Na współczesny Milan patrzy się bez większej przyjemności. Nie ma nic odkrywczego w tym, że piłkarze, którzy aktualnie ubierają jego barwy, są w najlepszym wypadku dużo gorszymi wersjami swoich odpowiedników sprzed dekady. I choć zdają się wychodzić z głębszego kryzysu, wygrali drugi ligowy mecz pod rząd, a momentami ich gra wyglądała całkiem przyzwoicie, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że ten cały boiskowy chaos, przypadkowość, niefrasobliwość nieco nie przystoi takiej marce. Ale z drugiej strony nieprzypadkowo w sporcie funkcjonuje powiedzenie o tym, że zwycięzców się nie sądzi.
Dobra, do rzeczy, najważniejsze informacja meczu Milanu z Bologną jest taka, że przełamał się Krzysztof Piątek. Uff. Wreszcie.
Naprawdę w końcu mógł odetchnąć z ulgą, bo w ostatnich tygodniach był chyba najbardziej krytykowanym zawodnikiem ekipy Stefano Piolego. Nie lubimy plotek, ale znamienna dla jego reputacji była sugestia Corriere dello Sport, że polski snajper powinien szukać sobie nowego pracodawcy, a jako najciekawszy potencjalny kierunek dziennik wskazywał nomen omen na drużynę Sinsy Mihaljovicia. Świadczy to tylko o tym, jak bardzo Polak stracił w oczach tamtejszej piłkarskiej społeczności.
Tym razem Łukasza Skorupskiego pokonał pewnym strzałem z rzutu karnego, który zresztą sam sobie wywalczył, przyjmując futbolówkę przed polem karnym, otoczony przez trzech defensorów drużyny przeciwnej, nieco przypadkowo uwolnił się z spod ich kurateli i mądrze zachował się w szesnastce, dając się sfaulować goniącemu go przeciwnikowi. Minęła chwila i zobaczyliśmy jego firmową cieszynkę. To jego czwarty gol w tym sezonie Serie A. Dalej sporo poniżej oczekiwań, ale gol to gol.
W międzyczasie jego koledzy bawili się w dziwaczne zabawy z piłką na pograniczu zdrowego rozumu. A to Donnarumma tak podał piłkę, że ta trafiła pod nogi Olsena, a to Calanhanoglu postanowił poklęczeć za murem przy rzucie wolnym z trzydziestu metrów i między Bogiem a prawą – nie było ani jednego powodu, dla którego mógłby tak się zachować. Wszystkich ich przebijał jednak występ Theo Hernandeza, którego poczynania można określić jako tragikomedię pierwszej klasy.
Rozumiemy, że mogło mu się kręcić w głowie od kiwek Olsena, ale na tym poziomie takiemu zawodnikowi nie przystoi przegrywanie wszystkich defensywnych pojedynków po swojej flance, leniwe wracanie na własną połowę, dziesiątki głupich strat w newralgicznych miejscach boiska i zwyczajne kolosalne zagubienie w oczach. Oprócz tego Theo zaliczył jeszcze samobója, za którego ponosi całkowitą winę, bo nie zdążył pokryć swojego rywala w polu karnym przy rzucie rożnym i jego rozpaczliwa interwencja skończyła się wpakowaniem futbolówki do własnej bramki, a to jeszcze nie był koniec dramatu, bo pod koniec meczu znów coś mu odbiło i sprokurował bezdyskusyjnego karnego.
Co śmieszne, przy naprawdę kompromitującym występie, Theo udało się też strzelić całkiem ładnego gola, kiedy to wykorzystał przecudowne podanie od Suso. Bo generalnie Milan, mimo pewnej nieporadności, wcale nie był taki słaby. Kontrolował przebieg spotkania. I choć przez pierwsze kilkanaście minut starcia hołdował pomysłom taktycznym rodem z pokrzykiwań Piotra Świerczewskiego (zwykła laga), to z każdą minutą zaczęło mieć to ręce i nogi.
Tutaj jakaś klepka, tutaj trójkącik, tutaj szybkie prostopadłe podanie, tutaj ładny strzał z daleka Bonaventury i skończyło się w miarę pewnym zwycięstwem. Wiadomo, nie jest to wielki wyczyn, Bologna też raczej większego zagrożenia poza stałymi fragmentami gry nie stworzyła, ale jeśli Milan chce chociaż nawiązywać do wielkiej przeszłości, to takie mecze musi wygrywać. Nawet w niekoniecznie przepiękny sposób.
FC Bologna 2:3 AC Milan
40′ Theo (samobój), 84′ Sansone z karnego – 15′ Piątek, 32′ Theo, 46′ Bonaventura
Fot. Newspix