Reklama

Co z tym sportowcem roku?

Krzysztof Stanowski

Autor:Krzysztof Stanowski

05 stycznia 2020, 12:53 • 7 min czytania 0 komentarzy

Robert Lewandowski nie został sportowcem roku w Polsce, co tak naprawdę wielkiego znaczenia nie ma (ot, najbardziej prestiżowy, lecz wciąż po prostu jeden z kolejnych plebiscytów), ale wywołało całkiem interesującą dyskusję, a ja – jak to mam w zwyczaju – znalazłem się w samym jej środku. Bo ja, drodzy państwo, zrozumieć nie mogę werdyktu głosujących, co nie ma nic wspólnego z żużlem i Zmarzlikiem, a zdziwienie wynika wyłącznie z braku docenienia Lewandowskiego.

Co z tym sportowcem roku?

Doczekaliśmy się w Polsce globalnej gwiazdy, która wyłącznie dzięki dorobkowi sportowemu, a nie żadnym PR-owym sztuczkom jest rozpoznawalna w każdym zakątku świata. Piłkarza, który strzelił najwięcej goli na świecie w 2019 roku. Idola dziesiątek milionów ludzi. Czy to się komuś podoba czy nie, na podwórkach w każdym zakątku Ziemi dzieci grają w piłkę i w większości marzą o karierze futbolowej. Nie jeżdżą w kółko na motorze, nie rzucają oszczepem, nie klecą sobie tyczek, by przeskakiwać przeszkody. Dlatego zostać gwiazdą piłki jest najtrudniej. Rywalizujesz nie z kilkoma takimi jak ty zapaleńcami, ale dosłownie z całym światem. Robert Lewandowski został hiper gwiazdą. Gdyby życie było grą komputerową, to on tę grę przeszedł na najtrudniejszym poziomie.

Nie mam żadnych problemów z przedstawicielami innych dyscyplin, wręcz przeciwnie – uwielbiam oglądać na Youtube serię Leszka „Eldo” Kaźmierczaka, w której sportowcy wprowadzają go w tajniki swojej specjalizacji. Piotra Liska uważam za wzór, a Justynę Kowalczyk za definicję niezłomności. Zwycięzca plebiscytu Bartosz Zmarzlik w opinii moich kolegów, którzy go znają, jest fantastycznym facetem i z pewnością w swoim sporcie gigantem. Ale no właśnie – nie mogę pozbyć się wrażenia, że słowa „w swoim sporcie” są kluczowe. Przez lata wygrywali z piłkarzami przedstawiciele przeróżnych dyscyplin i nie miałem z tym żadnego problemu, bo nie rywalizowali o triumf z dzisiejszym Lewandowskim (bywało też, co przecież pachniało żenadą na kilometr, że wygrał piłkarz Marek Citko, wówczas bez osiągnięć, później zresztą też bez – ale to inna historia). Ale w 2019? Najwięcej goli. Na świecie.

Argumentem, na który najczęściej wczoraj natrafiałem, było „mistrz świata”. Zmarzlik jest mistrzem świata, a Lewandowski co? Mistrzem Niemiec! Muszę przyznać, że ten argument uważam za… – o jej, ale będzie oburzenie – prostacki. Otóż nie można szafować tytułem mistrza, nie zwracając uwagi na całe tło – między innymi popularność dyscypliny, ale nie mierzoną frekwencją na trybunach, lecz mierzoną frekwencją na treningach, liczbą uprawiających dany sport osób. Jeśli uznamy, że słowa „mistrz świata” zamykają dyskusję to niech sobie każdy w swojej głowie odpowie: czy tytuł mistrzowski w każdym sporcie znaczy tyle samo? Jeśli tak, to proszę przypomnieć sobie najgłupszą i najmniej popularną dyscyplinę, o jakiej słyszeliście (niech będą zdobywające popularność zawody w policzkowaniu się) i powiedzą na głos: mistrz świata w tym i tym znaczy więcej niż gole Lewandowskiego bez mistrzowskiej pieczęci. Nie, zaprowadzi nas to na manowce. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że tytuł mistrza świata, który nie znaczy dosłownie nic i zostać wywalczony na prywatce u kumpla.

Mistrzostwo świata w żużlu to ogromne osiągnięcie… w żużlu. Ogromne. Uważam też, że większe niż gole Marka Citki w 1996 roku i nawet bym się nie zająknął, gdyby Zmarzlik ścigał się i wygrywał plebiscyty w tamtych czasach. Ale dzisiaj Lewandowski wygrać wyścig nie z grupą 300 czy 500 żużlowców (ilu ich w ogóle jest?), ale wyścig z setkami milionów ludzi, którzy na przestrzeni ostatniej dekady chcieli dojść do tego miejsca. Strzelił najwięcej goli ze wszystkich piłkarzy świata. To jest w ogóle niepojęte – jak powiedziałby klasyk. Tylko teraz i tylko w Niemczech zarejestrowanych jest sześć milionów zawodników i zawodniczek… Tylko w samych Niemczech sześć milionów ludzi chciałoby być nim. A na całym świecie?

Reklama

Żużlem się nie interesuje i nie ukrywam tego. W ogóle muszę przyznać, że nie lubię sportów, w których jakąkolwiek rolę odgrywa maszyna. Nie lubię rajdów, nie lubię wyścigów, nie lubię, gdy o zwycięstwie może decydować nie sportowiec, a inżynier czy mechanik. Tak po prostu mam. Z przymrużeniem oka patrzę też na niektóre dyscypliny lekkoatletyczne, które wydają mi się jakimś całkowicie niszowym hobby, ale jednocześnie łatwiej niż w przypadku żużla przychodzi mi docenienie zwycięzców w głosowaniu „PS” – a to dlatego, że myślę sobie, że rywalizują nie tylko z dzisiejszymi (nielicznymi) rywalami, ale z całą historią swojej dyscypliny i jeśli biją rekord świata to znaczy, że przekraczają barierę wyznaczoną niegdyś przez innego wybitnego przedstawiciela ludzkości. A czy w żużlu jest dzisiaj trudniej zostać mistrzem świata niż 15 lat temu?

Nie wiem. Muszę posiłkować się tekstami osób, które w tym siedzą. Kiedy dzisiaj próbowałem znaleźć w internecie dane na temat liczby żużlowców na świecie, natrafiłem na ciekawy artykuł w „Głosie Wielkopolskim”. Sprzed ponad dwóch lat, więc jeśli coś znacząco zmieniło się na lepsze, proszę o informację. Trochę cytatów…

– Przykro się robi, jak na to wszystko się patrzy. W wielu krajach żużel przeżywa ogromny kryzys. Jest to szczególnie widoczne w Wielkiej Brytanii. To była wspaniała liga. Kiedy do niej trafiłem występowały w niej 22 zespoły i jeździli tutaj najlepsi zawodnicy. Dzisiaj wygląda to źle. Obiekty są zaniedbane, a kluby upadają – powiedział Ole Olsen dla BBC.

Źle w lidze angielskiej zaczęło się dziać już wiele lat temu. Liga, o której kiedyś marzył każdy polski żużlowiec teraz przypomina niszowe rozgrywki, w których startują zawodnicy z drugiego, a nawet trzeciego szeregu. – Kiedyś byli Ivan Mauger czy Tony Rickardsson. Dzisiaj z wielkich został już chyba tylko Chris Holder. Teraz w tej lidze nie ma zawodnika, na którego by chodzili kibice. Wszyscy najlepsi dawno uciekli – dodał w rozmowie z Daily Echo, Neil Middleditch, promotor Poole Pirates.

Z Anglii nie tylko odchodzą ostatnie gwiazdy, ale też upadają kluby. W ostatnim czasie taki los spotkał The Lakeside Hammers i Coventry Bees. Podobnie problemy zaczynają się w Szwecji. Tam ostatnio w ogromne tarapaty finansowe wpadła Indianerna Kumla. Doszło nawet do sytuacji, że kibice musieli zapłacić klubowy rachunek za prąd. Elitserien czasami jest porównywana do naszej ekstraligi, bo startują w niej niemal ci sami zawodnicy. Robią to zresztą za dużo niższe stawki. Na tym podobieństwa się jednak kończą. Zainteresowanie rozgrywkami ze strony mediów, ich prestiż i przede wszystkim frekwencja na trybunach jest nieporównywalna z tym, z czym mamy do czynienia w naszym kraju. To jakby dwa inne światy.

W innych krajach jest pod tym względem jeszcze gorzej. W Danii już od dawna liga jest kadłubowa. W Niemczech startują tylko Niemcy, a jaki jest poziom tamtejszego żużla nie trzeba chyba kibicom tłumaczyć. Czechy? – U nas nikt się żużlem nie interesuje. Jesteśmy na szarym końcu jeśli chodzi o sporty motorowe. Na mecze przychodzi garstka kibiców. To głównie rodzina i znajomi. Każdy z nas marzy o tym, aby trafić do Polski – mówił nie tak dawno na łamach “Głosu Wielkopolskiego” Vaclav Milik.

Reklama

Liga jest jeszcze w Rosji, ale tam nawet jakby się pojawiły wielkie pieniądze, to odległości między ośrodkami żużlowymi są tak duże, że trudno byłoby stworzyć atrakcyjne rozgrywki. A brak regularnych rozgrywek ligowych przekłada się na coraz słabszą kondycję czarnego sportu w poszczególnych krajach. Już teraz na palcach jednej ręki można policzyć żużlowców ze Słowenii, Norwegii, Finlandii, Chorwacji, Węgier, Ukrainy, Słowacji, Francji, Holandii czy Włoch.

Nawet w Stanach Zjednoczonych, które kiedyś były żużlową potęgą nie ma kto jeździć i aż strach pomyśleć, kto będzie bronił honoru tego kraju, jeśli karierę w końcu zakończy Greg Hancock. O Nowej Zelandii nawet nie ma co wspominać. Światowy żużel znalazł się więc na zakręcie. I to poważnym. O polskiej ekstralidze z dumą mówi się, że to „najlepsza żużlowa liga świata”. To atrakcyjne i nośne hasło, ale tak naprawdę mocno oderwane od rzeczywistości, bo co to za sztuka być najlepszym, skoro nie ma z kim rywalizować?

Pojawia się więc zasadnicze pytanie: czy wkrótce nie zostaniemy ostatnim krajem, w którym istnieje speedway? Ale będziemy udawać, że to nieprawda, tak?

Wczoraj porównałem żużel do wyścigów wielbłądów. Z prostej przyczyny: akurat w telewizji pokazywano wyścig wielbłądów. Nam się wydaje to sport w zasadzie nieistniejący, a na Półwyspie Arabskim nikt nie wie o istnieniu żużla. Pytanie brzmi: gdyby Oman miał napastnika Bayernu Monachium, który ze wszystkich piłkarzy świata strzelił najwięcej goli w 2019 roku, a sportowcem roku wybrany zostałby wielbłądzi dżokej, to uznalibyście to za rozsądne czy jednzak chichotalibyście pod nosem?

Najśmieszniejsze jest to, że dopiero co toczyłem walkę odwrotną: z wyznawcami Lewandowskiego, którym się wydawało, że ich rodak powinien otrzymać Złotą Piłkę (moim zdaniem zasłużył na czwarte miejsce). Ja więc nie mam żadnego fioła na punkcie „Lewego”, nie łączy mnie z nim żadna więź, zwyczajnie sobie wszystko na chłodno analizuję. Nie mam żadnego „bólu dupy”, w zasadzie nie ma dla mnie żadnego znaczenia, kto był wczoraj pierwszy, drugi, a kto trzeci (szczerze mówiąc, wstyd się przyznać, naprawdę nie wiem, kto był trzeci). Ale brak uznania dla człowieka, który wtargnął na piłkarski, najtrudniejszy szczyt jest czymś, czego zrozumieć nie umiem.

A potem sobie przypominam, że żyjemy w kraju, w którym karierę wykraczającą poza sport zrobił chodziarz, mimo że każdy normalny człowiek jak się spieszy to biegnie.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Założyciel Weszło, dziennikarz sportowy od 1997 roku.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...