Wiele można o Ekstraklasie powiedzieć, ale oddajmy królowej co królewskie – jeśli poświęcimy się dla niej, wstaniemy po sobocie na 12:30 w niedzielę i zaufamy, że nie będzie lipy, ona potrafi się odwdzięczyć. Te mecze, nazwijmy je wczesnoporannymi, są naprawdę ciekawe, na pewno ciekawsze niż paździerze z 18 w poniedziałek, bo też kogo obchodzi piłka w poniedziałek. A niedziela? Piękny dzień, jeszcze wolne, powietrze jest jakby inne, a ludzie bardziej uśmiechnięci. I cóż, dzisiaj usiedliśmy do starcia Cracovii z Rakowem pełni nadziei, za co znów zostaliśmy nagrodzeni, bo liga zaprezentowała pełen zestaw emocji.
Po pierwsze były absurdy, a wszyscy kochamy te futbolowe głupoty. Rakoczy potrafił minąć Szumskiego na 25. metrze, zastać więc chwilkę później pustą bramkę i nie trafić w nią zza pola karnego. Hanca umiał przywołać ducha Marka Sokołowskiego i zapakować taki centrostrzał, że piłka odbiła się od słupka i zatańczyła w okolicach linii bramkowej. Ten sam Rumun umiał nie wykorzystać idealnego dośrodkowania, kiedy z pięciu metrów nakrył piłkę podeszwą, zamiast dostawić szuflę, co skończyło się nieszczęsnym farfoclem.
Tak, czuliśmy, że żyjemy.
Natomiast gdyby Ekstraklasa chciała nas raczyć tylko takim śmieciowym jedzeniem, nie bylibyśmy zadowoleni, bo komedia to jedno, a kino akcji to drugie. I całe szczęście w tym drugim względzie można było liczyć na Cracovię.
Pewnie, że często na nią narzekamy, ponieważ długimi momentami gra futbol archaiczny, polegający na wrzutkach, dośrodkowaniach i centrach, ale dziś naprawdę nie mamy zamiaru się czepiać. To wciąż był festiwal wrzutek, ale trudno nie odnieść wrażenia, że tym razem szedł za tym jakiś pomysł. Podejść trochę wyżej, nie dać gościom rozwinąć skrzydeł, bombardować kolejnymi próbami i w końcu musi wpaść. Jeszcze w pierwszej połowie Pasy nie dopięły swego, choć na przykład śliczne uderzenie Jablonskiego z dystansu w poprzeczkę zasługiwało na uwagę (i żal, że nie wpadło, gdyż mielibyśmy stadiony świata), ale w drugiej połowie nie było co zbierać.
Najpierw Hanca dośrodkowaniem – a jakże – obsłużył Janusza Gola, który super strzelcem przecież nie jest, ale w końcu upolował pierwszą bramkę od powrotu do Ekstraklasy. Potem piłka spadła pod nogi Pestki na szesnastce, a młodzieżowiec się nie podpalił, tylko elegancko nakrył futbolówkę i dał ją Szumskiego po długim rogu. Natomiast kropkę nad „i” postawił van Amersfoort snookerowym uderzeniem, z którym też chyba nie miał prawa poradzić sobie bramkarz Rakowa.
Nie było wątpliwości, kto w tym meczu jest lepszy.
Nie ma też wątpliwości, że Cracovia na dziś zdecydowanie poważniejsza drużyna niż Raków. Najpierw 3:1 przy pierwszej potyczce, potem eliminacja z Pucharu Polski, a teraz 3:0 w ligowym rewanżu. 6:1 w bramkach, de facto trzy zwycięstwa – taka jest różnica między beniaminkiem a drużyną, która trochę w tej Ekstraklasie już jest i myśli co najmniej o pucharach.
Zbyt mało dał od siebie dzisiaj Raków, dość powiedzieć, że wyróżnić w jakikolwiek sposób możemy tylko Jacha i Szumskiego (a przecież puścił trzy bramki). Obrońcę ciągnęło do przodu, jak raz nawinął przeciwnika raboną i uderzył nieznacznie ponad bramką – byliśmy w szoku. Z kolei Szumski nie dość, że zmniejszał rozmiary porażki, to jeszcze pokazał się jako architekt, bo przecież to on wypuścił w pierwszej połowie Szczepańskiego właściwie do sytuacji sam na sam, ale ten nie trafił nawet w bramkę. Pytanie, co robiła przez ten mecz reszta zespołu? Defensywa nie domagała, ofensywa wręcz nie istniała, już nie mamy siły znęcać się nad Kolewem, który raz mając piłkę na 20. metrze, tyle składał się do strzału, że turysta zdążyłby dojechać z rynku i go zablokować. Po co tacy piłkarze są w tej lidze? Nie mamy pojęcia.
W każdym razie Cracovia w sumie planowo wygrywa i wywiera presję na Śląsku – ma tyle samo punktów co wrocławianie, ale lepszy bilans, więc zmienia go na pozycji lidera.
Fot. 400mm.pl