Nie jesteśmy ignorantami i doskonale wiemy, że w Ekstraklasie aż roi się od ancymonów, których większość boiskowych wyczynów należałoby po prostu dyplomatycznie przemilczeć. Pełno patałachów, partaczy, kopaczy niskiej klasy i zwyczajnych średniaków bez piłkarskiej tożsamości. Tym bardziej zawsze żal patrzeć na takiego Lukasa Haraslina, który jeszcze rok temu wydawał się być bursztynem pośród piasku ligowej rzeczywistości, a od dłuższego nie przypomina najlepszej wersji siebie i szczerze powiedziawszy trudno powiedzieć, czy jeszcze kiedykolwiek będzie przypominał. Na razie nic na to nie wskazuje.
Ostatni mecz roku. Lechia dostaje porządny łomot od Rakowa. Słowak nie jest najsłabszy na boisku, ale patrzy się na niego naprawdę przykro. Gestykuluje, kłóci się, macha rękoma, frustruje, łapie niepotrzebną żółtą kartkę, kiedy wynik jest już ustalony, a w międzyczasie marnuje doskonałą okazję na strzelenie gola, by chwilę później obserwować, jak jego własna drużyna musi wyjmować piłkę z własnej siatki. Obraz nędzy i rozpaczy. Co gorsza, takie obrazki już nikogo chyba nie za bardzo dziwią. To jest jego codzienność.
Nigdy nie był typem zawodnika legitymującego się dobrymi liczbami. Wprost przeciwnie. Zawsze narzekaliśmy, że brakuje mu asyst, że brakuje mu goli, że brakuje mu kluczowych podań, że nie wybija się w klasyfikacjach kanadyjskich, że nie daje konkretów, a przecież głównie po nich ocenia się skrzydłowego. Przyjrzyjmy się jego statystykom z jego czterech sezonów w Lechii:
2015/16: 20 meczów, 3 gole, 2 asysty
2016/17: 26 meczów, 3 gole, 3 asysty
2017/18: 11 meczów, 2 asysty
2018/19: 33 mecze, 4 gole, 8 asyst
Na kolana taki bilans nie powala, ale trzeba mu oddać, że długimi okresami trapiły go kontuzje i rehabilitacje, które potrafiły wykluczyć go z gry na wiele, wiele kolejek. Kiedy zaś w lecie 2018 roku przepracował cały okres przygotowawczy i na pełnej parze wszedł w nową kampanię, ręce same składały się do oklasków. Był wtedy absolutnie topowym skrzydłowym ligi. Takim, na którego patrzyli jego koledzy i automatycznie ich nogi same kierowały do niego piłkę, bo wiedziałby, że ten zrobi z nią coś pożytecznego. Tamta Lechia dominowała, wygrywała mecz za meczem, a Haraslin nie musiał nawet grać całych spotkań, żeby udowadniać swojej przydatności.
Przypominał pędzący meteoryt przez odmęty szarzyzny polskiej piłki kopanej i w sumie to dobre porównanie, bo podobnie, jak meteoryt przeleciał się przez kosmos, żeby wraz z przyjściem 2019 roku – całkowicie zgasnąć. Na wiosnę jeszcze nikt nie panikował, bo zdarzało mu się zaliczać dobre występy, ale z czasem nieco niepokojący stał się fakt, że przez cały pół roku dołożył tylko jednego gola na swoje ładnie zbudowane jesienią konto.
Z każdym meczem wyglądał coraz gorzej. Gdańszczanie w rundzie finałowej przegrali aż cztery mecze, ostatecznie tracąc rozpęd z początku sezonu, i słabsza forma Haraslina to jeden z głównych powodów takiego stanu rzeczy. A mimo to nie przeszkodziło mu to, żeby być łakomym kąskiem na rynku transferowym. Wcześniej w odejściu z Polski przeszkadzały mu kontuzje, ale teraz miało mu się udać. Zainteresowanie było, przewijały się kolejne hiszpańskie czy włoskie kluby, solidne marki, w tym czasie Słowak poprowadził Lechię do zdobycia Superpucharu Polski, strzelając dwa gole, ale czas mijał i do niczego nie doszło.
Został i miał zaliczyć przełomowy sezon, pokazując, że przewyższa swoimi umiejętnościami Ekstraklasę. No niestety, nie on pierwszy i nie on ostatni brutalnie przekonał się, że łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Raz, że zespół Piotra Stokowca napakowany jest przehajpowanymi nazwiskami, które nie gwarantują niczego innego niż marazm środka tabeli, a dwa, że Haraslin ani trochę nie wystaje ponad to bagienko.
Zagrał do tej pory osiemnaście razy, zaliczył trzy solidne występy okraszone zdobyczami statystycznymi z Legią, ŁKS-em, Koroną, jeden bardzo dobry z Arką z dwoma asystami na koncie, ale poza tym to już totalna mizeria i to jeszcze bez śmietany. Przyjrzyjmy się jego notom:
Trójka – pięć razy
Czwórka – siedem razy
Piątka – dwa razy
Szóstka – trzy razy
Siódemka – raz
Dwa gole i cztery asysty w pół roku to w jego przypadku żadna tragedia, gdyby tylko dawał drużynie tyle, ile dawał jeszcze rok temu. Naprawdę, jesteśmy w stanie zaakceptować sytuację, w której nie będzie najefektywniejszym statystycznie graczem świata, jeśli faktycznie moglibyśmy o nim mówić w kontekście wszystkich innych walorów, które wykazywał. A potrafił kiwnąć, potrafił zrobić przewagę, potrafił zdobyć przestrzeń, potrafił napędzić błyskawiczny atak, potrafił… grać w piłkę, a to w Ekstraklasie naprawdę, naprawdę, naprawdę bardzo dużo. A taki Haraslin, jak z meczów z Jagiellonią (0:3), albo z Rakowem (0:3), to żaden piłkarski artysta, a gimnazjalista, próbujący podrobić na szkolne zajęcia plastyki obraz Picassa i pokazać jako swój – ego jest, umiejętności i możliwości brak.
Wiecie, straciliśmy już trochę nadzieję, że Lipski będzie drugim Milą, Gajos reprezentacyjną ”8”, Sobiech wielkim ekstraklasowym strzelcem, a Lechia w takim składzie personalnym ciekawym kandydatem do mistrzostwa, ale w tego Haraslina można było wierzyć najbardziej. Przecież dopiero co był jednym z dwóch najlepszych skrzydłowych ligi. Szkoda, że był, bo niedługo faktycznie może okazać się, że ze swoimi dwoma udanymi rundami w Polsce okaże się efemerydą, zamiast gwiazdą na miarę tych rozgrywek.
Fot. 400mm.pl