Reklama

O królu tradycyjnych zapasów, który pokonał Rogera Federera

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 grudnia 2019, 11:28 • 14 min czytania 0 komentarzy

W Europie jest zupełnie nieznany, za to w Szwajcarii rozpoznają go niemal wszyscy. Christan Stucki, bo o nim mowa, uprawia Schwingen, czyli szwajcarskie zapasy. W sierpniu tego roku wygrał największe i najważniejsze zawody w swojej dyscyplinie. Już wcześniej niezwykle popularny w swoim kraju, po tym sukcesie stał się absolutną gwiazdą. Tak wielką, że w głosowaniu na sportowca roku pokonał w swej ojczyźnie nawet samego… Rogera Federera. „Ale skąd to uwielbienie fanów?” zapytacie? I na to pytanie właśnie tu odpowiemy.

O królu tradycyjnych zapasów, który pokonał Rogera Federera

O sporcie

Dobra, domyślamy się, że wielu z was nigdy wcześniej nie słyszało o Schwingen. Wypadałoby więc trochę o tym opowiedzieć, bo inaczej cały ten tekst nie miałby sensu. A poza tym to całkiem ciekawa rzecz. Wiadomo, dyscyplina teoretycznie bardzo prosta w swych założeniach. To w końcu tylko zapasy, ale choćby tło, jakie jej towarzyszy – to już sprawa nieco bardziej skomplikowana. Zacznijmy więc od niego.

Tradycyjnie był to męski sport, ale dziś siłują się też kobiety. Korzenie Schwingen sięgają trzynastego wieku, a pierwotnie uprawiali go wyłącznie farmerzy w rejonie Alp. Skąd to wiemy? To z tamtego okresu pochodzą najstarsze malunki, prezentujące zapaśników – znajdziecie je w kościele w Lozannie. Potem sport niemal zaginął. Zresztą przez jakieś dwa stulecia był nawet zabroniony. Zakaz skończył się jednak w XVIII wieku i tradycja powróciła. Ba, rozrosła się. W 1805 roku zorganizowano pierwsze „alpejskie zawody”, zlokalizowane przy ruinach zamku Unspunnen.

Schwingen to stary sport, który był obecny w Szwajcarii od dawna. Wywodzi się z innych form zapasów. Pierwotnie zapaśnicy pozostawali w strojach, które nosili na co dzień, podwijali jedynie nogawki spodni. […] Klasycznym testem dla zapaśników był Bruenig, w którym zapaśnicy ze środkowej Szwajcarii spotykali tych z rejonu Berna, żeby zobaczyć, kto jest najmocniejszy – mówił Ernst Schlaepfer, pracujący przy organizacji współczesnych zawodów.

Reklama

Dziś ten sport to tradycja, ale też biznes. Zresztą wzbudza to spore kontrowersje. Wielu uważa, że zapaśnicy nie powinni mieć sponsorów. Trafiają się nawet fani, którzy – właśnie ze względu na postępującą komercjalizację – po prostu przestali przychodzić na zawody. Zapaśnicy noszą dziś czarne spodnie, kolorowe koszulki (czyste, choć na co dzień chodzą w takich z logiem sponsora, Stuckiego wspiera na przykład szwajcarski Lidl) i specjalne pasy (właściwie spodenki, ale zwykle używa się właśnie słowa „pasy”), za które wzajemnie się łapią i próbują przewrócić.

No i właśnie, skoro o przewracaniu mowa, to czas na zasady. Typowa walka trwa kilka minut. Osiem, dziesięć, czasem nawet dłużej. Zależy od zawodów. Ale tylko wtedy, gdy nikomu nie uda się przewrócić przeciwnika na łopatki, podnosząc go za wspomniany pas i cały czas trzymając w odpowiedni sposób. Jeśli ktoś zrobi to wcześniej – koniec, finito. Ring, o ile tak można to nazwać, jest okręgiem. Walczy się na świeżym powietrzu. W przypadku, gdy nikomu nie uda się obalić przeciwnika, zwycięzcę wybiera trzyosobowe jury. Podobno wyróżnić możemy aż sto ruchów, używanych przez zapaśników, często podobnych do tych używanych w judo. Szkopuł w tym, że najczęściej stosowanych jest tylko… pięć.

Największe zawody, organizowane raz na trzy lata, to Eidgenössisches. Wiemy, trudna nazwa, dlatego pójdziemy tropem innej, potocznej i będziemy nazywać je „igrzyskami alpejskimi”. To na nich wybiera się „króla”, czyli najlepszego zapaśnika w kraju. Ten w nagrodę dostaje byka (tak, byka, takie zwierzę) i sporo kasy. Poza tym – zainteresowanie mediów i fanów w całym kraju. W zawodach nie ma podziału na kategorie wagowe. Dlatego uprawiający Schwingen to zwykle sporzy goście, którzy wykorzystują swoją siłę. Stucki mierzy na przykład niemal dwa metry i waży około 140 kilogramów, choć to już przykład ekstremalny. Zwykle kręci się to w okolicach 185-190 centymetrów i stu kilo.

Schwingen, jak już mogliście się domyślić, to jeden z tradycyjnych sportów narodowych Szwajcarii i za taki jest uważany przez samych mieszkańców tego kraju. Ale na igrzyskach alpejskich rozgrywa się też dwie inne konkurencje. W jednej rzuca się głazami. No i to w sumie tyle. Istnieje podział na kilka konkurencji, według wagi – 20, 40 i 83,5 kilograma. Druga konkurencja to Hornussen, sport drużynowy, wyglądający jak skrzyżowanie golfa z baseballem. I tyle wiedzy w tej kwestii nam wystarczy.

Co jeszcze warto wiedzieć? Że z postępującą komercjalizacją Schwingen stało się wielką atrakcją. W ciągu kilku dni ostatnich igrzysk alpejskich na stadion przyszło ponad 400 tysięcy osób! Zresztą sam stadion to też ciekawa budowla – wybudowany tymczasowo, a pomieścić mógł dobrze ponad 50 tysięcy fanów. – Gazety, radio i telewizja wręczyły ten sport ludziom. W erze globalizacji fani szukają „prawdziwej Szwajcarii”, potrzebują czegoś, z czym mogą się identyfikować. Chcą czuć się odrębni od reszty świata i Europy. Sport i tradycja im w tym pomaga – mówili Ernest Schlaefli, były zapaśnik, oraz Ernst Schlaepfer.

Globalizacja jest jednak obecna i tu. Bo Schwingen wymyka się Szwajcarii, interesuje turystów, a nawet oficjeli spoza kraju. Ostatnie igrzyska alpejskie oglądał choćby… król Tonga. Ale tu akurat istnieje pewne, zresztą ciekawe wyjaśnienie. Była to bowiem wizyta prywatna. Tupou VI, jak zwie się monarcha tego niewielkiego kraju z Oceanii, jest krewnym rodziny Muellerów z Zugu, miejsca, gdzie odbywały się igrzyska.

Reklama

W 1885 roku mój pradziadek odbył podróż z Zugu na Tonga. Poszukiwał brata, który wyruszył na wyprawę i nigdy nie powrócił. Pradziadek też nie wrócił, zakochał się w jednej z lokalnych kobiet. Poślubił ją, mieli dwanaście dzieci. Na początku XX wieku wysłał jednego z synów, mojego dziadka, do Szwajcarii, by tam studiował. Ten na uniwersytecie w Zurychu poznał studentkę z Belgradu. Poślubił ją w 1920 roku, oboje wrócili na Tonga. Mój ojciec urodził się w 1928 roku. Krótko przed wybuchem II wojny światowej, dziadek powrócił do Szwajcarii wraz z całą rodziną – opowiadał szwajcarskim mediom Luka Mueller.

Reszta dzieci jego pradziadka, pozostała na Tonga. I dziś żyje tam około stu osób, które noszą nazwisko Mueller, kolejnych kilkadziesiąt znajdziecie na Fidżi. Luka często podróżuje na tamtejszy wyspy, zwykle odwiedza też króla, z którym się zaprzyjaźnił. Dlatego zaprosił go na igrzyska. I król przybył.

Na miejscu obserwował koronację innego króla.

O bohaterze

Christian Stucki, czyli… zupełnie normalny facet. Poza wzrostem, wagą i tym, że zna go cała Szwajcaria. Gdyby jednak nie uprawiał zapasów, prawdopodobnie wyróżniałby się tylko fizycznością. To dusza towarzystwa, wesoły gość, który lubi rozmawiać z ludźmi. Choć nie zawsze było mu lekko – w szkole, ze względu na wspomniany wzrost i wagę – często padał ofiarą docinków ze strony kolegów. W końcu mama powiedziała mu, że może się bronić. Zrobił to na tyle dobrze, że gość, który mu dokuczał, stracił zęba. Christianowi było na tyle przykro, że już nigdy więcej tego nie powtórzył.

Zresztą o charakterze Stuckiego często mówiono w mediach. Że jest miły, pomocny, towarzyski, sympatyczny, otwarty i… to bardzo źle. Przynajmniej dla jego kariery sportowej. Wielu twierdziło, że jest zbyt łagodny, przez co często zdarzało mu się przegrywać najważniejsze walki. – Byłem dobrym niedźwiadkiem, który w ringu nie był w stanie uwolnić zwierzęcej natury – tak ujmował to on sam. Jego koledzy byli kiedyś podobno tak zdesperowani, że obudzili go w środku nocy i zaczęli zanurzać jego głowę w basenie. Mieli nadzieję, że to wkurzy go wystarczająco mocno, by tę naturę obudzić. Wkurzyło. Według relacji tych, którzy to widzieli, czterech facetów przeleciało wtedy dobrych kilka metrów. Ale Christian szybko wrócił do swojego zwykłego stanu. Zmienić to udało mu się dopiero w 2017 roku, po sesjach z coachem i psychologiem.

Poza ringiem się jednak nie zmienił. Nawet teraz, mimo że już wcześniej był gwiazdą, a teraz stał się idolem wielu Szwajcarów, prowadzi zupełnie zwyczajne życie. W ciągu roku, gdy akurat nie startuje, pracuje jako kierowca ciężarówek. – Czy zostanę w pracy? Oczywiście. W pewnym momencie będę musiał znów zacząć pracować na pełen etat. Wcześniej pracowałem u rzeźnika, trzy dni w tygodniu. Pracuje też moja żona, wymieniamy się opieką nad dziećmi. Byłbym w stanie wyżyć bez pracy. Ale nie chcę być profesjonalnym sportowcem. Praca jest dla mnie niemal relaksem. Kiedy jestem w drodze, mogę się na moment wyłączyć, uspokoić myśli, a jeśli chcę, to mogę też udzielić wywiadów przez telefon – mówił.

A jak właściwie zaczął uprawiać Schwingen? Do sportu wprowadził go jego ojciec, Willi. Bez presji, ot, żeby młody chłopak po prostu poznał tę dyscyplinę. Chrigu, jak często nazywa się Stuckiego, podobno od zawsze był wysportowany i interesował się wieloma dyscyplinami. Grał w piłkę, świetnie ogarniał mini golfa, a warunki fizyczne pozwalały mu próbować sił właśnie w sportach walki. I ostatecznie na nie postawił. Od dzieciaka trenował naprawdę poważnie, dyscyplinie poświęcał mnóstwo czasu. Miał też świetnego nauczyciela, bo Willi to były zapaśnik, zresztą kilkukrotny mistrz lokalnych zawodów.

Miło, że dzięki temu zawsze będziemy mieli coś wspólnego – mówił ojciec, który z syna jest niesamowicie dumny. Zresztą był od dawna. Już w wieku 16 lat Christian pojawił się w telewizji, bo był młodym, utalentowanym zapaśnikiem, który jechał na swoje pierwsze igrzyska alpejskie. Szybko więc stało się jasne, że może osiągnąć wiele. Jednak na największe sukcesy trochę poczekał, a o tym, że ostatecznie je odniósł, zadecydowało – zdaniem jego ojca – poznanie Cecile, dziś już żony Christiana. To przy niej się zmienił, wydoroślał i uporządkował swoje życie. Gdy pojawiły się dzieci, stał się, jak mówi sama Cecile, „wspaniałym ojcem”, a przy tym był skoncentrowany na sporcie jak nigdy wcześniej.

Od tamtego czasu odniósł mnóstwo sukcesów na wielu imprezach. Brakowało mu jednak tego największego.

O historii

Szwajcaria pokochała Christiana Stuckiego sześć lat temu. Był wtedy wielkim faworytem do zdobycia tytułu króla. W finale jednak przegrał, całe zawody skończył na drugim miejscu. Został jednak „królem serc”. Zdobył je, gdy pocałował ostatecznego triumfatora w głowę, oddając mu honory i uznając za lepszego. Gest robił tym większe wrażenie, że mowa o człowieku, którego wielu uważało za najlepszego zapaśnika ostatniego dziesięciolecia. Miał prawo czuć się rozczarowany. I pewnie był. Stać go jednak było na uznanie wyższości Matthiasa Sempacha, swojego kolegi, który został królem.

Trzy lata później też się nie udało. Został 2019 rok. Co prawda Stucki nie mówił nic o końcu kariery, jednak wszyscy eksperci podkreślali, że jeśli chciałby coś osiągnąć, to tylko teraz, tylko w tym roku, tylko w Zug. Nigdy nie było bowiem tak starego triumfatora, jakim mógłby zostać 34-letni Christian. Za trzy lata w świecie Schwingen byłby już tak naprawdę dziadkiem. Bez szans na triumf. Po drodze przytrafił mu się jednak mały dramat.

Kontuzja. Ot, życie sportowca. Tak to już bywa. Przytrafiła się na początku sezonu, w maju. Do startów wrócił dopiero początkiem sierpnia, ale na jedynych zawodach, w których wystartował, zajął zaledwie szóste miejsce i prezentował się kiepsko. – Na początku kłóciłem się z kontuzją. Wiedziałem jednak, że jeśli będę dobrze trenować, może mi się udać wrócić. Odbywałem cztery albo pięć sesji treningowych w tygodniu. Starałem się dobrze wypoczywać. Chciałem być w pełni sił na igrzyska. […] Jestem pozytywnie nastawiony. W ostatnich tygodniach trenowałem sporo i dobrze. Inni w tym czasie się siłowali, rywalizowali. Może będą zmęczeni? – mówił przed startem.

Nic nie było jednak pewne. Willi Stucki wspominał, że gdy dowiedział się o kontuzji syna, do oczu napłynęły mu łzy. Bo wiedział, że dla Christiana to najprawdopodobniej ostatnia szansa na zdobycie jedynego brakującego mu tytułu do skompletowania „Wielkiego Szlema”, złożonego ze zwycięstw w kilku najważniejszych zawodach. Taka sztuka udała się wcześniej tylko jednemu człowiekowi. Christian miał spróbować też to zrobić. Kontuzję udało się bowiem doleczyć. Do Zug jechał jednak nie w roli faworyta. Wręcz przeciwnie – bliżej było mu do outsidera.

Wśród faworytów wymieniało się za to zawodników o kilka, a nawet kilkanaście lat młodszych. I faktycznie, młodzież radziła sobie naprawdę nieźle. A Stucki? Przy bardzo trudnym rozstawieniu – mierzył się z całą czwórką głównych faworytów do tytułu, podczas gdy każdy z nich siłował się z maksymalnie dwójką z największych rywali – zdołał odnieść kilka zwycięstw, ale dość szybko stracił też cenne punkty. Przed siódmą, decydującą walką, wiadomo było, że nie ma szans na awans do finału, o ile nie pomogą mu rywale.

Pomogli, inne pojedynki ułożyły się po jego myśli. Stucki dostał się do walki finałowej po raz drugi w swojej karierze. Tuż przed nią… płakał w szatni. Przy kolegach. – Pewnie byli nieco zaskoczeni. Zostawili mnie jednak w spokoju. Uspokoił mnie trener. Uderzyło mnie całe to napięcie. Nagle znalazłem się w finale. Musiałem to uwolnić. Możliwe, że właśnie tego potrzebowałem. Byłem zdeterminowany. Sześć lat wcześniej nie wierzyłem w sukces aż tak. Tym razem wiedziałem, że jeśli odpuszczę, przegram – mówił dziennikarzom.

Stucki powtarzał, że sam zdawał sobie sprawę z tego, że więcej szans może nie otrzymać. Mówił mu to też jego trener. – To twoja walka. Dla siebie, dla rodziny. Możesz to zrobić – powiedział swojemu podopiecznemu tuż przed decydującą walką. Christian musiał ją wygrać. Gdyby mu się nie udało, nie zdobyłby tytułu króla. Nie było innego rozwiązania. Naprzeciwko niego stał Joel Wicki. Dwudziestodwuletni, piekielnie utalentowany, jeden z czwórki początkowych faworytów. Wystarczał mu remis, teoretycznie mógłby po prostu próbować odpierać ataki rywala. Bo pewne było, że Stucki się do nich rzuci, wykorzystując przewagę fizyczną.

Bo, powtórzmy to jeszcze raz, Christian musiał wygrać. Musiał.

Więc wygrał.

O triumfie

42 sekundy. Tyle trwała finałowa walka i tyle czasu zajęło Christianowi Stuckiemu spełnienie marzenia. Został królem, którym – teoretycznie – nie miał prawa zostać. Był za stary, stracił swoją szansę sześć lat wcześniej. Nikt w takim wieku nie został wcześniej zwycięzcą Eidgenössisches. Nikt, aż do czasu triumfu Christiana. – Nie miałem już wielkich nadziei, że wejdę do finału. Gdy się udało, w nim też dostałem bardzo trudnego rywala. Udało mi się go jednak szybko pokonać. Kiedy dowiedziałem się, że w ogóle wszedłem do finału, byłem wręcz sparaliżowany. Udało mi się jednak odpowiednio do niego przygotować. […] W pierwszym momencie po walce nie zrozumiałem, co się stało. Myślałem, że sędzia powiedział, że nie ma rozstrzygnięcia. Potem zobaczyłem znak i zrozumiałem, że wygrałem. Byłem niesamowicie szczęśliwy. To były moje siódme igrzyska. W końcu się udało. Czuję satysfakcję, że mój wysiłek się opłacił. Wiele w to zainwestowałem – mówił po finale.

Po decydującej walce przytulił i ucałował żonę. Potem powtarzał, ile jej zawdzięczał i że to dzięki niej udało mu się zostać królem. Co z kolei oznacza, że ona została królową. – Bez niej nie byłoby to możliwe. Dbała o mnóstwo rzeczy i wszystkim się zajmowała. Jestem jej bardzo wdzięczny – mówił Christian. Eksperci zgodnie przyznawali, że oboje mogą nosić swoje tytuły jak najbardziej zasłużenie. Po walce Stucki odbębnił sesje z mediami, udzielił dziesiątki wywiadów, poświętował i o drugiej w nocy ruszył do wynajętego pokoju hotelowego… na rowerze.

Po sukcesie dostałem mnóstwo zaproszeń do wielu programów. Wspaniałe przyjęcie zorganizował też Andreas Hegg, burmistrz Lyss. Potem wyjechałem na wakacje. Naładowałem baterie, wypocząłem. Mój szef skorzystał z mojego sukcesu – rozdawał klientom małe kiełbaski, ochrzczone mianem „kiełbasek króla Schwingen”. Poza tym dał mi tydzień wolnego – opowiadał Stucki. W domu czekało go zresztą wspaniałe powitanie. Trwał tam akurat festiwal, którego Christian został największą gwiazdą. Wszyscy bili mu brawo, nosili go na rękach (a nie jest to łatwe, zauważmy), zmieniono nawet nazwę jednej z ulic i ochrzczono ją jego nazwiskiem. Wszyscy pytali też: co teraz? Emerytura?

Jako król musisz panować, jeśli tylko możesz. Teraz przede mną trzy ekscytujące lata. W przyszłym roku Szwajcarska Federacja Schwingen będzie obchodzić 125. rocznicę utworzenia. Chciałbym w tym momencie wciąż być aktywnym zawodnikiem. Poza tym fizycznie i mentalnie czuję się bardzo dobrze. Cel jest taki, by za trzy lata wziąć udział w kolejnych igrzyskach alpejskich. Moja żona ostatnio mówiła, że mógłbym uprawiać ten sport i przez sześć lat. Nie chciałbym jednak kończyć w miejscu, od którego zacząłem. Nie chcę przegrać cztery razy na jednej imprezie i wrócić do domu pokonany – mówił.

Niech więc żyje król. Co najmniej przez najbliższe trzy lata.

O spotkaniu

To było w październiku, dwa miesiące po tym, jak Christian Stucki wygrał Eidgenössisches. W Bazylei trwał turniej ATP 500. Ranga może i nie najwyższa, ale rokrocznie podnosi ją pojawienie się na nim Rogera Federera. Bo to przecież jego „domowa” impreza i zawsze chętnie walczy o zwycięstwo w niej. W tym roku na trybunach pojawił się też Stucki i spotkał się z prawdopodobnie najbardziej znanym Szwajcarem na całym świecie.

Roger to niesamowita osobowość. Został szczery i skromny mimo wszystkich swych sukcesów. Jest na kompletnie innym poziomie. Nawet dla mnie to wielki sportowiec, a przecież ja też coś wygrałem i znam trochę osób. Czapki z głów za to, co osiągnął – mówił Stucki, który wręczył Federerowi (za duże jak Rogera) spodenki do uprawiania Schwingen. Sam dostał podpisaną rakietę i prośbę o to, by Rogera nie dotykał. Bo jeszcze połamie.

Dlaczego w ogóle wspominamy o tym spotkaniu? Bo kolejne dwa miesiące później obaj znów się spotkali. W głosowaniu na najlepszego sportowca Szwajcarii. Udział biorą w nim dziennikarze (2/3 głosów) i fani (1/3). Wśród widzów Stucki otrzymał aż 52,02 procent głosów. U dziennikarzy było nieco gorzej, ale łącznie zebrał ich ponad 30 procent. Po podliczeniu okazało się, że wyprzedził Federera o niespełna 9 punktów procentowych.

Został tym samym pierwszym zawodnikiem uprawiającym Schwingen, którego wybrano najlepszym sportowcem w kraju. Co by jednak nie pisać – zasłużył.

SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...