Michał Przysiężny przez wiele lat był jednym z najlepszych polskich tenisistów. Nigdy jednak nie osiągnął takich sukcesów, jak Łukasz Kubot czy Jerzy Janowicz. W całej karierze wygrał jeden turniej ATP, ale w deblu, z którym – jak sam mówi – “raczej było mu nie po drodze”. Kilka miesięcy temu powiedział pas, a niedawno otworzył własną akademię.
Z Michałem rozmawiamy właśnie o zmianach w jego życiu. O współpracy z Caroline Woźniacki, w której sztabie pracował. O błędach, jakie popełnił w trakcie sportowej przygody. O najlepszych meczach w życiu i spotkaniu, po którym został oskarżony o korupcję. O Pucharze Davisa, który pozostaje jednym z najlepszych wspomnień, a którego teraz, po zmianach, w ogóle nie śledzi. I w końcu o tym, dlaczego nie osiągnął więcej, choć – jak twierdzi – było go na to stać.
Życie tenisowego emeryta szybko się znudziło i stąd założenie własnej akademii?
Tak naprawdę pauzowałem od marca 2017 roku. Najpierw miałem operację, po niej 10 miesięcy przerwy, rehabilitację – wtedy cały czas siedziałem. Potem ledwie chwilę pograłem, to zacząłem jeździć z Caroline Woźniacką jako sparingpartner, więc znowu nie startowałem w turniejach. Kolejne cztery miesiące spędziłem w domu, wystąpiłem w kilku imprezach, ale ostatecznie zakończyłem karierę. Po ostatnim meczu znów miałem kilka miesięcy przerwy. A coś trzeba przecież robić. Tenisem zajmuję się od dwudziestu lat, kocham go. Stąd pomysł, żeby w nim pozostać.
Nie było propozycji, żeby zostać czyimś trenerem?
Propozycje były. Tyle że ja teraz w ogóle nie chcę nigdzie jeździć. Najeździłem się przez karierę, najbliższe parę lat chcę spędzić na miejscu. Zresztą będę tu prawdopodobnie prowadził jednego zawodnika.
Skąd pomysł, żeby pracować z dziećmi?
Bardzo lubię dzieci, chciałbym trenować je od podstaw. Bo jak dostajesz zawodnika piętnasto- czy szesnastoletniego, to on wielu rzeczy już się nauczył. Trudno wtedy zmienić nawyki, coś poprawić. Chciałbym wychować takiego zawodnika od zera, początku. Myślę, że jest to możliwe, bo wiem, co trzeba szkolić od najmłodszych lat. To dla mnie takie wyzwanie, żeby zrobić to według mojej wizji.
Jak bardzo zmieniła się Polska pod względem tenisowych możliwości czy infrastruktury w trakcie twojej kariery? Te dzieciaki, które teraz będziesz trenować. mają lepsze warunki?
Tak naprawdę to nie wiem, czy zmieniła się jakoś bardzo. Kiedy zaczynałem grać we Wrocławiu w wieku 12-13 lat, to mieliśmy już pierwszą halę. Wiadomo, że od tego czasu powstało trochę tych obiektów, ale wydaje mi się, że gdy miałem osiemnaście lat, to było podobnie. Na pewno za to zmieniła się mentalność wszystkich zawodników z Polski. Gdy miałem jakieś piętnaście lat i mówiłem, że „chcę być w setce”, to pukano się w głowę i mówiono, że „jak to chcesz w setce być, jak ostatni raz Polak był w setce 30 lat temu”. Trudno było to sobie wyobrazić. Teraz wszystkim jest dużo łatwiej, bo był Kubot, była Radwańska, byłem ja, byli Matkowski i Fyrstenberg… Jeździliśmy po dużych turniejach, pokazywaliśmy się w telewizji. Teraz te dzieciaki wiedzą, że Polak tam był i wcale nie jest gorszy od Niemca czy Francuza. Dlatego wydaje mi się, że w najbliższym czasie nadejdą dobre czasy dla polskiego tenisa. To musi być jednak poparte sponsorami, bo tenis to drogi sport. A nie może być tak, że jest dostępny tylko dla zamożniejszych osób.
Te dobre czasy chyba już się zaczęły? Choć jeszcze pod koniec poprzedniego sezonu – gdy karierę kończyła Agnieszka Radwańska – mówiło się, że możemy mieć chude lata, to nagle pojawili się Hubert Hurkacz, Iga Świątek, Kamil Majchrzak, a do nich dołączyła Magda Linette, która złapała formę życia. Wygląda to nieźle.
Tak, to bardzo fajna rzecz. O Hurkaczu wiedziałem w sumie dużo wcześniej, bo znam go od kiedy miał dwanaście lat. Super też, że Kamilowi udało się tak pograć na US Open, to pewnie był dla niego przełomowy turniej. Wygrywał tam przecież z dobrymi, znanymi zawodnikami. Iga Świątek, wiadomo, ma olbrzymi potencjał. Nie widziałem jej nigdy na żywo, ale w telewizji oglądałem. Stawiam, że za niedługo będzie w TOP 10 rankingu.
Hubert to chyba idealny przykład zawodnika do stawiania za wzór młodym tenisistom?
Na pewno, Hubert jest pod względem zaangażowania czy podejścia do treningów aż dziwnie dojrzały jak na swój wiek. Trudno będzie znaleźć drugiego tak podchodzącego do tenisa zawodnika. On jest naprawdę niezwykle profesjonalny i skoncentrowany tylko na sporcie. Ale nie mówiłbym, że to przykład dla zawodników, bo uważam, że każdy jest inny. Inni tenisiści, o większym talencie czy innej osobowości nie mogą zachowywać się, trenować i podchodzić do tego tak jak Hurkacz. Bo mają inną mentalność i, gdyby tak robili, nie będzie to z nią zgodne. Każdy musi znaleźć swoją drogą, odkryć to, co mu najlepiej służy. Hubertowi służy właśnie takie zaangażowanie, a innym zawodnikom godzinka treningu dziennie, bo jak pracują dłużej, to się źle czują.
A jak to była z tobą? Bo kilkukrotnie zdarzyło ci się mówić, że „trochę za późno do tego dorosłeś”.
To fakt, na pewno dorosłem później niż inni zawodnicy. Tak na poważnie uwierzyłem, że mogę wejść do setki, dopiero jak miałem 25 lat. Dwa lata wcześniej byłem nawet blisko – gdzieś na 180. miejscu – ale nie mogłem się przebić. Wielu zawodników wydawało mi się lepszych. Dopiero potem zacząłem dostrzegać, że spokojnie mogę wygrywać z zawodnikami z setki czy pięćdziesiątki.
Słyszałem, że i poza kortem było nieźle. Na przykład miałeś szybki samochód z napisem „DO DECHY” na tablicy rejestracyjnej.
Audi TT, tak. Pierwsze auto kupiłem od znajomego z Wrocławia, który miał rejestrację „DO JUTRA”. Podobała mi się, więc ją zostawiłem. Potem jednak w Głogowie, kiedy samochodem kierowała akurat moja siostra, jakiś gość wjechał na dość spore rondo pod prąd i czołowo się z nią zderzył. Auto poszło do kasacji. Kupiłem następne, dokładnie takie samo. Na nim też chciałem mieć fajną rejestrację, więc pojawiło się właśnie „DO DECHY”.
Mówisz, że dość późno uwierzyłeś w możliwość wejścia do setki. To o tyle dziwne, że stosunkowo szybko Wojciech Fibak ochrzcił cię „polskim Federerem”.
Pan Wojciech powiedział to przy okazji jakiegoś turnieju, gdy mnie oglądał. Wiadomo, używałem dużo slajsa, miałem niezły forehand, grałem widowiskowo, ofensywnie. Jeśli na to spojrzymy, to dało się mnie tak nazwać. Choć wyniki to, oczywiście, dwa różne światy.
Jak to odbierałeś? Bo wielu sportowców narzeka na takie porównania, mówią o tym, jak to ich stresuje, wywiera presję.
Podchodziłem do tego na luzie. Skoro mówił to pan Wojtek, to ja się tylko uśmiechałem. Nie czułem wstydu czy stresu.
Miałeś okazję trenować z Federerem. Ten temat wyszedł przy okazji?
W sumie nie pamiętam, wiesz, trochę czasu już minęło. Ale raczej o tym nie gadaliśmy. Nie jestem człowiekiem, który by podszedł do niego i chwalił się, że ktoś w Polsce mnie tak nazwał. (śmiech)
A jak wyglądały te treningi z Rogerem? Bo ostatnio okazję z nim poodbijać miał Hubert…
Ale on to robił w ramach jednego treningu na turnieju, prawda?
Tak.
To ze mną było zupełnie inaczej. Byłem zaproszony do Dubaju na jakieś osiem-dziesięć dni. Trenowaliśmy codziennie rano. Roger przyjeżdżał po mnie swoim autem i odbierał z hotelu. Mieliśmy jeden czterogodzinny trening, potem jedliśmy obiad chyba że gdzieś się śpieszył. Spędzaliśmy jednak sporo czasu razem.
Kontakt się potem utrzymał?
Wiadomo, widzieliśmy się potem na kilku turniejach, gdy już byłem w setce. Czasem ze sobą rozmawialiśmy. Jak na Roland Garros miałem grać z Gasquetem, to spotkałem Federera w szatni i przez pół godziny opowiadał mi o tym, jak Francuza pokonać. Ale przegrałem gładko, w trzech setach, więc nie na wiele się to przydało. (śmiech) Ale to, ile Roger miał o nim informacji… byłem po prostu w szoku.
To jest gość, który pamięta z kim grał i jaki był wynik meczu na mało znaczącym turnieju w 2001 roku. Widziałem sporo takich quizów z nim w roli głównej, niemal się nie mylił.
Tenisiści tak mają. Jakbyś mnie zapytał o spotkania sprzed dziesięciu lat, to pewnie wiele z nich bym pamiętał.
To może podnieśmy stopień trudności – pamiętasz wynik treningowego seta z Novakiem Djokoviciem?
Był jeden break, to na pewno. Przegrałem albo 4:6, albo 5:7. Stawiałbym na to drugie.
Niestety, 4:6.
Możliwe. Na pewno był tylko jeden break. Do 4:4 szliśmy równo i pan Fibak – który wtedy był w sztabie Djokovicia – mówił mi, żebym nie serwował tak dobrze, bo Djoko się wkurza, że nie ma gry. Ja mu na to odpowiedziałem: „to ja jestem tu słabszy, więc muszę grać to, co umiem najlepiej. Nie będę odpuszczać serwisu, żeby grać wymiany z Djokoviciem na treningu. Bez jaj”. (śmiech)
To musiał być niezły set. Jednak tylko treningowy. A jakie mecze uznajesz za najlepsze w swojej karierze?
Mecze? Wiadomo, że zdarzało mi się wygrać z bardzo dobrymi zawodnikami, ale to niekoniecznie wiązało się z najlepszą grą. Fajnie było wygrać takie spotkania, bo automatycznie robiły rozgłos, myślę jednak, że miałem wiele meczów na małych turniejach, w których grałem o wiele, wiele lepiej. Choć wiadomo, że jakbym miał wymieniać, to pewnie byłyby to zwycięstwa z Jo-Wilfriedem Tsongą czy Ivanem Ljubiciciem na Wimbledonie. Jednak takie spotkanie, w którym się mega dobrze czułem, to był mecz z Norbertem Gombosem w Pucharze Davisa. Ten decydujący o wejściu Polski do Grupy Światowej. Nieźle grałem też z Fabio Fogninim, ale nie był to jakiś kosmos, mimo że wygrałem.
Przywołałeś mecz z Gombosem. To jest jedno z najfajniejszych wspomnień z kariery?
Na pewno. Przez dziesięć lat graliśmy tego Davis Cupa z Janowiczem, Fyrstenbergiem, Matkowskim i Kubotem. Ten awans to cały czas był nasz cel. Przyszedł taki moment w tym meczu ze Słowacją, że Jurek zaczął przegrywać wcześniejsze spotkanie i Słowacy wyrównali na 2:2. Kiedy jeszcze grali, dochodziła do mnie powoli świadomość, że zaraz zagram najważniejszy mecz w swoim życiu. Wygrać byłoby super dobrze, ale przegrać – wielka szkoda. Wtedy Jurek jednak zdjął ze mnie trochę ciśnienia, a przynajmniej tak wkręciłem to sobie do głowy – że skoro on przegrał z Martinem Klizanem, a ludzie oczekiwali od niego zwycięstwa, to ja też mogę przegrać. Dzięki temu złapałem luz. Powiedziałem sobie, że będę walczyć na 200 procent, ale nie myślałem o tym, co to będzie, jakby się nie udało. Po prostu wyszedłem i robiłem swoje.
Wygrać się udało. Była potem jakaś feta?
Feta? Nieee. Wiesz co, mecz się skończył gdzieś o 20. Potem jeszcze szatnia, prysznice, konferencja, kolacja… Byliśmy tak wykończeni, że świętowaliśmy spokojnie. Na nic więcej nie mieliśmy sił.
Skoro o Pucharze Davisa – jak się zapatrujesz na ten jego nowy format?
Szczerze? W ogóle tego nie śledziłem. Widziałem tylko komentarze na Facebooku w stylu „Davis Cup by Pique” i jakieś śmiechy czy wkurzenie na to, że mało ludzi. Zawsze było tak, że grało się w jakimś kraju z jego reprezentacją, więc przyjeżdżało mnóstwo ludzi z niego. Wiadomo było, o co się gra. A teraz? Jakby Polacy grali, to do tego Madrytu przyjechałoby pewnie jakieś 200 osób od nas. Do tego, jakbyśmy grali na przykład z Serbami, dwustu od rywali, z tysiąc Hiszpanów i to tyle. I jaka z tego atmosfera? Żadna. Wiadomo jednak, że stoją za tym dużo większe pieniądze. Są plusy i minusy.
Sam w pewnym momencie zapomniałem, że to się w ogóle odbywa.
Ja też. Jak mówiłem – w ogóle tego nie śledzę. Kiedyś, jak rozgrywano normalne mecze, to wszystko obserwowałem. Wiedziałem kto, z kim i o co gra. A teraz nie wiem, kto właściwie tam występuje, a tym bardziej, jakie były wyniki.
Wygrać pół meczu nie mogli Polacy, bo trzy lata temu zostali zrzuceni kilka poziomów w dół, za przygotowanie zbyt szybkiej nawierzchni w jednym tylko meczu. Jak to oceniasz?
Szczerze powiem, że od kiedy nas cofnęli po tym meczu z Argentyną, to też nie za bardzo tę sprawę śledzę. To było niesprawiedliwe, nie potrafię tego zrozumieć. Skoro jeszcze przed meczem robi się testy kortu i wszyscy wiedzą, jaka jest nawierzchnia, znają prędkość, to czemu pozwalają na tym grać? To raz. Do tego my ten mecz i tak przegraliśmy, a oni wlepili nam tak potężną karę. Skoro jest za szybka nawierzchnia i wiedzą o tym, to niech od razu powiedzą: „nie gracie, chyba że zdążycie to zmienić”. Bo te testy robi się nie w piątek, a w poniedziałek czy wtorek. Do meczu jest wtedy kilka dni. Mogliby powiedzieć, że trzeba dokonać tej zmiany. A tak to i przegraliśmy mecz, i nas ukarano. Nie popisał się też związek, który wolał zapłacić mniej, a oddać wszystkie punkty, które gromadziliśmy przez kilka lat. To wszystko było naprawdę frustrujące.
Pytałem o mecze, które wspominasz najmilej, ale są też takie spotkania, które siedziały jak zadra i myślałeś sobie o nich, że „to można było wygrać”?
Są takie dwa spotkania, zresztą z Pucharu Davisa, z meczu Finlandią. To wręcz jakieś fatum. Pierwszy mecz przegrałem, mimo że miałem piłkę meczową, z Jarkko Nieminenem. A przy wyniku 2:2 w całym spotkaniu, przegrałem z Henrim Kontinenem. Tam już było 2:1 w setach i 4:1 w czwartym dla mnie. A przegrałem i tę partię, i cały mecz. Te mecze siedziały mi w głowie. Ale też nie jakoś długo, bo na drugi dzień pojechałem do Japonii i zrobiłem półfinał Challengera. Więc humor poprawiłem. (śmiech)
Wojciech Fibak kilka razy mówił, że u ciebie wszystko wygląda świetnie, ale masz za kruchą psychikę. Te mecze chyba to udowadniały.
Za dużo rzeczy zawsze mi przeszkadzało. Dla przykładu: prawie nigdy nie wygrałem meczu jak wiał wiatr. Bo zawsze chciałem grać perfekcyjnie, trafiać wszystko przy liniach. A przy wietrze nie da się tak grać. Trzeba odgrywać przez środek, walczyć. Zawsze byłem taki, że chciałem grać mega tenis. Jeżeli coś mi nie wychodziło, to szybko się zniechęcałem. W mojej naturze nie leżała walka, przebijanie i brzydka, ale zwycięska gra. Chciałem grać bardzo dobrze i frustrowało mnie, gdy mi to nie wychodziło. Stąd się brały moje humory i dlatego przegrywałem. Bo nie walczyłem do końca i przez to przegrywałem. Nie wierzyłem, że samą walką mogę wygrać spotkanie. Jak grałem słabo to w końcu pękałem.
A kontuzje zniechęcały?
Jasne. Jak się dowiadywałem, że nie będę grać kilka miesięcy czy pół roku, to musiało zniechęcać. Choć czasem wręcz cieszyłem się, że mam kontuzję, bo mogłem odpocząć w domu od tego wszystkiego. Ale bywało też, że byłem mega wkurzony i chciałem jak najszybciej wrócić.
Nawiązując do tego, że nie walczyłeś do końca – miałeś w swojej karierze jeden taki mecz, który w Polsce – a nawet na całym świecie – wzbudził dość spore emocje. Choć pewnie nie takie, jakbyś chciał. Chodzi mi o przegrane spotkanie z Marcelo Alevaro. Po ostatnim gemie – oddanym rywalowi – zostałeś oskarżony o podłożenie meczu.
To była komiczna sytuacja. Jeszcze przed wyjazdem do Meksyku pokłóciłem się ze swoją dziewczyną, przez co pojechałem tam na dość dużym ciśnieniu. Najpierw wystąpiłem na turnieju w Leon, 2000 metrów nad poziomem morza. Zagrałem słabo, przegrałem 3:6 3:6 z jakimś Kolumbijczykiem, który tam trenował i wszystko po prostu przebijał. Mi z kolei wszystko leciało pod płot. Bo w tenisa bardzo trudno gra się na wysokościach. Trzeba być cierpliwym, nie atakować, tylko trafiać w kort. Od razu pojechałem do Stanów na kolejny turniej. Też dość łatwo przegrałem, bo w drugim secie odpuściłem przy wyniku 1:3. Nie miałem już głowy do grania.
Po tym turnieju zrezygnowałem, stwierdziłem, że wracam do domu. Dziewczyna – z którą się już godziłem – powiedziała mi, żebym zagrał jeszcze Guadalajarze, bo to duży turniej, a do tego jestem rozstawiony w czwórce i do półfinału będę grać z gorszymi zawodnikami. Ostatecznie pojechałem. W pierwszej rundzie złamałem dwie rakiety, zachowywałem się dramatycznie. Głowa w ogóle mi nie pracowała. Wygrałem 6:4 w III secie, a rywal to był jakiś gość z dziką kartą. W drugiej rundzie grałem z tym Arevalo. To mocno serwujący zawodnik, ale wtedy chyba w czwartej setce. Grałem z nim mecz na jakimś bocznym korcie. Nie wiedziałem nawet, że tam jest jakaś kamera. Pierwszego seta przegrałem 3:6. Wszystko psułem, a on bardzo dobrze serwował. Trudno mi się grało. Frustrowało mnie to, bo w ogóle nie grałem swojego tenisa.
Przed drugim setem wziąłem sobie przerwę i się zmotywowałem. Powiedziałem sobie, że będę walczyć. I zacząłem super, po chwili prowadziłem 3:0. Byłem już optymistycznie nastawiony, myślałem sobie, że jest super, prowadzę, dobrze idzie. Zrobiło się 3:1, a po chwili przegrałem swój serwis. To był taki gem, że co odbiłem, to piłka leciała w aut. Dramat. Wszedłem na takie ciśnienie, że trenerowi powiedziałem tylko, żeby szedł do szatni, za pół godziny się tam spotkamy i żeby w tym czasie bukował bilety do domu, bo nie zostanę tu ani minuty dłużej. W meczu po chwili zrobiło się 3:3 i wtedy znowu przegrałem swój serwis. A na tak szybkiej nawierzchni jedno przełamanie praktycznie kończy mecz. Jak było 5:3 dla niego, to chciałem po prostu zejść z kortu. Ostatni gem był taki, że on coś tam przebił, a ja wszystko psułem. Przy 0:40 zagrałem taki serwis, że trafiłem we własne pole serwisowe, po swojej stronie siatki. Dziękuję, do widzenia, cześć i czołem.
Dla mnie to było dość normalne. Nie mówię, że jeszcze wiele takich spotkań w życiu zagrałem, ale pewnie dwa czy trzy się przydarzyły, kiedy przy tak niekorzystnym wyniku już się po prostu piłki wyrzucało. Wielu zawodników tak miało. Nawet nie wiedziałem, że tam jest kamera, w ogóle o tym nie myślałem. A jak przyjechałem do Polski, to pojawił się jeden gość z telewizji, drugi, trzeci. Wszyscy pytali co tam się stało. Zobaczyłem też filmik zatytułowany „tank of the day” na YouTubie…
Ten filmik dalej tam jest.
No tak. Tam było z 200 tysięcy wyświetleń, więc sobie wisi. Wiadomo, że tego żałuję, bo to była głupota z mojej strony, że nie zapanowałem nad swoimi emocjami. Miałem wtedy słaby okres emocjonalnie, plus te warunki, wysokość… Zagrałem „pokazowego” gema i tyle. Taka historia.
Dla kontrastu: w 2014 roku wygrałeś jedyny turniej ATP w karierze. Tyle tylko, że w deblu, a twoim partnerem był Pierre Hugues-Herbert. Do drabinki weszliście w dodatku jako szczęśliwi przegrani. Jak to wyglądało?
To była śmieszna sytuacja. Szedłem akurat na mecz eliminacji do turnieju singla, a tu woła mnie Herbert i pyta: „Ty, gramy debla?”. Powiedziałem mu, że jak chce, to niech nas zapisuje, ja idę zagrać swój mecz. Debla generalnie rzadko grałem, bo było mi z nim trochę nie po drodze. On faktycznie zapisał, ja wygrałem swoje spotkanie. Schodzę z kortu, a sędzia mówi, że gramy od razu debla. Wygraliśmy. Na drugi dzień powtórka z rozrywki. Sam awansowałem do turnieju głównego w singlu, a Herbert grał jakiś trzygodzinny, superdługi mecz. Był po nim strasznie zmęczony, więc w deblu przegraliśmy. Ale nie zależało nam na tym jakoś bardzo, więc luzik.
Potem zagrałem swój mecz w głównym turnieju, to z Tsongą, który wygrałem. Jo po meczu przyszedł do szatni i mówi mi: „Today is your lucky day”. Pytam go czemu, a on mi tylko, że zobaczę. No i okazało się, że wycofał się z debla, przez co do turnieju weszliśmy my. W pierwszej rundzie graliśmy z Bryanami i jakoś udało nam się wygrać. Ten mecz trwał gdzieś do pierwszej w nocy, więc spać poszedłem o trzeciej. A na drugi dzień o jedenastej rano grałem swój mecz singlowy z Istominem. Oczywiście przegrałem. Po meczu kłóciłem się z organizatorami, bo to był skandal, chora sytuacja, że tak to zaplanowali. Tak naprawdę to nie chciałem już wtedy grać tego debla, miałem w planie jechać na eliminacje do Szanghaju. Bo wiedziałem, że jak awansujemy dalej, to już na nie nie zdążę. Marcin Matkowski powiedział mi jednak: „Ty, jak wy wygraliście z Bryanami, to już nie odpuszczaj, tylko graj na maksa, bo tam jest duża kasa i możecie wygrać ze wszystkimi”. No to stwierdziłem, że dobra – gramy. I tak się to poskładało, że faktycznie, wygraliśmy turniej.
Wiesz, że to był pierwszy tytuł deblowy Herberta?
Tak, on był wtedy gdzieś 130. w rankingu, mnie w ogóle nie było na liście – po tym zwycięstwie wskoczyłem w okolice pierwszej setki. Herbert wbił się wyżej, od razu mógł grać z kimś lepszy w Australian Open. Tam zrobił finał i podskoczył do czołówki.
Tak, stworzył wtedy parę z Nicolasem Mahut, razem grają zresztą do dziś. I po pięciu latach Herbert ma już na koncie wygrane we wszystkich deblowych Wielkich Szlemach.
Dokładnie. To jest superdobry deblista i bardzo fajny gość. Cieszę się, że mu tak idzie.
O tobie Radek Szymanik, kapitan reprezentacji w Pucharze Davisa, mówił, że też mógłbyś śmiało spróbować sił w deblu pod koniec kariery, idąc taką drogą jak Łukasz Kubot. Czemu nie posłuchałeś?
Bo teraz trudno jest wbić się gdzieś wyżej z zerowego rankingu. Myślałem o tym, nie będę tego ukrywać. Ale mniej więcej rok gry zajmuje dojście do pierwszej setki. Drugi rok to z kolei wyjście jeszcze wyżej. Więc te dwa lata trzeba poświęcić, żeby z tej gry dało się wyżyć. Bo w deblu trzeba do tego być w okolicach 50. miejsca na świecie. To jest takie minimum. Można więc sobie wyjąć dwa lata z życia, jeździć, trenować, a nie wiadomo, co z tego będzie. Wiadomo, mógłbym grać. Pewnie bym to zrobił, gdybym na start miał jakikolwiek ranking. Bo wiem, że spokojnie bym mógł w tym deblu rywalizować.
Dwa lata temu mówiłeś, że tego debla na pewno spróbujesz.
Tak, ale wtedy nie brałem pod uwagę, że nie wrócę po operacji Achillesa. Plany były takie, że rehabilitacja potrwa 2-3 miesiące. Liczyłem, że wrócę nawet do setki w singlu. Ale jak zobaczyłem te dwa różne, rozdzielone rankingi i kombinacje ze strony ATP, przez które musiałem grać Futuresy [trzeci poziom rozgrywkowy, po turniejach ATP i Challengerach – przyp. red.] w singlu…
ATP zresztą szybko od tego pomysłu odeszło.
Tak, ale jak ja grałem ostatnie turnieje, to akurat to było. Tak się niefortunnie złożyło. Gdybym miał normalny, zamrożony ranking, mógłbym spróbować bronić punktów w dziewięciu turniejach. W tej nowej sytuacji mogłem to zrobić tylko w czterech i to w miesięcznych odstępach. Więc jeździłem na nie zupełnie bez ogrania. Jakby tej zmiany nie było, to pewnie grałbym do dzisiaj. A tak to skończyłem, bo nie widziałem sensu w jeżdżeniu po jakimś Egipcie i jego okolicach. Bez tej zmiany miałbym ranking 290. na świecie i co tydzień próbowałbym swoich sił. Byłoby lepiej. Wiem to, bo widzę, jak gram na treningach. Nawet teraz, z wracającym do formy Jerzym Janowiczem, potrafię grać na nich jak równy z równym.
Z Jurkiem otwieraliście niedawno towarzyskim meczem twoją akademię. Jak oceniasz grę Janowicza? Może udać mu się powrót do tenisa?
Bez kontuzji? W przyszłym roku bez problemu wejdzie do setki. Pod koniec sezonu powinien być w okolicach 70. miejsca na świecie, a w 2021 roku będzie atakować pierwszą „20” rankingu. Widzę, jak gra na treningach i jakie ma uderzenia. Trenowałem z nim wiele razy. Teraz pojechał na Teneryfę na obóz i to samo mówili inni: „To jest niemożliwe, że ty nie grałeś dwa lata. Uderzasz tak samo, jak przed kontuzją”. Gość ma niesamowite predyspozycje. Dwa lata przesiedział w domu przed komputerem i odbija tak samo. (śmiech) Wiadomo, że motorycznie nie jest najlepiej, jeszcze nie biega tak, jak kiedyś, ale z upływem czasu będzie to pewnie polepszał.
Choć przy jego możliwościach i agresywnym tenisie, może nie musieć aż tyle biegać.
Dokładnie. On jest przecież wysoki i superdobrze serwuje. Na dziś, jakby odciąć mu dwie nogi, to w meczu z każdym zawodnikiem na świecie, byłby w stanie doprowadzić do tie-breaka. Nawet jak gra słabo, to trudno wygrać z nim mecz. Bo wyserwuje swoje i dojdzie do tego tie-breaka. A tam już jeden punkt może zadecydować – raz przywali z returnu i wygra seta. Wiadomo, że inna gra też się liczy, ale Jurek potrafi grać z głębi – dlatego był 14. na świecie. Challengery, gdzie teraz będzie grać, to zupełnie inny poziom, do którego on po prostu nie pasuje. Dlatego uważam, że szybko wróci.
A mentalnie? Bo to bywało problemem.
Wydaje się bardzo zmotywowany. Trochę dorósł, ma dziecko. Pewnie będzie miał przy sobie rodzinę, z którą będzie podróżować, to da mu spokój. Ma też trochę punktów motywacyjnych, chce paru osobom udowodnić, że jest coś jeszcze wart.
Myślę, że z jego temperamentem, to znalazłby i paręset.
Pewnie tak. Ma w każdym razie coś do udowodnienia. W przyszłym roku powinno być ciekawie.
Wspomniałeś o tym, że Jurek prawdopodobnie będzie jeździć z rodziną na turnieje. Ty sam często bywałeś na nich na przykład z dziewczyną, ale już nie z trenerem, bo – jak sam mówiłeś – „wolałeś jechać bez niego”. Dlaczego?
Przy trenerach często byłem rozkojarzony. Szczególnie przed tym 25. rokiem życia, o którym mówiliśmy. Jak coś mi nie wychodziło, to po prostu zaczynałem gadać z trenerem, a nie koncentrowałem się na grze. Jak jechałem sam, to nawet, gdy grałem źle, koncentrowałem się na tym, żeby się poprawić. Bo nie miałem z kim gadać.
A jak tobie pracowało się w roli może nie tyle trenera, co sparingpartnera, ale jednak z Caroline Woźniacki, jedną z najlepszych zawodniczek na świecie, i to niedługo po tym, jak wygrała turniej wielkoszlemowy?
Bardzo fajne doświadczenie. Dużo się nauczyłem i od niej, i od jej taty. Widziałem, jak podchodzą do meczów, jak trenują, jakie mają humory – wszystko. Czasem zdarzały się rzeczy, które były dla mnie dziwne, ale to też dało mi wizję tego, jak niektórzy zawodnicy mogą reagować na konkretne sytuacje…
Na przykład?
Na przykład to, że Caroline nie życzy sobie, by w ogóle dotykać jej rakiety. Znaczy, okej, dotknąć można, ale nie można nią grać. Raz przyszedłem na trening, miałem nie grać, ale Caroline miała przerwę. Więc chwyciłem jedną z jej rakiet i zacząłem odbijać. Ona już po chwili patrzyła na mnie dość wkurzona. W końcu podszedł jej tata i mówi:
– Michał, słuchaj, nie możesz grać jej rakietą.
– Bo co?
– Bo odciskasz swoją dłoń na rączce.
Wiesz, ona ma takie czucie w ręce, że jakby ktoś dłużej pograł jej rakietą, to odbiłby na rączce swój uchwyt. I ona by to czuła, przez co rakieta by ją wkurzała. A rakieta to narzędzie. Jak najbardziej więc szanuję, że tego nie lubi. I po prostu nie grałem już jej rakietą. Każdy zawodnik ma takie swoje manie, ale trzeba to szanować i robić tak, jak chce zawodnik czy zawodniczka. Bo to oni są najważniejsi.
A poza kortem, jak to wyglądało?
Caroline poza kortem jest zupełnie inną osobą. To miła, serdeczna dziewczyna. Na korcie jest nieco inna, taka trochę „zadziora”. Ale poza nim to normalna osoba. Chodziliśmy razem na obiady czy kolacje i wszystko zawsze było w jak najlepszym porządku. Na treningu było inaczej. Nie chodzi o to, że byli niemili, ale Caro stara się podejść perfekcyjnie do każdego uderzenia. Potrafiła się denerwować nawet o to, że ja źle wrzucałem jej piłkę. Ale taka po prostu jest. Myślę, że to też doprowadziło ją na szczyt rankingu i do wygrania szlema. Jak mówiłem wcześniej – każdy jest inny, każdy musi patrzyć na to, czy mu to pomaga. A w jej przypadku widać było, że faktycznie czerpie z tego pomoc.
Znajdzie się w ogóle w tourze ktoś, kogo faktycznie trudno polubić?
Na pewno są zawodnicy mniej mili, ale nie będę tu wymieniać nazwisk. Jak w życiu – ludzie są różni: fajni, niefajni. Nie ma co się temu dziwić. To zbieranina osób z całego świata. To normalne, że znajdzie się paru oszołomów. Ale jakbyś poszedł do firmy, to na stu pracowników też znajdzie się ze czterech, z którymi się nie dogadasz.
Jednego chyba ujawnił Andy Murray, gdy przez siatkę krzyczał „Everybody hates you”.
Że Lukas Rosol? No tak, on jest trochę oszołomem. Mi też zawsze w trakcie meczów stukał rakietą o kort, próbując mnie rozproszyć. Taki już jest.
Tak z perspektywy czasu – masz sobie w trakcie tej kariery coś do zarzucenia?
Wiadomo, że wiele rzeczy można było zrobić inaczej. Na pewno nie jechałbym trenować do Hiszpanii, pewnie nie grałbym turniejów na ziemi. Wcześniej, oczywiście, starałbym się dojrzeć i przekonać do tego, że mogę grać dobrze i być w tej setce.
Skąd w ogóle ta niechęć do ziemi? To przecież nawierzchnia, na której w Polsce praktycznie każdy się wychowuje
Nie mam do niej cierpliwości. Moimi atutami była ofensywna gra i dobry serwis. A na ziemi one oba są wyłączone z gry.
Jak sobie to analizowałem, to wychodziło tak: dla Jerzego Janowicza mączka jest najgorsza…
Proste. On bardzo dobrze serwuje, ja zresztą też, więc nie będziemy grać na ziemi.
Łukasz Kubot, grający serve and volley, też na mączce nie mógł poszaleć.
Wiesz, to jest prawda, że wszyscy wychowywaliśmy się na mączce. Ale równocześnie na szybkich parkietach w różnych halach. Jurek też wychował się na superszybkiej nawierzchni. Charaktery również odgrywają tu pewną rolę. Janowicz to nerwus, oszołom, zero cierpliwości, gorąca krew. Im szybciej może uderzyć piłkę z całej siły, tym lepiej. A na szybkich nawierzchniach takie zagrania się nagradza.
Ale z drugiej strony na przykład Hubertowi ta mączka powinna odpowiadać. A mówił mi, że jej nie lubi. Agnieszka Radwańska też miała styl gry teoretycznie dopasowany pod mączkę, a prezentowała się na niej średnio. Ziemia jest u nas popularna, a grać na niej na wysokim poziomie nie umiemy.
Polska to… Polska. Trudno to tak zbiorczo oceniać, bo nie ma u nas czegoś takiego jak „polski tenis”. Jak powiesz „hiszpański tenis”, to wiadomo, że w grę wchodzi rzeźba, przygotowanie fizyczne. „Czeski tenis” to dobry backhand i serwis. A w Polsce każdy gra po swojemu i wszystko zależy od mentalności czy nastawienia konkretnego zawodnika.
Twoja mentalność i nastawienie doprowadziły cię na 57. miejsce w światowym rankingu. Wynik całkiem niezły wynik, ale wydaje się, że to nie był szczyt twoich możliwości?
Na pewno. W roku, który zaczynałem na tym 57. miejscu miałem pecha. Już na dzień dobry mecz z Florianem Mayerem po tie-breaku, w którym prowadziłem już 5:2. Potem w Australii przegrałem z lucky loserem, w meczu, który mogłem wygrać. Na Indian Wells na treningu złamałem lewą rękę w nadgarstku, nie grałem dwa tygodnie. Wróciłem na turniej główny w Miami, tam spotkanie grałem po jednym dniu treningu. Wygrałem pierwszego seta grając tylko slajsami z backhandu. W drugim secie był tie-break, też prowadziłem, ale przegrałem. W trzecim nie miałem już na nic siły. Potem skręciłem nogę, wygrywając mecz w Monachium. Na Roland Garros przegrałem w pięciu setach z Nieminenem, na Wimbledonie w czterech z Lleytonem Hewittem… Tak to wyglądało. Wydaje mi się, że jakbym był w cyklu meczowym i nie łapał urazów, to spokojnie mógłbym w tamtym sezonie awansować do najlepszej trzydziestki. Nie ma jednak co gdybać. Wyszło jak wyszło.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix