczył 79 minut w przegranym meczu Pucharu Polski z Odrą Opole. Zimą ma odejść.
Santi Samanes – bez oficjalnego występu, miał problemy zdrowotne.
Arka zatrudniła skauta na niższe ligi hiszpańskie, ale na razie efekt jest taki sam, jak losowanie czy kupowanie na podstawie profilu na Transfermarkcie. A i może wtedy byłoby lepiej, bo z fatalnymi statystykami nie zostałby wzięty Nando. Z taką transferową skutecznością zimą klub z Gdyni zleci w przepaść. Inna sprawa, że podobno dziś nie ma tam za co kupować, dlatego trener Aleksandar Rogić zastanawia się nad rezygnacją z dopiero co otrzymanej posady.
Fot. FotoPyK