Poznaliśmy wczoraj naszych rywali na Euro 2020. No, przynajmniej dwóch z trzech. Co naturalne, od razu pojawiło się wiele głosów, czy to łatwa grupa, czy to trudna grupa i trudno wierzyć w cokolwiek. Wydaje się, że skalę trudności warto sprawdzić na zasadzie porównania, a więc przypomnieć sobie, jak trafialiśmy wcześniej i gdzie w tym mini rankingu można umieścić nasz najnowszy los.
To będzie siódma impreza w tym wieku z naszym udziałem, więc trochę materiału do analizy mamy.
Najprostsza grupa, jaką wymyślił człowiek. Gdybyśmy tego nie widzieli na własne oczy, nie uwierzylibyśmy, że ktoś jest w stanie tak zamieszać kulkami, by w jednym zestawieniu zmieścić aż tylu przeciętniaków. Tam nie było żadnej drużyny z TOP 10 rankingu FIFA, Rosjanie byli wówczas na 13. miejscu, Grecy na 15., a Czesi na 27. (choćby za Norwegią i Irlandią). Czasem mówi się o spacerze po rozżarzonym węglu, więc jeśli trzymać się tego porównania, to wtedy nikt tego węgla nie podgrzał nawet do temperatury pokojowej. Też pamiętajcie: na Euro nie jechało w tamtym momencie pół kontynentu, tylko staranniej wyselekcjonowana elita. Mieć taki traf? Szóstka w totka.
Mieliśmy obowiązek wygrać chociaż jeden mecz, a jak się skończyło, niestety wszyscy pamiętamy. Zresztą, naszą grupę wyjaśniła później dalsza część turnieju. Niemcy wcisnęli Grekom cztery sztuki, doczekując się tylko dwóch odpowiedzi, a Portugalczycy odprawili Czechów.
Pewnie poza Irlandią, każdy przeniesiony do tej grupy, po prostu by z niej wyszedł. Nas to niestety przerosło.
Biorąc pod uwagę, że z większości grup do dalszej fazy wychodziły po trzy zespoły, trafiliśmy całkiem sympatycznie. Umówmy się: nawet jak braliśmy Irlandię Północną do eliminacji, kwitowaliśmy to co najwyżej wzruszeniem ramionami, bo akurat ta reprezentacja raczej nie kojarzy nam się z herosami futbolu. Ukraina? Czas pokazał, że nie strzelili nawet gola, ale i wcześniej nie można było przed nimi robić po gaciach, skoro nasi sąsiedzi dostali się na turniej po barażu, będąc w grupie za Hiszpanią (co zrozumiałe) i Słowacją (mniej), a jedynie przed Białorusią, Luksemburgiem i Macedonią.
No dokładkę Niemcy, ale skoro można było złożyć grupę z nich, Włochów i Turków czy Islandczyków, nie mogliśmy narzekać (Ukraina miała najgorszy współczynnik w drugim koszu). Wyjście graniczyło z obowiązkiem i na szczęście tym razem ten obowiązek nas nie przerósł.
Wiadomo, że nigdy nie jest łatwe granie z gospodarzem, ale nawet jeśli zarezerwować pierwsze miejsce dla Niemców, druga lokata była spokojnie do wzięcia. W momencie losowania Kostaryka zajmowała 21. miejsce w rankingu FIFA (my 22.), a Ekwador ledwie 37., ponadto w listopadzie 2005 roku pokonaliśmy tych drugich przecież 3:0. Wiadomo, mecz na wodzie, skandaliczne warunki, ale to miało nam dać przewagę psychologiczną, spokój, że naprzeciwko nie stoją wybitni piłkarze.
Niestety wyjaśnił nas rzut z autu.
Choć i tak czy siak to nie zmienia faktu, że grupa była absolutnie do wyjścia z drugiego miejsca. Ekwador potem nie zawładnął sercami kibiców z całego świata, bo po walce, ale odpadł od razu z Anglią – decydujący był gol Beckhama z rzutu wolnego.
Wszystko już właściwie zostało powiedziane. Hiszpania być może i poza zasięgiem. Szwedom w pięciu ostatnich meczach strzeliliśmy jedną bramkę (choć fakt faktem dawno z nimi nie graliśmy). Do tego rywal z barażów, którym może być Irlandia i jej Dublin. W porównaniu do Euro 2016 – poprzeczka wisi na zupełnie innym poziomie.
Już po losowaniu widać było, że jest ciężko. Z jednej strony nie dostaliśmy żadnego oczywistego kozaka, natomiast było wiadomo, że to jest cholernie wyrównana grupa. Nie zdziwiłoby nas siedem punktów, ale jeden czy zero: też nie.
Senegal napakowany piłkarzami z Ligue 1, choć liczyliśmy na Tunezję.
Japonia, choć wierzyliśmy w Panamę czy Arabię Saudyjską.
No i Kolumbia, bodaj trzecia siła na swoim kontynencie po Brazylii i Argentynie. Zespół, który zawsze będzie nas przewyższał technicznie.
Jasne, Adam Nawałka kompletnie się pogubił, słowa Age Hareide, że jesteśmy przewidywalni, zupełnie go rozbiły, ale w porównaniu do Euro 2016 trafił grupę sporo trudniejszą. I jeszcze ten terminarz, który mecz z teoretycznie najsłabszym zespołem przydzielił nam na samym końcu. Ciężary, których nie udźwignęliśmy.
Cholernie trudny los, choć oczywiście przed samym turniejem myśleliśmy inaczej, a Engel jechał po triumf nie tyle, że w grupie, ale w całym turnieju.
Portugalia: na Euro 2000 strefa medalowa, w 2004 srebrny medal, w 2006 czwarte miejsce. To nie były w tamtym czasie ogórki (jakby kiedykolwiek), a nie wyszli z grupy.
USA: dotarli na turnieju w Korei i Japonii do ćwierćfinału, ogolili po drodze jeszcze Meksyk, polegli dopiero z Niemcami, ale też po meczu na styku, ledwie 0:1.
Korea: wiadomo, jak ciągnięto ich za uszy. Z nami to jeszcze nie było tak widoczne, byliśmy po prostu gorsi, ale też pamiętamy, że jak dochodziło do stykówki, to arbiter wolał gwizdnąć dla nich albo nie gwizdać dla nas.
Czyli cóż, gdzie nie spojrzeć, rywal trudny, bez jakiegokolwiek outsidera. No, chyba że wskazać na Polskę.
Pal licho już ten skład, który wypuściliśmy na ten turniej, bo przecież imaliśmy się takich sztuczek, jak naturalizacja Rogera, nic nieznaczącego w europejskim futbolu, ani przed Euro, ani po. Gdyby nawet dzisiaj włożyć obecną kadrę w tamte ramy, też trudno byłoby wierzyć w awans.
Raz, że gospodarze, słabi, bo słabi, ale wciąż gospodarze.
Dwa, że Niemcy (a mogli być Rumuni!), którzy doszli wówczas do finału i nie wygrali go też za sprawą spaceru Lehmanna po truskawki.
Trzy, że Chorwaci. Pierwszy zespół z drugiego koszyka. Można było trafić Szwedów albo Czechów, czyli jakkolwiek spojrzeć: trafić łatwiej. Chorwaci byli na tym turnieju naprawdę mocni, potrzeba było wielkiego dramatu z Turkami, by ich wyprosić z imprezy.
Wylosowaliśmy wówczas fatalnie. Oczywiście graliśmy jeszcze gorzej, ale kadra nawet bez cudowania z Jopem miałaby problem cokolwiek na tych zawodach ugrać.
Fot. FotoPyk/newspix.pl