Łukasz Bereta to prawdopodobnie najmłodszy trener w czterech najwyższych ligach w Polsce. Mając zaledwie 28 lat, prowadzi od początku tego sezonu Ruch Chorzów. Oczywiście nigdy nie dostałby takiej szansy, gdyby „Niebiescy” nie zanotowali trzech spadków z rzędu i nie rywalizowali dziś w III lidze. Trzeba jednak przyznać, że Bereta bardzo dobrze wykorzystuje okazję na pokazanie się przed szerszą publicznością. Mimo że Ruch omal nie przystąpił do rozgrywek, a latem tworzył kadrę na kolanie, drużyna po początkowych problemach pięknie wystrzeliła. Chorzowianie po dwóch inauguracyjnych porażkach, w następnych piętnastu meczach doznali już tylko jednej porażki i kończą rok jako wicelider tabeli.
Kiedy młody szkoleniowiec poczuł, że gra o posadę? Co to znaczy, że kibice Ruchu go namaścili? W którym momencie nastąpił przełom? Z jakiego powodu rozważał założenie drugiego numeru telefonu? Dlaczego II liga jest dla niego niedostępna, o ile nie wywalczy awansu? Jak się grało z Arkadiuszem Milikiem, który zmienił go w jego ostatnim występie dla Rozwoju Katowice? W jakim meczu się spalił, choć był boiskowym liderem? Gdzie zetknął się z Arielem Borysiukiem, Łukaszem Skorupskim i Bartoszem Salomonem? Jak cukrzyca wpłynęła na jego życie i pracę? Jakim elementem jego autorstwa Ruch zaskakuje rywali? O tym i wielu innych sprawach sobie porozmawialiśmy.
***
Jeszcze w połowie października pytano cię, czy nie obawiasz się, że Ruch znajdzie się w strefie spadkowej. Minęło półtora miesiąca i kończycie ten rok jako wicelider tabeli. Ostatnie tygodnie jak z bajki?
W porównaniu do tego co było latem – tak. Na początku przełożyliśmy dwa mecze, żyliśmy z dnia na dzień. Jak już zaczęliśmy grać, doznaliśmy dwóch porażek i zremisowaliśmy z Kluczborkiem. Po trzech kolejkach strach było patrzeć w tabelę. My jeszcze z jednym punktem ujemnym, a do czołówki już daleko, bo ta normalnie rozegrała pięć spotkań. Nikt wtedy nie mógł zakładać, że po jesieni będziemy tak wysoko. Mówi się, że faceta poznaje się nie po tym, jak zaczyna, tylko jak kończy. Patrząc w ten sposób na rundę, wszyscy w klubie jesteśmy zadowoleni.
Pamiętam naszą rozmowę w lipcu. Wyglądałeś na mocno przygaszonego po konferencji pracowników na trybunie krytej, gdy przedstawili fatalną sytuację swoją i klubu. To był ten moment, w którym poczułeś, że może lepiej byłoby zostać w Ornontowicach, gdzie miałeś spokój i komfort pracy?
Raczej nie żałowałem tej decyzji. Nawet gdyby ziścił się najgorszy scenariusz, to tamten okres przygotowawczy nauczyłby mnie więcej niż jakikolwiek wykład. Zarządzanie w kryzysie miałem w praktyce, nie w teorii. Poza tym mogłem przekonać się od środka, jak pracuje się na już niemal w pełni profesjonalnym poziomie. Moje poprzednie kluby funkcjonowały co najwyżej półprofesjonalnie. W Ruchu mieliśmy treningi codziennie – często rano – pojechaliśmy na obóz, większość zawodników skupiała się tylko na piłce. Mogłem się poczuć profesjonalistą. Wcześniej było o to trudno, musiałem się dostosowywać do pozaboiskowych spraw.
Większość zawodników skupia się tylko na piłce, czyli jednak nie wszyscy?
Tak. Są piłkarze, którzy latem do nas przyszli i nie zrezygnowali z pracy. Trudno im się dziwić, skoro przez pierwsze miesiące w Chorzowie nie dostawali pensji. Jeżeli ktoś jest już starszy i ma pewne życiowe zobowiązania, musi się z czegoś utrzymywać. Gruzin Giorgi Culeiskiri, nasz jedyny obcokrajowiec i daleki krewny Mamii Dżikiji, też dorabia sobie na pół etatu, rozwozi jakieś paczki. Rodzice nie mogą go wspomóc, więc chwilami żył jedynie z tego, co tam zarobił. Nie miał wyjścia, zwłaszcza że tu chodziło jeszcze o pozwolenie na pracę.
Nie ukrywałeś, że przychodząc do Ruchu straciłeś finansowo.
To prawda, wcześniej pracowałem na wiele frontów. W Ornontowicach trenowaliśmy 3-4 razy w tygodniu plus mecz. Rano prowadziłem zajęcia w szkole, a oprócz tego byłem zatrudniony w akademii Ruchu i miałem swoją szkółkę treningów indywidualnych. Teraz już tylko nią zarządzam, treningi prowadzą inni. Ze szkoły i akademii siłą rzeczy musiałem zrezygnować. Skupiając się wyłącznie na Ruchu, godzinowo może pracuję mniej niż wcześniej, ale telefon non stop się pali. Ciągle ktoś dzwoni, w domu żona czasami nie wytrzymuje. Każe wyłączyć telefon albo chociaż dać go do innego pokoju. Wieczorem staram się już być odcięty, zwłaszcza że teraz często usypiam naszego dziesięciomiesięcznego synka.
Rozważałeś nawet drugi numer telefonu, wyłącznie do celów prywatnych, bo na początku skala zainteresowania twoją osobą i liczba petentów różnych maści zaczęła przytłaczać.
Jeszcze tego nie zrobiłem. Na pewno trudno się do mnie dodzwonić. Tobie się udało i to z nieznajomego numeru, miałeś szczęście (śmiech). Młodzi mogą napisać przez Facebooka czy Twittera, starsi się tak nie komunikują i po prostu dzwonią. Dosłownie codziennie zgłasza się ktoś chętny na testy, polecający jakiegoś zawodnika albo trener z zapytaniem o staż. Czasami kibice też gdzieś zapraszają. To jest fajne, ale na dłuższą metę może męczyć. Muszę to jednak filtrować, inaczej ryzykuję przegapienie tej jednej wiadomości na dziesięć, która będzie istotna.
Większość takich próśb o testy musisz odrzucać?
Wiadomo. Sprawdzam, wpisuję nazwisko w 90minut.pl, żeby wiedzieć, czy ta osoba przynajmniej tam figuruje. Jeśli nie, to nawet nie odpisuję, muszę zarządzać swoim czasem. Gdybym miał z każdym tak korespondować, nie miałbym prywatnego życia.
Nie pomaga ci pewnie to, że Ruch nie ma obecnie dyrektora sportowego, kogoś, kto wziąłby na siebie sprawy transferowe i cię w tym odciążył.
Wspiera mnie kierownik Andrzej Urbańczyk, który jest w klubie od czasów Ekstraklasy. Prezes musi teraz ogarnąć sprawy finansowe i organizacyjne. Latem wszystkie transfery wziąłem na siebie i faktycznie było z tym mnóstwo roboty. Musisz dokonać selekcji, z każdym zawodnikiem porozmawiać, a nie chodziło o kosmetyczne zmiany, tylko w zasadzie budowę nowej drużyny. Przyszło kilkunastu, kilkunastu odeszło, do tego ze trzy razy tyle przetestowanych.
Latem zorganizowaliście test-mecz i skala zainteresowania mogła was zaskoczyć.
Otrzymaliśmy około tysiąca zgłoszeń.
Sprawdzaliście każdego chętnego?
Tak. Pomógł nam klubowy rzecznik Tomek Ferens. Przeprowadził analizę tych zawodników pod kątem ich wcześniejszych dokonań. Jeśli ktoś grał przynajmniej w IV lidze, braliśmy go pod uwagę, resztę musieliśmy odrzucić. Chcieliśmy też zawodników z regionu. Gdybyśmy wzięli kogoś z Warszawy czy Łodzi, doszedłby koszt jego utrzymania na miejscu. Wiadomo również, że siłą rzeczy chciałby dostać więcej niż ktoś mieszkający blisko. Finalnie do test-meczu wytypowaliśmy 25-26 nazwisk. W tym gronie znajdowali się także zawodnicy zaproszeni przeze mnie, których zapamiętałem z IV ligi, gdy prowadziłem Gwarka Ornontowice.
Taki test jest miarodajny pod kątem oceny piłkarza?
Jest to jakieś ryzyko, nie ma co ukrywać. Ktoś może mieć po prostu gorszy dzień. Aczkolwiek pewne aspekty motoryczne, jak zwinność czy szybkość, widać w zasadzie od razu. Nie było też tak, że po jednym meczu zapadały wiążące decyzje. Kilku chłopaków zaprosiliśmy potem na treningi i dopiero po tygodniu lub dwóch decydowaliśmy, co dalej. Dodam, że testowanych obserwowaliśmy w kilka osób ze sztabu i nasze wnioski przeważnie się pokrywały. Byli także trenerzy juniorów i jeden zawodnik z tego meczu trafił potem do ich drużyny.
Nie ukrywam, że szukając nowych twarzy nieraz spotykaliśmy się z odmową. Raz, że sytuacja klubu była niepewna. Dwa, że ktoś zarabiający już w inny sposób nie zamierzał z tego rezygnować. Bardziej opłacało mu się pracować i grać gdzieś w III czy IV lidze, niż zaryzykować przejście do Ruchu. Kontrakty nie rzucają na kolana, a można doznać kontuzji i byłby problem. Chodzi tu głównie o doświadczonych piłkarzy, którzy zaczęli coś nowego w życiu.
Ktoś z tego test-meczu dostał angaż w Ruchu?
Środkowy obrońca Mateusz Iwan i wspominany już gruziński napastnik Giorgi, który wcześniej grał w AKS-ie Mikołów. Trochę musieliśmy na niego poczekać. Na początku motorycznie wyglądał średnio, trzeba też było pozałatwiać wszystkie sprawy formalne związane z jego pobytem w Polsce. Skorzystał z tego Mariusz Idzik, rozegrał bardzo dobrą rundę, strzelił 13 goli. Giorgi na razie musiał się zadowolić kilkoma wejściami w końcówkach.
Wracamy do bardzo trudnego początku sezonu. Łatwo było zwątpić w powodzenie tej misji.
Był moment zawahania, że możemy nie dać rady, że zaraz może mnie tu nie być. Mimo że nie trenowaliśmy normalnie, a skład kleciliśmy w biegu, to po dwóch porażkach i remisie wyczuwało się dużą presję. To również była dla mnie nauka. W poprzednich klubach z takim bagażem oczekiwań się nie zetknąłem. Trwał jeszcze bojkot kibiców, ale 700-900 osób i tak na trybunach się pojawiało. Niektórzy trzecioligowcy nawet o takiej frekwencji mogą pomarzyć. Z drugiej strony widzieliśmy, że ogólnie gramy nieźle, że jest jakiś potencjał. Z Foto-Higieną Gać przegraliśmy 1:3, ale mieliśmy mnóstwo sytuacji i chyba z 75 procent posiadania piłki. Na Ślęzie Wrocław było bardzo słabe, suche boisko. Mimo to graliśmy dobrze, polegliśmy przez dwie czerwone kartki i poważniejszy błąd Dawida Smuga w bramce, jaki na treningach nigdy mu się nie przydarzył. Mało kto jednak zagłębiał się w szczegóły. Przegraliśmy i tyle. Z Kluczborkiem u siebie presja więc była spora. Trzecia z rzędu porażka mogłaby nas zakopać. Po średnim spotkaniu zremisowaliśmy 0:0.
Gdybyśmy w czwartym meczu, odrabiając zaległości z drugiej kolejki, nie wygrali na Rekordzie Bielsko-Biała, nie jestem pewny, czy jeszcze dostałbym czas. Niczego mi nie komunikowano, ale trener takie rzeczy czuje. Miałem zaufanie od kibiców, decyzje jednak podejmowali inni ludzie. Mogło być różnie. Na szczęście pokonaliśmy Rekord 3:0 Trzy dni później wywalczyliśmy punkt w Zabrzu z rezerwami Górnika, które miały w składzie Kudłę, Koja, Arnarsona, Bainovicia, Matuszka czy Kopacza. Łącznie bodajże dziewięciu zawodników z ekstraklasowej kadry. Kopacz przeciwko nam grał świetnie, był numerem jeden na boisku. Jak dostał piłkę, nie zatrzymywał się, zawsze robił przewagę. Gola też strzelił wygrywając wcześniej pojedynek. W Ekstraklasie na razie mu nie idzie, no ale to jest ta różnica poziomów.
No właśnie, wspomniałeś, że masz zaufanie kibiców. Pisano, że oni wręcz cię namaścili na trenera, co można sobie wyobrazić tak, że wchodzi kilku karków do klubu i mówią „on ma tu trenować”.
Tak na początku wszyscy mówili (śmiech). W Ruchu grałem od gimnazjum do Młodej Ekstraklasy, a potem przez lata prowadziłem zajęcia w akademii. Ludzie po prostu bardzo dobrze mnie znali. Kibice przedstawili swoje propozycje, ja byłem jedną z nich i nie ukrywam, że było mi miło. Oni jako pierwsi rzucili moje nazwisko w kontekście pracy w najbardziej utytułowanym klubie w Polsce. Działaczom lista się kurczyła. Odmówił m.in. mój trener z czasów Rozwoju Katowice Mirosław Smyła, który jednak przy okazji mnie zarekomendował, za co mu dziękuję. Notabene, w przyszłym tygodniu wybieram się do niego na staż do Kielc, będę wszystko wiedział od środka i o wszystko mógł zapytać. Wiem też, że Krzysztof Górecko z Gwarka Tarnowskie Góry mówił na konferencji, że jesteśmy w pełni profesjonalnym klubem i kandydatem numer jeden do awansu, ale gdy wcześniej Ruch latem zaproponował mu posadę, nie przyjął oferty. Wolał zostać w Gwarku. Na pewno było jeszcze kilku kandydatów, którzy z różnych względów bali się zaryzykować. Na koniec zbyt dużego wyboru mogło nie być.
Potrzebny był wariat mocno związany z klubem, gotowy zejść z wynagrodzenia i poświęcający się na sto procent.
Mogło tak być (śmiech). Decyzję o moim zatrudnieniu podjął Zdzisław Bik, jeden z głównych udziałowców klubu. Początkowo proponował mi rolę asystenta u kogoś innego, ale powiedziałem wprost, że przy takim układzie wolę zostać w Ornontowicach. Asystentura w III lidze i to w okresie takiego dołku, gdy zanotowano trzy spadki z rzędu, nie byłaby dla mnie czymś rozwojowym. Gdyby chodziło o Ekstraklasę czy nawet I ligę, pewnie bym się zastanowił. Ostatecznie jednak zostałem pierwszym trenerem.
Kiedy poczułeś, że na dobre nastąpił przełom we właściwą stronę? W swoim szóstym meczu pokonaliście 4:1 Piasta Żmigród. Prowadzący gości Edi Andradina stwierdził, że nie ma pretensji do swoich zawodników, zagrali na sto procent i to zwyczajnie nie wystarczyło, bo Ruch okazał się najlepszym rywalem z dotychczasowych.
Każda taka wypowiedź ze strony przeciwników dodawała nam pewności siebie. Tu była tym cenniejsza, że mówił to Edi, który latami świetnie grał w Ekstraklasie, miał co porównywać. Z Piastem zgadzał się nie tylko wynik. Posiadaliśmy całkowitą kontrolę na boisku, wyraźnie przewyższaliśmy zawodników ze Żmigrodu, nasze akcje bramkowe wyszły super. Było widać, że są zaplanowane. Myślę jednak, że największy przełom w głowach chłopaków dokonał się wtedy z Rekordem na wyjeździe, gdy mieli wsparcie naszych kibiców i potem w Zabrzu, gdzie na trybunach stawiło się 6 tys. fanów Górnika. A jak mówiliśmy, jego rezerwy wyszły bardzo mocnym składem. Chłopaki przekonali się, że nawet na tle takiego rywala mogą coś ugrać. Mało tego, w doliczonym czasie Mariusz Idzik zmarnował sam na sam, mogliśmy wygrać. Nasi kibice chwalili potem drużynę na forach. Wiadomo, że zawodnicy to czytają, mieli przyjemną lekturę.
Między połową sierpnia a połową października rozegraliście końską dawkę meczów. Nawet ekipa z Ekstraklasy mogłaby się poczuć zmęczona.
Przez dwa miesiące graliśmy co 3-4 dni. Głównie dlatego odpadliśmy z pucharu podokręgu ze Śląskiem Świętochłowice, a wcześniej męczyliśmy się z Podlesianką Katowice. Wielu z tych młodych pod koniec rundy przebiło się do pierwszego składu, ale wtedy względem najbliższego meczu ligowego był to skład rezerwowy. W zasadniczym Pucharze Polski przegraliśmy po rzutach karnych ze Stomilem Olsztyn. Szkoda, do 119. minuty prowadziliśmy 3:2. Inaczej się jednak nie dało, musiało być coś za coś. W kulminacyjnym momencie tego maratonu doznaliśmy jedynej porażki od czasu 3. kolejki – 0:2 z Gwarkiem Tarnowskie Góry. Drużyna czuła się już zmęczona, również psychicznie. Kilka tygodni w rytmie sobota-środa-sobota mogło zabić w chłopakach głód piłki. Trudno było też normalnie trenować. Rezerwowi nie mogli odbyć normalnego treningu wyrównawczego, bo za dwa dni kolejny mecz i być może będą potrzebni. Ci grający regularniej zaczęli odczuwać tę meczową dawkę. Nie chcę się bawić w teorie spiskowe, ale wtedy jeszcze odczuwaliśmy, że sędziowie inaczej traktowali Ruch niż w ostatnich tygodniach.
Pozwalali sobie na więcej?
Wiadomo, jak grasz u siebie i masz 5-6 tys. kibiców na trybunach, sędzia w III lidze zawsze odczuje dodatkową presję. Raz czy drugi gwizdnie nie pomyśli gospodarzy, to usłyszy gwizdy. Nawet jeśli obiektywnie podjął słuszną decyzję, zacznie się zastanawiać. Jak graliśmy na Górniku, dostał on dwa rzuty karne, presja z trybun mogła być odczuwalna. Dlatego zakończenie bojkotu kibiców bardzo nam pomogło i to od razu. Domowy mecz z Ruchem Zdzieszowice, pierwszy z normalną frekwencją. Przegrywamy 0:1, a na początku drugiej połowy Dawid Smug prokuruje rzut karny i wylatuje z boiska. Jest już 0:2 i gramy w dziesiątkę. Z zawodników chyba zeszło ciśnienie. Bardzo im zależało, żeby pokazać się po bojkocie, sami dodatkowo się nakręcili. I na początku to ich trochę paraliżowało. A gdy już znaleźli się w teoretycznie beznadziejnym położeniu, uznali, że nic do stracenia nie mają, zaczęli grać swoje. Kibice całą swoją złość skierowali na sędziego, odciążając chłopaków. Zdołaliśmy wyrównać i strzeliliśmy nawet gola na 3:2. Po analizie video stwierdziliśmy, że padł prawidłowo, sędziowie się pomylili.
Na pewno celujesz w pracę w Ekstraklasie, ale atmosferę jak z Ekstraklasy już miałeś na meczu z Polonią Bytom. Na trybunach pojawiło się 6800 kibiców.
Słyszałem, że chętnych było jeszcze więcej, ale nie wystarczyło dla wszystkich biletów. Stadion pękał w szwach. Prezydent Chorzowa mógł się przekonać, że jest komu budować nowy obiekt. Każdy mecz był dla nas jakimś przełomem. Z Ruchem Zdzieszowice za Smuga do bramki wszedł 17-letni Tomek Nowak. W następnej kolejce zagrał z ROW-em Rybnik, mieliśmy sporo absencji, mogło być ciężko. A on spisał się świetnie – obronił rzut karny, po chwili wyprowadzamy kontrę i to my prowadzimy. No i potem gramy z Polonią Bytom. Wypadają Tomasz Foszmańczyk i Michał Mokrzycki, Tomasz Podgórski już wcześniej był kontuzjowany – praktycznie cały środek pola z pierwszych meczów. Wskoczył Patryk Sikora, który po raz pierwszy grał od początku, a wcześniej leczył zerwane więzadła. Mateusz Duchowski z kolei nie trenował dwa miesiące w okresie przygotowawczym i również od tego meczu zaczął się jego czas. Do tego 18-letni Jakub Nowak. Na Polonię wystawiliśmy środek pola z rocznika 2001, 2000 i 1999.
Dodatkowa satysfakcja?
Tak. To wszystko musiało chwilę potrwać, wtedy nastąpił przełom. Mając tak młody skład, zdominowaliśmy Polonię Bytom. Wygraliśmy walkę o środek, więcej utrzymywaliśmy się przy piłce. Zwycięstwo w takim meczu, takim składem, w takim stylu, przy takiej publiczności – duża satysfakcja. Skończyło się na 3:1, mogło być jeszcze wyżej.
Z wprowadzaniem młodzieżowców poszło chyba nawet lepiej niż sam zakładałeś. Pod koniec rundy mieliście ich już nawet 6-7 w składzie.
Na pewno. Zasłużyli na to. Na początku nie grali lub grali mniej i nie przestawali pracować, robili swoje. Zostali nagrodzeni, liczę, że wiosną jeszcze pójdą do przodu. Mają duży potencjał.
W październiku w dzienniku „SPORT” mówiłeś, że zawsze po meczach wystawialiście noty piłkarzom i nigdy jeszcze nie było 9 lub 10. Potem w końcu się pojawiły?
Dziewiątką chyba dwa czy trzy razy wreszcie była, na pierwszą dychę czekamy.
Przychodząc do Ruchu mówiłeś, że awans jest celem w perspektywie dwóch lat, co nie wszystkim się podobało. Teraz pojawia się szansa, żeby przyspieszyć.
Pojawi się, jeśli zgra się kilka czynników. Po pierwsze – nie możemy się zimą osłabić. Realnie patrząc, będzie trudno kogoś zatrzymać gdyby zgłosił się klub ze szczebla centralnego. Po drugie – musi być spokój w kwestiach finansowo-organizacyjnych. Po trzecie – musimy dokonać 2-3 konkretnych wzmocnień, na tu i teraz. A o takich zawodników nie będzie łatwo. Ci grający wyżej raczej nie będą chcieli schodzić do III ligi. Ci wyróżniający się w IV lidze, niekoniecznie będą chcieli porzucać zajęcie na miejscu i przyjeżdżać do Chorzowa. Może trzeba będzie kogoś odbudować, kto ostatnio mało grał, ale to zawsze spore ryzyko. Łatwiej byłoby wkomponować do składu czwartoligowca, który strzelił 15 goli, niż drugoligowca, który rozegrał 200 minut. Tyle dobrze, że jeśli sprowadzimy kogoś w miarę szybko, będzie dużo czasu na doprowadzenie go do formy. W styczniu zaczynamy dwumiesięczne przygotowania.
Jednym z warunków kibiców kończących bojkot była maksymalnie jedna zaległa pensja względem trenerów i piłkarzy. Klub się tego trzyma?
Na razie tak. Nie jest gorzej, nie jest lepiej, miesiąc poślizgu jest zachowany. Do świąt powinniśmy dostać pieniądze za październik.
Przed Ruchem sądne tygodnie. Od nowego roku znów trzeba będzie płacić raty z układu restrukturyzacyjnego, które ostatnio były zawieszone. Wsparcie miasta zmaleje z 4 mln do 2 mln zł. Pewne problemy mogą powrócić i będziemy mieli kolejny odcinek z cyklu „Ratujmy Ruch”.
Na pewno przed prezesem Sewerynem Siemianowskim bardzo duże wyzwanie. Musi pozyskać nowe środki na utrzymanie klubu, może jeszcze uda się też coś więcej wynegocjować z miastem. Zrezygnowano przecież z budowy stadionu, powstanie jedynie boisko treningowe. Mam nadzieję, że nasze wyniki na boisku, pewna sportowa wiarygodność, skłonią potencjalnych sponsorów do pomocy. Kibice starają się pomagać, niektórzy z nich mają swoje firmy. Pojawił się pomysł, żeby zbudować społeczność stu firm wspierających Ruch na jego stulecie. Jeśli każdy by coś dołożył, myślę, że budżet dałoby się spiąć.
Ktoś jednak może powiedzieć, że skoro nawet w takich okolicznościach macie drugiej miejsce, to wiosną i tak wypada powalczyć o pierwsze.
W „SPORCIE” mówiłem, że zawsze celem będzie miejsce wyżej od obecnego, czyli wychodzi, że teraz pierwsze. Na pewno założymy sobie, żeby wywalczyć więcej punktów. W tej rundzie zdobyliśmy 30, wiosną będziemy chcieli przynajmniej 31. Nie czarujmy się, awans jest też uzależniony od tego, jak Śląsk Wrocław podejdzie do tematu swoich rezerw, które mają nad nami sześć punktów przewagi. Z tego co wiem, traktują ten temat poważnie. Śląsk mocno rozwija akademię, ośmiu trenerów ma być w niej na profesjonalnych kontraktach. Rezerwy w II lidze mogłyby być świetnym sposobem na ogrywanie młodzieży. Nawet w kontekście rezerw WKS przewyższa nas finansowo i organizacyjnie, zawsze może przerzucić zawodników z pierwszego zespołu, z nami grali Kamil Dankowski i Daniel Szczepan. Jeśli we Wrocławiu nie odpuszczą tematu, wiosną będą zdecydowanym faworytem do awansu. No i nie zapominajmy o Polonii Bytom, także będzie groźna.
W każdym razie pozostanie teraz w III lidze nie byłoby dramatem, skoro mowa była o planie dwuletnim.
Mam nadzieję (śmiech). Wiadomo, że ludzie mają krótką pamięć, już wielu nie pamięta, co działo się w lipcu. Mogą myśleć, że skoro w takich ciężkich okolicznościach jest drugie miejsce i 30 punktów, to dlaczego po spokojnej zimie nie moglibyśmy zrobić 40? Nawet gdyby się to udało, Śląsk musiałby spuścić z tonu. Analizowaliśmy jego terminarz. Trudniejsze mecze czekają go na początku i gdyby je wygrał, później miałby już z górki.
Co by się nie wydarzyło, budowanie nazwiska już zacząłeś. Masz 28 lat, jesteś prawdopodobnie najmłodszym trenerem z czterech najwyższych poziomów rozgrywkowych w Polsce.
W III lidze nie jestem pewny, w pozostałych przypadkach na pewno nikogo młodszego nie ma. Na kursach trenerskich przeważnie byłem najmłodszy, co najwyżej pojawiał się ktoś w moim wieku. Pracę z seniorami rozpocząłem mając 22 lata, gdy zrezygnowałem z gry w ekstraklasie futsalu. Wtedy poszedłem już stricte w trenerkę. Do pewnego okresu byłem grającym trenerem i jakieś sukcesiki się pojawiały. Z Pogonią Nowy Bytom wywalczyliśmy awans do okręgówki, wygraliśmy również puchar podokręgu. Później byłem w Warcie Kamieńskie Młyny. Drużyna miała 13 punktów, prezes mówił, że się nie utrzymamy. Od razu się z nim założyłem na pieniądze, że damy radę. I udało się, wywalczyliśmy wiosną 27 punktów, a na koniec wygraliśmy baraż. Następnie poszedłem do Szczakowianki Jaworzno.
Latem 2018 przegraliście baraż z Kuźnią Ustroń o IV ligę.
Nie mieliśmy szans. Decyzja o tym dwumeczu zapadła tuż przed nowym sezonem, a ja tydzień przed pierwszym spotkaniem zostałem grającym trenerem. Gdy wychodziliśmy na boisko, jeszcze nawet nie wszyscy pamiętali swoje imiona. W okręgówce szło nam dobrze, po trzynastu kolejkach przewodziliśmy w tabeli. Wtedy odezwał się Gwarek Ornontowice, z którego już wcześniej dostawałem jakieś sygnały. Pogoń Nowa Bytom czy Warta Kamieńskie Młyny w CV na nikim nie robiły wrażenia, ale już fajne wyniki ze Szczakowianką miały jakąś wymowę. To pozwoliło mi pójść do Gwarka. Pierwszych pięć meczów było trudnych, a sam czułem się strasznie słabo. Byłem tylko wśród rezerwowych, na boisko nie wchodziłem. Okazało się, że mam cukrzycę, postanowiłem skończyć z graniem. Później Gwarek się rozpędził i licząc tylko okres wiosenny, bylibyśmy tuż za podium. Uważam, że to bardzo dobry wynik. Dziś w Ornontowicach chyba mają nawet lepszy skład, a wiosnę rozpoczną na trzynastym miejscu. Teraz jestem w III lidze z Ruchem i w obecnej sytuacji wyżej w drabince trenerskiej już pójść nie mogę – chyba że wywalczymy awans w Chorzowie – bo nie posiadam licencji UEFA Pro.
Ile kosztuje kurs UEFA Pro?
14 tys. zł plus VAT, czyli łącznie 18 tys., ponadto dojazdy i tak dalej. Sumując za cały rok, mogłoby wyjść około 30 tys. zł. Za kurs UEFA Elite Youth A zapłaciłem 5 tys., ale to tylko część wydatków. Zjazdy w Białej Podlaskiej są kosztowne. 300 zł za Intercity w obie strony, drugie tyle nocleg, do tego jakieś wyżywienie. No i przez cztery dni nie ma cię w domu, a takich zjazdów na Elite mieliśmy sześć, z czego jeden w Szczecinie, a jeden w Dortmundzie w Borussii. Nocleg nam w Niemczech opłacono, dojazd nie. Całościowo licencja Elite kosztowała mnie z 10 tys. zł. Na UEFA Pro zjazdów byłoby dziesięć, do tego tygodniowy staż zagraniczny na własną rękę. Związek w kontaktach może pomóc, ale wszelkie koszty znów ponosisz sam. Jeżeli nie masz dofinansowania od swojego klubu, są to znaczące kwoty. Za wszystkie dotychczasowe licencje w stu procentach płaciłem z własnej kieszeni. Mam nadzieję, że gdybym się dostał na Pro, Ruch byłby w stanie jakoś mnie wesprzeć.
Twoje nadzieje na poważne granie zakończyły się w Rozwoju Katowice? W ostatnim meczu w jego barwach doznałeś kontuzji.
Skręciłem kostkę, drugi raz z rzędu. Już przed meczem noga mnie bolała, byłem zmęczony. Czas w Rozwoju był dla mnie ciężki. Myślę, że dałbym radę tam grać, ale wypruwały mnie studia na AWF-ie, pierwszy rok na wychowaniu fizycznym. Na początku jest najtrudniej, ciągle gimnastyka, basen, lekkoatletyka i tak dalej. Zdawałem te egzaminy, tyle że byłem zajechany. Zdarzyło się nawet, że to wszystko miałem w jednym tygodniu, do tego codzienne treningi w Rozwoju. Fizycznie czułem się słabo.
I to doprowadziło do kontuzji?
Pewnie miało jakiś wpływ. W juniorach Ruchu Chorzów grałem wcześniej przez cały sezon, do tego kilka meczów w Młodej Ekstraklasie i nigdy nie odczuwałem problemów fizycznych. Zawsze byłem dobrze przygotowany. Hołdowano szkole doktora Wielkoszyńskiego, więc nic nie robiono przypadkowo. Ale jak biegasz 1500 metrów i 110 metrów przez płotki, a potem masz dać z siebie maksa na treningach, pojawia się konflikt. W takiej sytuacji coś mimowolnie musiałeś odpuścić. U mnie studia były kosztem grania.
Gdy schodziłeś z kontuzją, zmienił cię młodziutki Arkadiusz Milik.
Do dziś mamy z Arkiem sporadyczny kontakt. Kiedyś sam mnie zaczepił w galerii, przy innej okazji się spotkaliśmy. Fajnie było powspominać. Arek był jednym z kilku zawodników z rocznika 1994. Oprócz niego grali jeszcze Konrad Nowak, Przemysław Szymiński, Adam Żak czy Wojciech Król, który później doznał poważnej kontuzji i dziś już nie gra, a niektórzy wówczas uważali, że prezentuje się nawet ciut lepiej niż Milik.
Sądziłeś wtedy, że to kandydat do gry w czołowej lidze Europy i podstawowym składzie reprezentacji Polski?
Aż tak nie, choć od razu widać było, że Arek ma znakomitą lewą nogę i świetne warunki fizyczne. To go wyróżniało. Ale takich zawodników jak on na wczesnym etapie jest wielu, naprawdę. Trafił na bardzo dobrych fachowców w Rozwoju, wykorzystał szansę, ale prawdziwy przełom nastąpił w Górniku Zabrze. Miał bardzo słaby początek w Ekstraklasie i większość trenerów szybko by młodego skreśliła. Adam Nawałka cierpliwie czekał, w końcu Milik strzelił dwa gole Koronie Kielce i już poszło. Gdyby trener tak w niego nie wierzył, różnie mogłoby się to potoczyć – wypożyczenie do niższej ligi, jakaś kontuzja. Na szczęście mu się udało.
W Młodej Ekstraklasie Ruchu zagrałeś z Maciejem Scherfchenem i Filipem Starzyńskim.
Scherfchen przychodził bardziej potrenować z pierwszego zespołu, podobnie jak Jovan Ninković, Andrzej Niedzielan czy Marcin Zając. Z Filipem często graliśmy razem w juniorach – on na „dziesiątce”, ja bardziej cofnięty. 90minut pokazuje mi jeden mecz w Młodej Ekstraklasie, ale jeśli dobrze pamiętam, miałem ich więcej. Jak już zacząłem się pojawiać w ME, brakowało mi w Ruchu perspektyw na coś więcej. W tamtym czasie w klubie dużo łatwiej mieli zawodnicy z zewnątrz, wychowankowie pozostawali w cieniu. Mówiono, że w tle przewijały się różne interesy, wiadomo, o co chodzi. Wolałem odejść do Rozwoju i posmakować seniorskiego grania w III lidze. Podobnie zrobiło wielu moich kolegów z zespołu.
W młodzieżowych reprezentacjach poznałeś Łukasza Skorupskiego, Bartosza Salamona i Ariela Borysiuka.
Pojawiałem się na konsultacjach kadry U-15 i U-16, występowałem w nieoficjalnych sparingach z Dolcanem Ząbki czy Legią Warszawa. W U-18 już normalnie zagrałem towarzysko przeciwko Finlandii. Wszedłem w drugiej połowie i było to dla mnie spore przeżycie. W juniorach Ruchu zawsze byłem kapitanem, ale wtedy poczułem stresik. Reprezentacja, 1500 widzów na trybunach i nawet straciłem wątek co do rozgrzewki w przerwie, wszystko mi umknęło.
Sam o sobie mówiłeś, że miałeś cechy przywódcze, byłeś liderem na boisku.
Tak. Zawsze lubiłem samemu dla siebie ustalać skład przed meczem, analizować pozycje i personalia. Zostało mi do dziś. Wtedy jeszcze nie widziałem siebie w roli trenera. Nawet gdy podczas drugiego roku studiów poszedłem na trenerkę, przez pierwsze pół roku jeszcze tego nie czułem. Z Rozwoju już odszedłem, ale nadal zakładałem, że trochę poważniej zdążę pograć. Trenowałem z trzecioligowym BKS-em Bielsko-Biała, były widoki na kontrakt. Z mojego punktu widzenia pokazałem się z naprawdę dobrej strony. Minął jednak miesiąc, trener ciągle się zastanawiał, bo musieliby za mnie coś zapłacić i grał na czas. Nie mogłem dłużej czekać. Albo mnie biorą, albo wracam na studia, gdzie mogłem sobie wiele spraw zawalić. BKS trenował o 12:00, nie byłem w stanie tego pogodzić z wykładami. Przebywałem też w LZS-ie Piotrówka. Tam trochę się zraziłem do ogólnych realiów niższych lig. Fajnie się prezentowałem, strzelałem gole. Już po pierwszym sparingu Ekwueme i Molongo, którzy grali w Ekstraklasie, pytali, kto to jest i gdzie był wcześniej, bo tak dobrze gra. Traktowali mnie jak swojego, chętnie podawali piłkę. W drugim sparingu wyjątkowo zostałem ustawiony na „dziesiątce”, strzeliłem dwa gole. Trener ściągnął mnie w 55. minucie i kazał się dogadywać z prezesem Ireneuszem Strychaczem, już był na tak. Strychacz próbował różnych sztuczek, chciał, żebym sam za siebie zapłacił, mówił, że Cisse gra w I lidze za jakąś śmieszną kasę, dlatego nie może dać więcej. W końcu się nie dogadaliśmy. Możliwe, że brakowało mi agenta, nikt za mną nie stał. Gdy prezesi rozmawiali bezpośrednio z młodym, chcieli go urobić, myśląc, że finalnie i tak się zgodzi. A ja przekornie zabierałem korki i tyle mnie widzieli. Jak ktoś już na początku próbuje mnie ocyganić, to nie ma o czym rozmawiać. W kryzysowej chwili zawsze byłby jakiś problem.
Wolałem grać gdzieś niżej i móc kontynuować studia. Później zadzwonili z Ruchu i zaproponowali trenowanie dzieci w grupach naborowych. Wciągnąłem się, sprawiało mi to dużo radości i wtedy zdecydowałem, że priorytetem będzie dla mnie rozwijanie się jako trener.
Jak wspominałeś, w Ornontowicach okazało się, że masz cukrzycę.
W grudniu ubiegłego roku wziąłem ślub. Żona była już w ciąży, pracowałem w czterech różnych miejscach, mnóstwo rzeczy do ogarnięcia w domu i poza nim. Czułem się wyczerpany, ale tłumaczyłem to sobie właśnie liczbą obowiązków. Jak syn był już na świecie, miałem najpierw 39 stopni gorączki, później 40. Zapewne zapalenie trzustki dawało o sobie znać, cukier rósł. Po jednym z turniejów szkolnych poszedłem w końcu po skierowanie do lekarza. W badaniach wyszło, że miałem cukier na poziomie 500, podczas gdy norma wynosi 140. Pani powiedziała, że muszę natychmiast jechać do szpitala. Pojechałem najpierw poprowadzić piątkowy trening, w szpitalu stawiłem się w sobotę. A tam stwierdzili, że przez tydzień na pewno mnie nie wypuszczą.
Istniało zagrożenie życia?
Bezpośrednio raczej nie. Ryzykowałem utratą przytomności z powodu zbyt wysokiego poziomu cukru, którą odzyskałbym po jego spadku. Pytanie, w jakiej sytuacji by się to stało. Mógłbym prowadzić samochód czy przechodzić przez ulicę. Na ostatni trening przed szpitalem zawiózł mnie tata, samemu nie ryzykowałem jazdy. Tam się poruszałem, cukier spadł. Nie mogłem jednak być na meczu i oczywiście przegrali, choć mieliśmy dobrą passę (śmiech). Ostatecznie w szpitalu byłem niecały tydzień, wyszedłem na własną odpowiedzialność. Chciałem zdążyć na pucharowy mecz z rezerwami Górnika Zabrze. Później stawiałem się już tylko na kontrolę. Dłuższy pobyt nie był potrzebny, bo pomijając pierwszy dzień, po prostu leżałem i co jakiś czas miałem nowe odczyty. Akurat pisałem z kolegą, któremu zdiagnozowano cukrzycę kilka miesięcy wcześniej. Ostrzegał, że jeśli mocno spadnie mi cukier i będę się pocił, mam natychmiast iść do pielęgniarek. Jego o tym nie poinformowano i trzykrotnie w taki sposób odczuwał reakcję organizmu na insulinę. Mnie też nic nie mówiono, ale dzięki koledze wiedziałem, co mam robić. To ważne, bo spadki cukru są dużo groźniejsze niż nadwyżki. Jeżeli stracisz przytomność przy spadku, ktoś musi ci zrobić odpowiedni zastrzyk, inaczej po jakimś czasie mózg zacznie obumierać i może nie być odwrotu.
Cukrzyca mocno uprzykrza codzienne życie?
Można się przyzwyczaić. Dziesięć razy dziennie glukometr w palec i zastrzyk insuliny przed każdym posiłkiem lub od razu po – pięć razy na dzień. Tak już będzie do końca życia. Nie mogę się zapominać, bo znów mogę osłabnąć.
Z cukrzycą nie można wyczynowo uprawiać futbolu?
Można. Junior Ruchu Mateusz Lipp, rocznik 2004, ma cukrzycę i normalnie daje radę. Przed meczem mierzy poziom cukru i jeśli jest za niski, to musi coś zjeść. Jak zje za dużo, może go rozboleć głowa, ale to tyle. Jest powoływany do kadry swojego rocznika, teraz przebywa na testach w Sampdorii. Duży talent. Im szybciej wykryje się tę chorobę, tym łatwiej z nią funkcjonować. Dorośli ludzie mają już swoje nawyki, które trudno zmienić, u dzieci one dopiero się kształtują.
Czyli to był twój wybór, że kończysz z rolą grającego trenera w Ornontowicach?
Tak. Już w momencie przyjścia w zasadzie nie braliśmy tego wariantu pod uwagę. Trochę tego brakowało, nie przeczę. W Szczakowiance strzeliłem jeszcze cztery gole, gra nadal cieszyła. W moim przypadku lepiej, że cukrzyca wyszła w momencie, gdy nie snułem żadnych planów dotyczących kariery zawodniczej. Gdyby mi ją zdiagnozowano w wieku dwudziestu lat, trudniej byłoby się pogodzić z takim utrudnieniem.
Sądząc po tym jak grają twoje drużyny, hołdujesz raczej piłce ofensywnej.
Tak. Kibice lubią, gdy pada dużo goli. Prezes Szczakowianki mówił, że ceni mnie właśnie za widowiskowe mecze naszej drużyny. Moje drużyny zawsze zdobywały wiele bramek, Ruch ma ich teraz najwięcej z rezerwami Śląska – po 33. Oczywiście jednocześnie chcę jak najmniej tracić i to też wychodzi, w tabeli tylko dwie drużyny pod tym względem są lepsze. Proporcje są zachowane.
Moją filozofią jest kładzenie dużego nacisku na rotacje w ataku pozycyjnym. Nie mam na myśli zmieniania systemu, tylko jak największy element zaskoczenia. Nie chodzi nawet o to, że wbiegnie boczny obrońca, albo napastnik się cofnie i na jego pozycję wejdzie ktoś ze środka. To cały czas są rotacje między dwójką zawodników, takie krycie dość łatwo sobie przekazać. My chcemy rotować między trzema zawodnikami. Zrotujemy się tak kilka razy i defensywa rywala głupieje, nie wie, jak jesteśmy ustawieni. Zawsze następuje chwila, w której traci krycie i my to wykorzystujemy poruszając się między strefami. Kluczem jest utrzymywanie przy piłce. Gdybyśmy ją stracili, gdy trzech graczy zmieniło pozycje, mielibyśmy chaos w tyłach. Polonia Bytom bardzo dobrze nas odczytała i sama próbowała tak grać. Musimy ciągle te rotacje zmieniać, wprowadzać nowe elementy, bo inaczej przeciwnicy coraz dokładniej będą nas rozszyfrowywać. Wiosną będziemy chcieli rotować inną trójkę, w inny sposób. Już dawno coś takiego wymyśliłem, w Ruchu sprawdza się to najlepiej. Pewnie dlatego, że umiejętności piłkarzy są najwyższe.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. 400mm.pl/newspix.pl