Stanisław Malec nie opuścił żadnego ligowego spotkania Cracovii od ponad szesnastu lat. Spotkanie z Koroną w Kielcach było jego 537. meczem „Pasów” bez choćby jednego starcia przerwy. Trudno w dość mocne słowa ubrać to, ile dla Stanisława Malca znaczy Cracovia. Bo gdy opowiada o swoich przeżyciach – o dumie, o radości, o zwątpieniu – trudno mu ukryć wzruszenie. Łzy same napływają do oczu, głos zaczyna się lekko łamać.
Redaktor naczelny TerazPasy.pl, kiedyś również wiceprezes działającego przy klubie Koła Sympatyków, ale przede wszystkim – kibic Cracovii numer jeden. Pamiętający słynną Basztową, czasy na długo przed wejściem Janusza Filipiaka, III-ligowe boje w podkrakowskich wioskach. Doświadczający ciążącego przez wiele lat nad Cracovią fatum, naoczny świadek spadków, awansów, setek zwycięstw, remisów i porażek. W rozmowie z Weszło wraca pamięcią do wszystkich tych chwil, które przeżył z „Pasami”.
Jak szesnastolatka chciała bronić się przed napaścią kibiców Pogoni? Dlaczego Janusz Filipiak nazywa go „wyznawcą Stawowego”? Co nie odpowiada mu u Michała Probierza? Czemu córka zagroziła mu, że wyjdzie za mąż w dniu derbów? Dlaczego bardziej bał się policji niż kibiców rywali?
Od 2003 roku nie opuścił pan ligowego meczu Cracovii, daje to ponad 16 lat bez jakiejkolwiek przerwy. Pamięta pan ostatnie spotkanie, na jakim pan nie był?
– To było nie tyle rozpoczęcie serii, co świadome przerwanie poprzedniej ciągłości. Mecz w Białymstoku, krótko po spotkaniu Pucharu Polski, podczas którego była duża rozróba. Odbyła się wtedy specjalna sesja Rady Miasta, środowisko kibicowskie orzekło wtedy, że powinniśmy zostać w domu, bo Cracovii może się stać krzywda. Stąd decyzja, by na ten mecz nie jechać. Od tamtej pory szczęśliwie nie było ani jednego ligowego spotkania Cracovii bez mojego udziału. W sumie uzbierało się tego grubo ponad 500 ligowych meczów Cracovii non stop.
Ligowego, ale i w europejskich pucharach.
– Nie było ich niestety za wiele, ale wiąże się z tym fajna historia. W 2007 roku Cracovia dostała się z łapanki do Pucharu Intertoto, miała pojechać do Soligorska, na Białoruś. Te puchary przyszły tak niespodziewanie, że zastały mnie bez ważnego paszportu. Na początku łańcuszka urzędowego były może ze dwie-trzy osoby, które mogły mi nieco w tym pomóc, ale potem straciłem sprawę z oczu. Dostałem dosłownie w ostatniej chwili telefon od koleżanki, że paszport jest do odbioru. Przyjechałem z nim do domu, zaglądam do skrzynki, a tam list z urzędu, że niestety, ale nie mogą mi tego dokumentu wydać na czas. Prywatnymi, bocznymi ścieżkami się udało, bo bez tego bym na pewno nie pojechał.
Jeździł pan z kibicami, własnym samochodem?
– Różnie. Na początku byłem wiceprezesem Koła Sympatyków i uczestniczyłem w organizowaniu wyjazdów. Wtedy jeździłem pociągami specjalnymi, autobusami. Później jeździłem z redakcją Terazpasy.pl zabierając krakowskich dziennikarzy. Jak Cracovia weszła do ekstraklasy był problem, by zabrać wszystkich chętnych więc kupiłem siedmioosobowe auto. Na mecze do Świnoujścia czy Gdańska zdarzało mi się lecieć samolotem. Wiele razy korzystałem też z zaproszenia trenerów i wracałem z meczów z piłkarzami. Natomiast ostatnimi czasy zdarza mi się pokonywać setki kilometrów samemu. Często jeździ ze mną Jacek Żukowski z Gazety Krakowskiej.
Akredytacja pomaga, gdy na przykład wojewoda zamknie stadion.
Było kilka takich spotkań, więc gdyby nie wejściówka prasowa, pewnie też ta ciągłość zostałaby przerwana. Na wyjeździe było prościej, na Cracovii różnie z tymi naszymi akredytacjami było. Był czas, gdy bardzo krytycznie odnosiliśmy się do tego, co się na Cracovii działo, mieliśmy problemy z jej pracownikami…
Między innymi ze Stefanem Majewskim.
– Wtedy szczególnie. Natomiast w takich sytuacjach zawsze pomagał telefon bądź mail do profesora Filipiaka. Profesor mimo że był przez nas krytykowany, nieraz bardzo mocno, to załatwiał to i nigdy akredytacje nie zostały nam na stałe odebrane. Choć było wiele takich prób.
Jak profesor Filipiak reagował na tę krytykę?
– Cracovia przechodziła trudną drogę od klubu bardzo zaniedbanego do klubu, w którym pojawił się wreszcie gospodarz. I wizja, jak ma ten klub funkcjonować, jak ma dojść do profesjonalizmu, była różna. Profesor podejmował wiele kontrowersyjnych decyzji, my się z nimi nie zgadzaliśmy więc szczerze i odważnie wyrażaliśmy w tekstach na Terazpasy.pl swoje opinie, które prezes zawsze z godnością przyjmował. Można powiedzieć, że Profesor uczył się Cracovii, a my uczyliśmy się Profesora. Inna sprawa, że nie każdemu się nasza krytyka podobała, bo ludzie bali się, że to może profesora zniechęcić do inwestowania, do budowania klubu.
Która Cracovia była pana ulubioną?
– Na pewno ta pierwsza Stawowego. To był czas, kiedy mieliśmy jako TerazPasy.pl niemal wyłączność, nie było strony oficjalnej. Robiliśmy we wtorki na Kazimierzu spotkania z piłkarzami, działaczami, na które przychodziły tłumy. Była fajna symbioza z tamtą drużyną i entuzjazm wśród kibiców. Gdyby przeszedł pan po trybunach, to prędzej ludzie wymienią skład z 2004 niż z 2014, 2017. Teraz jak nauczysz się, jak jakiś piłkarz ma na imię, to jego już w Cracovii nie ma.
Trudniej się przez to z dzisiejszym zespołem utożsamiać?
– Bez porównania. Kiedyś podjąłem zresztą świadomą decyzję, że przestaję wchodzić w bliskie, przyjacielskie kontakty z piłkarzami. Pamiętam, jak z klubu wyrzucili Arka Barana, kolejnych piłkarzy. To była moja osobista tragedia, wiele emocji mnie to kosztowało. Dziś oceniam zawodników już tylko przez pryzmat gry.
Przemawia do pana pomysł, jaki ma na grę Cracovii Michał Probierz?
– Z inicjatywy trenera Probierza jesteśmy po imieniu, ale bardzo się różnimy. Jego piłkarski świat to jest inny świat niż mój wymarzony. Oczywiście trudno jego okresu nie oceniać pozytywnie patrząc na tabelę, na wyniki. I chwała mu za to! Niczego mu nie ujmując, trzeba wiedzieć, że takiej władzy, takich możliwości jak on, nie miał w Cracovii żaden trener. Byłem przy każdym, z większością się lubiłem. Nikt – może poza Stefanem Majewskim – nie dostał tyle zaufania od Profesora Filipiaka. Nikt nie mógł sprowadzić takiej ilości piłkarzy, nikt nie mógł tyle przegrać… Sam trener Probierz mówił o tym wielokrotnie.
Gdyby nie uznana marka Michała Probierza, gdyby nie kwestie finansowe związane ze zwolnieniem drogiego trenera, to pewnie dawno by robotę w Cracovii stracił. Choćby po koszmarnie przegranych Derbach jesienią 2017 roku. Ale w decydującym momencie sam się obronił! Gdyby w ostatnim meczu 2017 roku, z Górnikiem w Zabrzu, nie wygrał 4:1 tylko przegrał, Profesor – choćby bardzo Probierza lubił i sporo by go to kosztowało – musiałby coś rzucić kibicom. Był bunt na trybunach… Tkwiłby przez całą zimę w takiej sytuacji? Nie sądzę.
Probierz dostał czas, przebudował zespół na swoją modłę i dziś Cracovia ma chyba najlepszą obronę, jaką ten zespół widział w XXI wieku. Choć z drugiej strony nazywamy ją „dośrodkovią”, jej piłkarze wykonali najmniej dryblingów w całej lidze.
– No i to nie jest mój futbol choć trzeba przyznać, że jest bardzo skuteczny! Ja kocham piłkę taką, jaką Cracovia grała za Wojciecha Stawowego. Wszyscy się z tego śmieją, profesor mi nawet kiedyś powiedział, że jestem wyznawcą Stawowego. Dla mnie ogromną szkodą dla polskiej piłki jest to, że Wojtek nie pracuje w ekstraklasie. Gdyby miał więcej zaufania od Profesora Filipiaka, możliwość sprowadzenia zawodników dobieranych według własnych kryteriów, to jego podejścia do piłki broniłyby zdobyte trofea, a nie tylko (?) trzy awanse i elegancja gry, która jednym się podoba a innych irytuje.
Byłem na obozie w Gniewinie, gdy brał ten zespół po raz drugi, w 2012 roku. Miał tam surowych piłkarzy, grających zupełnie inny futbol. Od pierwszej jego lekcji słuchałem i miałem okazję uczyć się zasad, jakie obowiązywały u niego na boisku. To nie jest elementarz, to jest fizyka kwantowa. Coś, na naukę czego musisz mieć czas. No i nie każdy przyswoi to w odpowiedni sposób, nie każdy ma predyspozycje do tego typu gry. Gdyby Wojtkowi udało się zebrać piłkarzy takich, jakich on chce, na odpowiednim poziomie, gdyby przerobił z nimi rozdział pierwszy, drugi, trzeci…
A nie lepiej dobrać taktykę do zawodników? Stawowy miał – z całym szacunkiem – Stebleckiego, Danielewicza, Dudzica, a chciał grać tiki-takę.
– Jak się piłkę kopnie z dowolnego miejsca na boisku i ona wpadnie w okolice pola karnego przeciwnika, to zawsze coś się dzieje. Jeżeli się tego nie zrobi, pozornie nie dzieje się nic. Teraz kwestia – szukać rozwiązania inteligentnego, żeby sprokurować sytuację do strzelenia bramki, czy kopać w pole karne i mieć punkt, bo coś się działo, bo obrońca się pomylił…
Co zdarza się w naszej lidze niezwykle często.
– Stąd jest to propozycja kusząca. Można zalecić stoperowi, by brał piłkę lepszą nogą i walił balon do przodu. Robota wykonana, zagrożenie oddalone. A można wychodzić spod pressingu. Wtedy, jak robi się to umiejętnie, to jest piękne. I daje ogromną przewagę już po kilku szybkich podaniach. Tylko że nikt nie puści w telewizji powtórki z wychodzenia spod pressingu, a jak z długiej piłki ktoś zbije, ktoś odbije, ktoś strzeli – będzie w skrótach.
Mam wrażenie, że w krajach, do których chcemy równać, takie wyjścia podaniami docenia się dużo bardziej, często reakcją na klepkę obrońców, która uwalnia spod pressingu, potrafi być burza braw.
– Niech pan spojrzy na przegrany mecz z ŁKS-em. Pamiętam akcję tuż przed przerwą, jak ŁKS w prawym narożniku pięknie wyszedł spod pressingu, z tego była w konsekwencji sytuacja bramkowa, ale napastnik się przewrócił. Ludzie odpowiedzialni za powtórki w telewizji nie pokażą akcji od początku, uznają to wyjście spod pressingu jako niewarte uwagi. Dwa ostatnie podania, strzał – to ich interesuje. Nie szukają czegoś więcej, a istota tej akcji jest chwilę wcześniej.
Kiedyś chodziłem na każdy trening. Mój rytm dnia wyznaczały zajęcia Cracovii. Byli trenerzy, którzy to, co na treningu, przenosili na boisko. Widziałem potem, że tutaj kogoś może brakło, tam ktoś czegoś nie zrobił, przez co nie wyszło, ale cała akcja miała swój plan. A byli szkoleniowcy, których Cracovia kompletnie nie przenosiła trenowanych schematów na mecz. Jakieś małe gry, rozegrania dwójkowe, trójkowe, wyjście bokiem do wrzutki, ale nie było gry jako całości. Za Stawowego, w trzeciej lidze, były takie treningi, których piłkarze nie cierpieli. Piłka przemieszczała się po boisku, a oni mieli zmieniać w sposób logiczny, zorganizowany swoje ustawienie. To nie było tak, że „postoję, bo akcja rozgrywa się daleko”. Wszystko było rozpisane na nuty.
Orkiestra zamiast zespołu solistów.
– Zawodnicy mieli „partyturę”, wyuczone schematy, ale w pewnym momencie mieli obowiązek przerwania schematu, wprowadzenia elementu kreatywności. Jak już była powtarzalność, to ktoś przepuszczał podanie, zagrywał wbrew dotychczasowej logice. To wszystko był autorski pomysł Wojtka Stawowego. Czekam, aż ktoś zaufa mu tak, jak profesor Probierzowi. Da mu czas, odpowiednich piłkarzy. Wtedy zobaczymy w Polsce drużynę, jaką chce się oglądać. Jak poświęcam dwie godziny życia na obejrzenie meczu innego niż Cracovii, musi mnie zainteresować. Musi dziać się w nim coś więcej niż momenty zagrożenia po dośrodkowaniu.
Analizowaliśmy niedawno mecz Cracovii z Lechią, gdzie efektywny czas gry w pierwszej połowie wyniósł 23 minuty, a dośrodkowanie goniło dośrodkowanie. Tego nie dało się oglądać bez napływu czarnych myśli.
– Jakbyśmy oglądali taki mecz i wycięli bramki, nie znali wyniku, pewnie nie ocenilibyśmy, kto wygrał, a kto przegrał. Wygrali? „Wytrzymali, na końcu dobili”. „Piłka nożna to nie jazda figurowa”. Przywiązuje się większą wagę do tego, by przeszkodzić niż do tego, żeby wykorzystać swój atut. Rywal ma szybkiego skrzydłowego? To cała para idzie w to, by go wyciąć. Zero z tyłu, z przodu coś wpadnie. Ale nam oczywiście łatwo rozmawiać. Trenerzy są jak ta nauczycielka, która przychodzi po studiach z masą pomysłów, a po miesiącu trzecioklasiści ją weryfikują. Bo prezes naciska na wynik, dziennikarze piszą.
Często mówi się też o możliwościach technicznych piłkarzy, jacy grają w lidze. Powiedział pan o Stawowym: jakich on miał piłkarzy? W III lidze zrobił jeden nabór, później dochodzili piłkarze jak Węgrzyn, Citko. Natomiast 13 zawodników, którzy grali w III lidze, grało później w ekstraklasie. Większość nie miała nawet debiutu na tym poziomie, a jednak przeszła taki proces edukacyjny, że można powiedzieć, że Stawowy w ciągu dwóch sezonów wyprodukował kilkunastu ligowców.
Druga drużyna Wojtka Stawowego? W 2012 polecieliśmy z kretesem. Zlecieliśmy wiele kolejek przed końcem, odstawaliśmy od ekstraklasy totalnie. Z tej słabiutkiej drużyny odeszło 13 zawodników. Wszyscy, którym ktoś zaoferował kontrakt. Pozostali tylko ci, których nikt nie chciał. Pamiętam, jak Wojtek spytał mnie: „Stasiu, jak ty to oceniasz?”. Odpowiedziałem: „Wojtek, zezłomować i do huty!” (śmiech). On się zaśmiał i mówi: „Stasiu, zobaczysz, oni będą grać w piłkę”. Z całym szacunkiem dla nich, bo to chłopaki, z którymi nadal mam kontakt, których bardzo lubię. Ale piłkarze, jakich nikt nie chciał. A jednak byli w stanie zrobić awans, grając tę trudną, wymagającą piłkę, która mogła potem dać nawet górną ósemkę. No ale potem Wojtek przegrał trzy mecze i stracił pracę.
Gdyby spośród setek spotkań Cracovii miał pan wybrać najbardziej pamiętne, które by to było?
– Pierwszy mecz Cracovii po powrocie po 20 latach do ekstraklasy. Spotkanie w Lubinie, wygrane przez Cracovię 5:2. Graliśmy cudownie. Robiłem wtedy zdjęcia, stałem za bramką, na którą padały gole. Ryczałem jak bóbr. Ze szczęścia, że doczekałem czegoś takiego. Moja Cracovia znów jest w ekstraklasie, wróciła w tak fantastycznym stylu. Niedaleko mojego domu była knajpka, gdzie kibice Wisły oglądali mecze. Oczyma wyobraźni widziałem ich miny!
Chwilę wcześniej były baraże o powrót do ligi z Polkowicami, Cracovia wygrała mecz i rewanż po 4:0. Pamiętam chroniczny ból brzucha przez cały tydzień. Miałem taki obraz w głowie: pierwsza minuta, 1:0 dla Polkowic. Piętnasta – 2:0, koniec połowy – tracimy do szatni na 3:0 i awans będący na wyciągnięcie ręki ulatuje. Wracało fatum, jakie trapiło Cracovię przez całe moje życie.
Ale anegdot związanych z wyjazdami jest cała masa.
Mamy czas.
– Kapitalnym przeżyciem był nasz pierwszy pociąg specjalny do Szczecina. Pojechało nas 500, może 550. Bardzo ważny mecz z rywalem w walce o awans. Niesamowicie emocjonalne doznanie. Latał nad nami helikopter, czuło się, że dzieje się coś wyjątkowego. Cały pociąg śpiewał. To było uczucie więzi, braterstwa, potęgi. Każdy, kto był w pociągu do Szczecina, będzie to pamiętać do końca życia. A ktoś, kto słucha tej opowieści na pewno żałuje, jak mógł pojechać, a się nie zdecydował.
Kiedyś jadąc do Pińczowa trafiliśmy na kościół, w którym odbywała się wystawna msza. Jechaliśmy kolumną samochodów i kierowca pierwszego wpadł na pomysł, by zrobić kilka okrążeń dookoła kościoła, z klaksonami, z uśmiechami na ustach. Jadąc z kolei do Biłgoraja zatrzymaliśmy się po drodze w jakiejś wiosce, a tam ludzie rzucili wszystko, nasz przejazd był dla nich jak święto. Robiliśmy sobie zdjęcia na furmance. Piękne wspomnienia. Trzecioligowe wyjazdy stworzyły więź trudną do powtórzenia teraz. Byliśmy razem tym sortem ludzi, którzy rezygnowali z meczów z Legią, z Widzewem, przy sztucznym oświetleniu, by tułać się w miejsca, gdzie wieś tańczy i śpiewa. Akceptowaliśmy kibicowanie żadnemu poziomowi sportowemu. Każdy się z każdym dzielił ostatnią kanapką, ostatnim łykiem piwa, nikt nigdy nikogo nie zostawił w potrzebie.
Były też pewnie i trudniejsze chwile?
– Był taki mecz Cracovii, na długo przed awansem, w Niedźwiedziu. Wjeżdża się tam, jest kościół, za nim cmentarz, a za cmentarzem boisko. Cracovia grała nieporadnie, zremisowała chyba 1:1, straciła wtedy szanse na awans. Znów, po raz kolejny nie wyrwie się z III ligi. Mecz się skończył i dopadła mnie taka myśl, że myślałem, że zeświruję. „Staszek, po co ci to?”. To było takie… przemożne poczucie, że jestem skazany na jeżdżenie za Cracovią po takich Niedźwiedziach. Że ten klub zarył tak głęboko, że już nie ma szans się odkopać. Pamiętam siebie wiszącego na płocie z myślą, że wiara, że zobaczę jeszcze silną Cracovię, nie ma sensu… Ja zawsze byłem z tego klubu dumny. Jak nie miał siedziby, jak były złe wyniki, jak postępowała degrengolada. Cokolwiek się działo, dla mnie to był najwspanialszy klub na świecie. Ale brakowało mi tego, by zobaczyli to inni.
Rodzina podzielała pana pasję?
– Teraz już nie ma tematu, bo to ponad szesnaście lat bez przerwy. Wszyscy się przyzwyczaili. Ale były trudne sytuacje. Żona wiedziała jednak, na co się pisze. Jeszcze przed ślubem zabrałem ją na randkę na mecz i, wstyd się przyznać, przez 90 minut zapomniałem o jej istnieniu (śmiech). Wszystko, co w domu się planuje, zaczyna się od spojrzenia w terminarz.
Podobno córka zagroziła kiedyś, że wyjdzie za mąż w dniu meczu.
– Nie byle jakiego meczu, tylko derbów z Wisłą. Mieliśmy iść gdzieś wspólnie – chyba do zoo – jak była mała. Wtedy zagroziła mi, że wyjdzie za mąż w derby, długo siedziało mi to w głowie, że jest do tego zdolna, bo ma charakter. Ale tak się szczęśliwie zdarzyło, żę gdy z przyszłym mężem ustalali datę ślubu padła data 15 sierpnia, czwartek. Dyskretnie lobbowałem za tą opcją…
Była też taka sytuacja – ślub chrześniaka żony. A tego samego dnia – mecz w Poznaniu. Było ostro. Spora rozterka, bo mecze meczami, ale w pewnym momencie człowiek mięknie. Jak powiedziałem żonie, że tego dnia jest mecz, nie musiałem nic dodawać. Od razu był duży foch. Szczęśliwie przełożono go z soboty na piątek. Ale postanowiłem żonie nie mówić, dopiero w piątek rano, przed wyjazdem, zostawiłem jej kartkę z informacją, że dojadę na ten ślub.
Mówił pan kiedyś o sytuacji, kiedy kibice Pogoni napadli na was z nożami, bejsbolami. Tego też żona, rodzina musiały się obawiać.
– To był wyjazd autokarowy do Szczecina. Naszym busem jechało akurat piknikowe towarzystwo, żadne mocne chłopaki. W ciemnym, ustronnym miejscu, w jakimś lesie, stało kilkanaście samochodów i spora grupka młodych mężczyzn. Kierowca chciał się zatrzymać, ale pod naszą presją ruszył w ten tłum. Nikomu nic się nie stało, siekierą albo bejsbolem ktoś z nich rozbił reflektor, pokiereszowany został bok autokaru. No i ruszyli za nami. Kierowca cały czas zajeżdżał im drogę tak, by nie mogli nas wyprzedzić. Wreszcie wpadliśmy na patrol policji, zatrzymaliśmy się, tamci się rozjechali.
Była wtedy pod moją opieką 16-letnia dziewczyna grająca w hokejowej Cracovii, Kasia Kasprzycka. Jej mama zgodziła się, żeby pojechała pod warunkiem, że się nią zajmę. Późniejsza reprezentantka Polski zresztą. Zaczęła chodzić po autobusie i zbierać butelki po piwie. Mówię: „Kasia, co ty robisz?”. „Panie Stasiu, jak to co? Będziemy się bronić”. Kapitalna dziewczyna, mnóstwo wyjazdów z nami zaliczyła.
Innym razem w Warszawie kibice Legii próbowali wpaść do pociągu, ale ten wyjazd akurat był „kompletny”, z mniej grzecznymi kibicami Cracovii, że tak powiem. Oni dawali radę i nie musieliśmy się niczym martwić. Jeszcze innym we Wrocławiu, kiedy jeszcze działałem w Kole Sympatyków i dogadywałem wyjazdy z policją, policjanci zostawili nas samych w centrum na bardzo długo. Bez obstawy, bez niczego. Wtedy też organizowało się coś w rodzaju samoobrony, gdyby taka konieczność zaistniała.
Powiem panu, że policji, to ja się obawiałem bardziej niż kibiców wrogich klubów.
Dlaczego?
– Działania policji w tamtym czasie, to było coś strasznego. Jeszcze w III lidze był taki mecz w Staszowie, gdzie policja nas po prostu rozstrzelała. Regularny pluton policji walił w ludzi z gumowych kul. Kasia Kasprzycka została ranna, ranny był chłopak z zarządu stowarzyszenia, ludzie niemający nic wspólnego z chuliganką.
Wspominam taki mecz z Ruchem, poprzedzający ten, który opuściłem po raz ostatni. Policja też wpadła na stadion i strzelała jak do kaczek. A kibice byli karani za to, co nastąpiło potem. Nikt nie siedział i nie mówił: „Przepraszam, że żyję”, tylko były różne agresywne reakcje. Miałem okazję widzieć to od wewnątrz, a potem jak wygląda to z punktu widzenia prasówki, skąd koledzy dziennikarze opisują zdarzenia widząc tylko ich efekt. Choć oczywiście nie chcę kibiców wybielać, bo w wielu momentach to oni bywają winni.
***
– Na koniec taka refleksja wywołana przez Krzysztofa Stanowskiego, który niedawno na Weszło wspominał grupę dyskusyjną z czasów, gdy Internet dopiero raczkował. To był piękny czas! Był tam Paweł Mogielnicki, Tomek Listkiewicz, Wiktor Cegła. No i był Tomasz Jażdżyński – obecnie przewodniczący Rady Nadzorczej Wisły SA – z którym najczęściej konwersowałem. Oprócz opisywania tego, co działo się w Cracovii, sporo dyskusji to były oczywiście spory pomiędzy Cracovią a Wisłą. Merytoryczne debaty, mnóstwo fajnych rozmów. Wtedy TeleFonika wchodziła do Wisły, było ten klub stać na każdego piłkarza w naszej lidze. Dystans między Cracovią a Wisłą – kosmiczny! Nadzieje na to, by sytuacja się odwróciła? Żadne.
I tak sobie dziś myślę na wesoło, jaką ironią losu byłoby, gdyby tamten chłopak, który wtedy kończył studia i zaczynał swoją imponującą karierę zawodową, Tomek Jażdżyński, był tym, który zgasi światło na Wiśle. I pozna z autopsji to, co ja wtedy na grupie opisywałem – smak i radość kibicowania w podkrakowskich wioskach…
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. archiwum prywatne Stanisława Malca
[etoto league=”pol”]