Najlepszym polskim napastnikiem czasów, gdy wpadłem w sidła piłki nożnej, był Andrzej Juskowiak. Wiedzieliście, że Jusko w latach 90-tych został przez “Piłkę Nożną” wybrany polskim piłkarzem dziesięciolecia?
Wybór nie jest szczególnie kontrowersyjny. Juskowiak był królem strzelców Igrzysk Olimpijskich, czyli jedynej w miarę poważnej imprezy, na którą pojechali biało-czerwoni, nawet jeśli nie była to kadra A. Juskowiak pykał sobie w Sportingu z Luisem Figo, Juskowiak strzelał w Olympiakosie Pireus, Juskowiak trafiał regularnie w Bundeslidze, a gdy jesienią 1998 pomiędzy połową października i połową grudnia strzelił w Niemczech dziesięć bramek, było to wydarzenie nad wydarzenia.
Jusko był odporny na wiele chorób, które trawiły wówczas polskich piłkarzy wyjeżdżających za granicę. Jusko nie tęsknił za językiem polskim i maminą spódnicą. Jusko nie narzekał, że trener go nie lubi. Jusko nie lądował po pół roku z powrotem w kraju, Jusko nie przesiadywał miesiącami na ławie czy trybunach, Jusko nie spadał z hukiem z ligi. Juskowiak, po prostu, grał i strzelał, a do dziś jest wspominany ciepło w praktycznie każdym z zagranicznych klubów, którego barwy przywdziewał.
Był gościem. Za młody byłem, by pamiętać najlepszy sezon Kowala w Betisie, względnie jego pucharową przygodę z Legią, więc dla mnie Juskowiak był polskim napastnikiem numer jeden lat mojego wchodzenia w futbol. Był jeszcze Krzysztof Warzycha, ale nad nim chyba zbyt mocno unosił się cień tego, że kojarzył się głównie z rozczarowaniami w kadrze – przez to te gole w Panathinaikosie przechodziły jakoś dziwnie bokiem. Za Wójta nie było już w zasadzie nawet tematu, żeby go powołać.
Byli polscy piłkarze, którzy mieli w Europie porównywalną lub nawet większą renomę, ale nie ukrywajmy: napastnicy to elita futbolu. Osobna, uprzywilejowana kasta. Wspólnie z wielkimi kreatorami gry, ale nie mamy złudzeń:
Gole.
To one są solą piłki.
To wokół nich wszystko się kręci.
Ci, którzy potrafią zdobywać je seryjnie, rok po roku, rządzą piłkarskim światem.
W każdym sporcie zespołowym najszybciej na piedestał trafiają jednak ci, którzy punktują, czy to siatkówka czy koszykówka, ale w piłce to jest jeszcze dobitniejsze, bo tu jeden zdobyty “punkt” może przesądzić o wszystkim.
Wiem, że rok temu Złotą Piłkę zgarnął Modrić, wiem, że prawdopodobnie w tym wygra Van Dijk. Ale to gole są nawet nie drogą szybkiego ruchu, a autostradą do serc kibiców, do rekordowych transferów, do pensji ustawiających siedem następnych pokoleń, do wychodzenia z ram sportu, stawania się ikonami, legendami, bohaterami zbiorowej wyobraźni.
Jednym z najważniejszych wydarzeń moich pierwszych lat z piłką nożną był mecz z Anglią za Wójta. Wembley. Wujo na wielu rzeczach się nie znał, ale to, co wtedy potrafił, to zaszczepianie wiary w zespół i siłą rzeczy też w ludzi wokół. Nie jechaliśmy tam jak na ścięcie – to znaczy, ostatecznie jechaliśmy, ostatecznie sprawdziły się wszystkie czarne scenariusze, ostatecznie sam Wójcik zestawił tuż przed meczem historycznie zachowawczą jedenastkę, ale nastroje wokół tego spotkania nie były wcale takie złe. Pamiętam, tak bardzo zależało mi, żeby ten mecz obejrzeć – o transmisję wówczas było ciężko, spotkanie było dostępne chyba w Canal+, o którym nie mogłem pomarzyć ani ja, ani żaden z kumpli, do których mógłbym wpaść – że siostra, widząc ile to dla mnie znaczy, zabrała mnie na mecz do miejscowego baru. Ten przeżył pewnie największe obłożenie w swojej krótkiej historii, mała salka wypełniona ludźmi po brzegi.
Kto miał u nas odpowiadać za gole w tamtym spotkaniu?
Mirosław Trzeciak z ŁKS.
W drugiej połowie wszedł Kowal, nawet dobrze zagrał, ale i on przyjeżdżał wtedy jako gracz drugoligowego Las Palmas, w którym występował w kratkę.
Nasi napastnicy wyjeżdżali i wracali. Kucharski odbił się od słabiutkiego wówczas Sportingu Gijon. Przepadł wspomniany Trzeciak. Możemy iść dalej, przez kolejne lata, ale wiecie do czego dotrzemy: do Niedzielana w Nijmegen, do Magica Żurawskiego w Celtiku, który z perspektywy kibiców The Bhoys otrzymał najbardziej na wyrost ksywkę w historii klubu.
To była nasza rzeczywistość. Mieliśmy kilku niezłych fachowców od przeszkadzania, ale od grania i wreszcie strzelania – nie, to nie nasze poletko. Na polskie podwórko – owszem, zdarzali się, ale tak naprawdę lata mijały, a wciąż nie było polskiego snajpera, który mógłby się równać chociaż z regularnością Juskowiaka, z tym jak on był traktowany w zagranicznych ekipach.
Istniało wyraźne rozwarstwienie dwóch piłkarskich światów. Henry, Del Piero, Pirlo, Szewczenko, Raul – to byli ludzie uprawiający niemal inną dyscyplinę, gdzieś w odległej galaktyce. Tam, gdzie polski piłkarz nie ma wstępu. Szewczenko niby z Ukrainy, niby niedaleko, powinna się zapalić jakaś lampka – skoro oni mogą, to czemu nie my? Ale nie zapaliła się. Z zasadniczego powodu: nie mieściło się w wyobraźni, że polski ofensywny gracz może się tam znajdować, pośród największych.
Pamiętam też doskonale złotą jesień Jacka Krzynówka w Lidze Mistrzów. Bramkę strzeloną od pleców Casillasa, ekwilibrystyczne uderzenie z Romą, korespondencję: Krzynówek ma za Champions League średnią not w Kickerze 1.0, po Krzynówka na kadrę Bayer wysyła prywatny samolot, bo to tak ważny dla nich zawodnik. Ale wciąż było to zaledwie uczestniczenie w bankiecie – Krzynówek się wyróżniał w meczach z naprawdę dużymi zespołami, ale to było mgnienie. Europa, owszem, odnotowała, ale nie zmieniało to faktu, że krupierami i tak byli inni.
Gdy dziś widzę, że Robert Lewandowski mija kolejne postacie z plakatów, nazwiska z koszulek-podróbek z rozsianych po całej Polsce bazarów, wciąż mam poczucie pewnego surrealizmu. Było i wciąż czeka nas wiele meczów, które podkreślać będą jego klasę. To jak nauczył się rzutów wolnych, to jak teraz dodaje do swojego arsenału przebojową kiwkę – to rzeczy niezwykłe. Ale te wygrane korespondencyjne starcia w wadze ciężkiej piłki nożnej, w elicie elit, z graczami – jak się zdawało – nieuchwytnymi, są jak namacalne zderzenie z historią, umiejscawiające Lewego w pewnym szerszym kontekście, w kontekście tego ile jego kariera waży i będzie ważyć.
Lista strzelców wszech czasów Ligi Mistrzów, najbardziej prestiżowego klubowego grania na planecie: za jego plecami o długość Inzaghi, Zlatan, Szewa, Del Piero, Van Nistelrooy. Henry, mistrz świata, mistrz Europy, ikona Invicibles? O trzynaście bramek do tyłu. W zasadzie jest dla mnie jasne, że za chwilę za Lewandowskim będą wszyscy poza Messim i CR7. Będzie trzeci w historii rozgrywek, a przecież tylko gole z jednego meczu z Crveną Zvezdą wystarczyłyby, aby został trzecim najlepszym polskim strzelcem Champions League.
A to aż, ale też tylko liczby. Bo dziś Roberta Lewandowskiego po prostu wspaniale się ogląda. Nikt moim zdaniem w tym momencie lepiej nie uprawia tego sportu, uprawianego ze wszystkich sportów przez największą liczbę ludzi na świecie (możemy się pokłócić o bieganie, ale jest to dyskusja akademicka – myślę, że wiecie o co chodzi i do czego piję). To co wyprawia tej jesieni ma tym słodszy smak, że przecież wiosnę miał przeciętną, że mówiło się o znoszącej, że to już nie to. A tu kolejna – tak rzadka w polskiej piłce! – dobra wiadomość, przyjemna niespodzianka.
Polski futbol jest jedyną stałą w moim życiu, w tym sensie, że towarzyszy mi mocno od początku mojego świadomego życia. Siłą rzeczy musiał wpłynąć – wiem to na pewno – też na moją osobowość.
I wiem, że nauczył mnie cynizmu.
Spodziewania się raczej rozczarowań niż oczarowań.
Nauczył mnie zawsze spodziewać się gola dla rywali w dziewięćdziesiątej minucie.
Robert Lewandowski uczy czegoś zupełnie przeciwnego.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK