Jeśli w piłce nożnej chodzi o to, żeby piłkarze z jednej drużyny kolektywnie współpracowali na rzecz zwycięstwa, to o tej dosyć prostej zasadzie zbiorowo zapomnieli piłkarze Stomilu Olsztyn i Radomiaka Radom. Autentycznie. Momentami obraz ich meczu wyglądał tak, jakby naprzeciw siebie wcale nie stanęły dwa jedenastoosobowe zespoły, a raczej zbieranina dwudziestu dwóch gości, w której każdy próbował realizować swój własny osobny interes. I nie mogło skończyć się to inaczej, jak wymęczonym bezbramkowym remisem.
Karwot wykazuje się ładnym zwodem? Świetnie, ale zaraz w taki sposób podaje piłkę do najbliższego kolegi z drużyny, że ta odbija się od jego nóg i trafia do rywala. Gancarczyk próbuje zaskoczyć Halucha huknięciem z czterdziestu metrów? Cudownie, szkoda tylko, że cała siła uderzenia zogniskowała się na plecach Sobczaka. Abramowicz dochodzi do stuprocentowej sytuacji pod bramką Stomilu? Przymierza, już wita się z gąską, ale w ostatniej chwili wtarabania mu się Mikita, a futbolówka przelatuje nad bramką.
Przeszkadzanie kolegom szczególnie upodobał sobie właśnie Mikita. I choć trzeba mu oddać, że umiejętności ma, bo nie tracił piłek, napędzał akcje skrzydłem, sprawiał zagrożenie, dryblował i oddał jeden relatywnie groźny strzał po technicznej akcji indywidualnej, to no przepraszamy, ale czasami chyba można podnieść wzrok z wysokości własnych stóp, nie? A on jakoś od trzydziestej minuty spotkania praktycznie w ogóle tego nie robił, biegając od swojej flanki do pola karnego w poszukiwaniu złotych jaj, których oczywiście nie znajdował. Ani razu nie przyszło mu do głowy, żeby obsłużyć podaniem któregoś z lepiej ustawionych kolegów.
Inna sprawa, że oni też nie byli skłonni do wielkiej współpracy, kierując się nieco prymitywnym myśleniem, że jeśli piłka jest pod ich nogami, to nie należy już do nikogo innego. Koniec tematu. A szkoda, bo indywidualnej jakości im nie brakowało. Zresztą na trybunach zasiadł zadowolony wczorajszą grą Lechii, Piotr Stokowiec i jeśli mielibyśmy obstawiać na kogo najbardziej zwracał uwagę, wskazalibyśmy Rafała Makowskiego, który cały mecz grał pod siebie. Oddał dwa niecelne strzały, kilka razy sam pomachał sfrustrowany rękoma, kiedy nie dostał dobrego podania, a przez resztę spotkania skutecznie odwdzięczał się kolegom za brak otwierających podań.
Stomil swoją grę oparł zaś na obijaniu Leandro. W szczególności upodobali to sobie Mosakowski i Kuban. Pierwszy z miną pierwszorzędnego rzeźnika raz po raz wycinał Brazylijczyka, a drugi zabawił się w boiskowego bandytę i minięty, już leżąc na ziemi, machnął nogą, dźgając korkami w udo, pędzącego obok niego gwiazdora Radomiaka. Destrukcja tak pomysłowa, jak toporna. A zresztą w ofensywie nie było kreatywniej. W pewnym momencie, wykonujący wyrzut z autu, Bucholc krzyknął do swoich kolegów: „Pany, wychodzimy do piły”. Spodziewacie się krótkiego rozegrania, subtelności, pogrania w trójkątach? Gdzie tam, za chwilę kapitan Stomilu z całą swoją siłą wyrzucił futbolówkę na kilkadziesiąt metrów, żeby Sobczak mógł powalczyć w pojedynku główkowym. Pozostawimy to bez komentarza.
To stanowczo był mecz bez większej historii. Trenerzy w szatni, podczas analiz, powinni skupić się na przypomnieniu swoim podopiecznym, że w piłce to w sumie chodzi o to, żeby kooperować. Niby takie proste, a przy tym takie trudne.
Stomil Olsztyn 0:0 Radomiak Radom
fot. 400mm.pl