Do przeciągniętej wrzutki Rapy dochodzi Hanca, poprawia kolejnym przeciągniętym dośrodkowaniem. Piłka trafia pod nogi Bohara, który pałuje na uwolnienie, do futbolówki wychodzi Pesković i pałuje w aut. Bardzo długo to był taki właśnie mecz. Kolejne spotkanie Cracovii oglądane długo z odruchem wymiotnym.
Wiecie, to nie jest tak, że którejś z ekstraklasowych ekip życzymy lepiej, a którejś gorzej, bo żywimy jakieś urazy czy coś. No, chyba że mowa o urazie na psychice związanym z ich oglądaniem. Tak mamy ostatnio z Cracovią. Mecze z Lechią Gdańsk i Wisłą Płock były tak złe, tak nijakie, tak cholernie nudne, że o oglądanie kolejnego starcia Pasów trzeba było ciągnąć słomki. Najgorszemu wrogowi nie życzylibyśmy trafienia przypadkiem na powtórkę któregoś z nich.
Niestety, do niechlubnej listy trzeba dopisać i to dzisiejsze starcie, choć z całej trójki było najmniej niestrawne. Co gorsza – drugie z tych trzech starć zostało wygrane, znów bez straty gola. Czyli utwierdzające piłkarzy Cracovii, że tak trzeba grać, by coś w tej lidze ugrać. Jak poszła ostatnio wymiana ciosów z Jagiellonią – w papę. Z Bytovią – trzeba było grać dodatkowe 30 minut w środku tygodnia. A i dziś, i w dwóch ostatnich starciach przed przerwą na kadrę dużo wybijania, sporo przerywania, celebra przy stałych fragmentach i cyk, wicelider.
Dzisiaj wystarczyły trzy celne strzały, pierwszy oddany w 75. minucie i od razu umieszczony przez Jablonskiego w siatce, ostatni – na finiszu kontry 3 na 1 w wykonaniu Diego Ferraresso (pierwszy gol po trzech latach w Polsce). Zaledwie jedna zabójcza kontra w końcówce, gdy Zagłębie rzuciło absolutnie wszystkie siły do ataku i dwa dłuższe momenty lepszej gry wcześniej. Bardziej nastawionej na kreowanie, a nie przetrzymanie piłki, ewentualnie rozbijanie ataków rywala. W pierwszej części meczu nie udało się jej sformalizować czymś konkretnym w raporcie sędziowskim, w drugiej – a jakże, po stałym fragmencie – już się to udało. Że Pasy naciskają, sugerowały akcje prawą stroną Rapy zakończone wrzutkami – raz Dimuna zablokował Hanca, innym razem Kopacz w ostatniej chwili podbił piłkę ponad Van Amersfoorta, a gdy świetny w powietrzu Helik wygrał głowę z nieopierzonym Białkiem, Forenca uratował słupek.
Gol w tym meczu, tak po prawdzie, powinien paść dużo wcześniej. Do drugiej z bramek. I może wtedy – tak się łudzimy – mielibyśmy widowisko nieco żywsze niż znane z kanału dla dzieci nocne pasmo „Rybka śpi, śpij i ty”. Ale Bohar, mając patelnię czystszą niż te w kuchni Gordona Ramsaya, skiksował. Wszystko w tej akcji zagrało tak, jak zagrać drugi raz nie potrafiło przez całe spotkanie. Żivec wypuścił w tempo Czerwińskiego, ten wypatrzył na dziesiątym metrze Bohara i obsłużył go dokładną piłką do nogi. Nie do wiary, że Słoweniec – przecież strzelec siedmiu goli w tym sezonie – tak się pomylił.
Piłka jednak ewidentnie mu dzisiaj nie siedziała – bo to on odnajdywał się zwykle w sytuacjach strzeleckich – a jednak spotkanie kończy bez celnego uderzenia. W przeciwieństwie do Szysza, Balicia, Tosika i Starzyńskiego, ale oni zamiast urządzić sobie zawody w najtrudniejsze do obrony uderzenie, wybrali pojedynek na te najłatwiejsze. W naszym rankingu ze strzałami prosto w Peskovicia wygrywa anemiczna główka lewego obrońcy gości z szesnastu metrów.
Uff, jak to dobrze, że już koniec. Że nie będzie już w tym roku poniedziałkowego grania… Moglibyśmy tego po prostu nie przetrwać.