Reklama

Nerwówka z happy endem. Liverpool Klubowym Mistrzem Świata

redakcja

Autor:redakcja

21 grudnia 2019, 22:09 • 5 min czytania 0 komentarzy

W 2005 przegrali z Sao Paulo, w 1981 z Flamengo, w 1984 z Independiente, w latach siedemdziesiątych dwukrotnie do finału Pucharu Interkontynentalnego nie podeszli.

Nerwówka z happy endem. Liverpool Klubowym Mistrzem Świata

Można się śmiać z rangi Klubowych Mistrzów Świata, można mówić, że to już nie to co kiedyś, że owszem, dawniej Puchar Interkontynentalny całkiem spoko, ale teraz Europa zbyt odjechała by to kogokolwiek grzało. Liverpool Kloppa pisze jednak historię The Reds, mierzy nie tylko w najwyższe zaszczyty, ale również – by tak rzec – w egzorcyzmowanie swoich demonów, odczarowywaniu najgorszych pass. Najważniejsze jest oczywiście to, by posłać wreszcie do piachu tą o wiecznym czekaniu na kolejny tytuł mistrza Anglii – w tym sezonie stukną trzy dekady – ale tytuł Klubowego Mistrza Świata może robić za symboliczny przyczynek.

Liverpool wszedł w ten mecz, jakby chciał go wygrać w pięć minut. I mógł: 41 sekund zajęło mu stworzenie dobrej okazji Firmino, a w trzeciej minucie Keita z dwunastego metra miał obowiązek trafić – jak nie do siatki, to chociaż w światło bramki, żeby Diego Alves miał furę problemów. Niestety dla LFC, uderzenie było godne meczu Stal Mielec – Sokół Pniewy, klasyczne siła razy ramię, piłka wyfrunęła ze stadionu w kierunku Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Niestety dalsza część pierwszej połowy również przypominała mecz Stal Mielec – Sokół Pniewy. Co tu kryć, to nie była uczta dla oczu, cios za cios, prędzej błąd za błąd. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia patrząc jakie błędy techniczne potrafił dzisiaj zaprezentować Van Dijk, który w pewnym momencie w swojej szesnastce posłał świecę piętnaście metrów w górę, a metr do przodu, nawet taki kozak jak Salah ze trzy razy miał problem z przyjęciem piłki. Flamengo trochę wtedy odżyło, Liverpool zaprosił je do tańca, ale z zaproszenia przed przerwą skorzystał głównie Bruno Henrique, który momentami skutecznie wrzucał na karuzelę obronę Anglików, ale albo w kluczowym momencie brakowało mu wsparcia, albo poprawnej decyzji. Względnie jeszcze w ostatniej chwili Gomez wyjaśnił go wślizgiem. Liverpool pchał się straceńczo środkiem pola, a w 34. minucie trybuny zaczęły mecz po prostu wygwizdywać.

Na kolejny dowód kunsztu Liverpoolu musieliśmy czekać do drugiej połowy. Henderson fantastycznym zagraniem obsłużył Firmino, ten ma czystą pozycję – Diego Alves stoi w bramce jak kołek, wiadomo, że nie ma szans. Oczywiście zawsze można posłać jakiegoś farfocla, uderzyć w bramkarza, ale nie – Firmino uderza świetnie, jest siła, jest precyzja, Diego Alves nie tyle nie ma czasu zareagować, co chyba nawet spojrzeć. Ale uderzenie trafia w wewnętrzną część słupka i odbija się tak, że piłka wędruje wzdłuż pola karnego zamiast do siatki. To już nie centymetry decydowały, a milimetry.

Reklama

Tak czy siak wtedy, na jakiś czas, mecz zaczął przypominać topowe spotkanie. Salah miał zero wolnego miejsca, a jakimś cudem uprzedził Caio i oddał kąśliwe uderzenie. Przypomniał sobie o swojej obecności na boisku Gabigol, najpierw strzelając z rogu szesnastki – pozwolił mu też na to ślamazarny Van Dijk – co sprawiło sporo kłopotów Alissonowi, wkrótce mieliśmy też całkiem groźną przewrotkę Gabigola. Brazylijczyk bronił pewnie, ale też raz prawie stracił piłkę spóźniając wybicie – Flamengo potrafiło czasem dojść do głosu. Z naciskiem jednak na czasem, bo z drugiej strony mieliśmy pseudokontrę, gdzie Bruno Henrique wychodził na pozycję, miał sporo miejsca, ale rozejrzał się i nie miał z kim grać. Zanim zdążył mu pomóc KTOKOLWIEK, wróciło już siedmiu graczy LFC. Trochę różnica w organizacji gry. Niestety, mecz narzuconego wtedy tempa nie wytrzymał, przypominał raczej szarpaninę z futbolem jako dyscypliną, wyłączając okazjonalne zrywy Liverpoolu, jak choćby wtedy, gdy bajeczne uderzenie posłał z dystansu Henderson, ale Diego Alves zdołał to zbić.

0:0 po dziewięćdziesięciu minutach. Ze wskazaniem na Liverpool, ale nie trudno było sobie wyobrazić, że jednak coś zmontuje czy Gabigol, czy Bruno Henrique, względnie że po prostu jakiś rykoszet dupą rozstrzygnie mecz i nie dość, że Liverpool zostawi mnóstwo sił, to jeszcze wyjedzie z niczym. A przecież już z urazem w trakcie spotkania musiał zejść Oxlade-Chamberlain.

W stosunku do Firmino najwyraźniej jednak zadziałała zasada do trzech razy sztuka. To on przełamał zachowawczo rozgrywaną dogrywkę – on, ale kto wie, czy jego wykończenie nie było najmniej efektowną kwestią tej akcji. Kluczowe było kapitalne podanie Hendersona przez pół boiska do Mane. Ten świetnie przyjął, przytomnie rozegrał i Firmino wykorzystał sam na sam.

Ale piłka meczowa w końcu przyszła. Miał ją dziewiętnastoletni Lincoln, wprowadzony w dogrywce. Idealna piłka, czysta pozycja –  najlepsza okazja dla Flamengo w całym meczu przyszła w 119 minucie, ale młody spudłował. Za chwilę Liverpool mógł świętować.

Słowo trzeba też poświęcić sędziowaniu. Nie chcemy tworzyć spiskowej teorii dziejów, że oto wszystkie kontynenty na hurra sprzysięgły się przeciw europejskiej potędze klubowe, ale katarski arbiter sędziował dziwnie. Może po prostu nie ta półka, niemniej w pierwszej połowie obroniłby się karny dla Liverpoolu – atakowany Henderson – w drugiej wychodzącego sam na sam Mane zaatakował od tyłu Rafinha, a efektem – po 5 minutach konsultacji z VAR – była piłka dla Flamengo. Miejmy nadzieję, że to nie zapowiedź osobliwego sędziowania na mundialu w Katarze, koszmaru z Korei wolelibyśmy nie przerabiać.

Wpis na karty historii wpisem na karty historii, kolejny dowód mentalnej siły kolejnym dowodem mentalnej siły, ale jedno musi kibiców The Reds martwić: Liverpool nie tylko pojechał w środku sezonu do Kataru, ale jeszcze w finale musiał męczyć swoje gwiazdy 120 minut. A przecież tylko w grudniu ma do rozegrania dziewięć meczów, z następnym już w czwartek. Tymczasem najbliższa przerwa, żeby naładować akumulator, dopiero po siedemnastym maja. Nie ma podstaw by sądzić, że maszyna Kloppa zwalnia, ale ci ludzie nie są przecież ze stali, prawda?

Reklama

Prawda?

Liverpool FC – Flamengo 1:0 po dogrywce

Roberto Firmino 99′

Fot. NewsPix

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...