Najmłodszy kapitan w Ekstraklasie. Jeden z dwóch kapitanów w lidze, którzy są wychowankami obecnie reprezentowanego klubu. Kiedyś czytał komentarz, że w Pogoni jest tylko od atmosfery i robi z siebie pajaca. Zawziął się, chciał przekonać do siebie tych zniechęconych. – Mam 22 lata, nie jestem już młody. Dzisiaj się ode mnie oczekuje dobrego grania, a nie tego, że błysnę raz na jakiś czas – mówi. Sebastian Kowalczyk, chłopak ze Środmieścia, kapitan Pogoni w zastępstwie dla Kamila Drygasa i Adama Frączczaka, świeżo upieczony reprezentant Polski U-21.
Sebastian Kowalczyk to bodaj jedyny znany nam piłkarz, który klubu szukał… po kościołach. – Znajoma mamy powiedziała, że jej syn gra w Salosie Szczecin. To klub, który blisko współpracuje ze środowiskami katolickimi. Problem w tym, że mama i ciocia kiepsko się dogadały. Mieliśmy iść do jednego z kościołów, ale okazało się, że tam nic o Salosie nie słyszeli. Musieliśmy jeszcze odwiedzić kilka innych, by wreszcie trafić na ten właściwie. I tak zostałem “Salosiakiem” – opowiada. Na podwórku dostał ksywę “Salosik”, grał tam do dwunastego roku życia.
A w domu nikt sportu nie uprawiał. Ani mama, ani tata, ani żaden z wujków. W domu był szalik Pogoni, bo dziadek czy ojciec czasami wybrali się na Paprikanę. Ale żeby grać? Nic z tych rzecz. Tata był kucharzem na statku, wypływał w morze na dni, czasami tygodnie. Gdy wracał, to mały Sebastian dostawał prezenty – a to klocki Lego, a to samochodzik. – Ale nigdy nie myślałem o tym, żeby pójść w ślady taty. Widziałem, ile sił i czasu go to kosztowało. Od dzieciaka zakochałem się w piłce. Wychodziłem na podwórko, biegaliśmy po trzepakach, wchodziliśmy na dach, gdy wpadła nam tam piłka. To był mój świat – mówi.
Na podwórku zawsze był najmniejszy. Wzrost był zresztą jego przekleństwem przez całe dzieciństwo. Od Arkonii Szczecin się odbił, bo był za niski. Wielokrotnie słyszał “fajnie gra, ale warunków to ten chłopak nie ma”. Już w Pogoni trener Rafał Janas powiedział mu “Seba, do ciebie trenerzy długo się przekonują”. – Pierwsze wrażenie zostaje w głowie, to prosta psychologia. Ja pierwsze wrażenie robiłem słabe, bo sięgałem kolegom do łokci. Zdaję sobie sprawę z tego, że wielokrotnie przez ten wzrost byłem traktowany tak po macoszemu. A bo mały, to się nie przebije. Musiałem doskonalić inne atuty, przecież większy już nie urosnę. Kiwka, zadziorność, dynamika. Na tym musiałem bazować – wyjaśnia.
Kiedyś za wzrost zapłacił poważnym urazem głowy. W zespole Centralnej Ligi Juniorów był kapitanem Pogoni, najlepszy zawodnik w roczniku, opoka drużyny. Na mecz z Lechią wyszedł na własne życzenie, bo w tygodniu kiepsko się czuł, rozkładało go przeziębienie. Grał w wyjściowym składzie, nagle obudził się na ławce rezerwowych. – Yyyy, trenerze, dlaczego siedzę na ławie? Co jest? – zagaił stojącego przy linii szkoleniowca. Ten popatrzył na niego zdziwiony i momentalnie zadzwonił po karetkę. – Wszedłem do ambulansu, lekarz pyta “wiesz jak masz na imię?”. Myślę “cholera, przecież pamiętałem to…”. Lekarz pyta o imię mamy. Nie wiem. Przy jakiej ulicy mieszkam? Czarna dziura w głowie. Może numer telefonu do domu kojarzę? Nic. Zrobili mi badania, wstrząs mózgu. Musiałem odtworzyć sobie tamten dzień z opowieści kolegów i rodziny, bo nic nie pamiętałem. Jakby mi ktoś go wyciął w głowy – wspomina.
Bycia twardym nauczyło go podwórko. Właściwie dzielnica, z której pochodzi. Szczecińskie Środmieście nie przypomina przedmieść amerykańskich miast, gdzie równo przystrzyżone zielone ogródki oddzielają białe chodniki od pięknych domów. To rejon Szczecina, który powoli ładnieje. Ale wciąż nie jest idealnym miejscem do spacerowania dla grup przedszkolaków. – Kiedyś wracałem ze szkoły, byłem już blisko mieszkania i nagle ktoś mnie szarpnął i chciał uderzyć. Pewnie dostałbym w twarz albo stracił portfel, ale okazało się, że to znajomy. Przeprosił, „siema, siema”, „nie błąkaj się tu wieczorami”, „myślałem, że to ktoś obcy” i poszedłem do mieszkania. Dawid Kort pewnie opowiedziałby ci o Środmieściu to samo, bo mieszkaliśmy blisko siebie. Tak jest… No, właściwie było. Ja też dorosłem i wiem o której i gdzie można iść. Gdy widzę, że ktoś się szarpie, albo siedzi z piwem i słychać jego krzyki z daleka, to po prostu mijam to szerokim łukiem. Przygód nie potrzebuję – opowiada o Śródmieściu Kowalczyk.
Stopniowo przeskakiwał przez kolejne grupy juniorskie, wreszcie Pogoń pokazała go w Ekstraklasie. Z miejsca rzucał się w oczy – jak zwykle najmniejszy na boisku, ale i najbardziej charakterny. Jak trzeba posiłować się z ligowym wygą Maciejem Sadlokiem, to nagle zapomina, że gwiazdki z choinki nie ściągnie bez stawania na palcach. W tym sezonie jest już kapitanem zespołu – pod nieobecność Kamila Drygasa i Adama Frączczaka opaska lądowała na jego ramieniu. Jest najmłodszym kapitanem w Ekstraklasie i też jednym z dwóch kapitanów w lidze, którzy są wychowankami swojego klubu. Tym drugim jest Paweł Brożek.
A jeszcze w zeszłym sezonie bolało go to, gdy nie miał miejsca w wyjściowym składzie, że część kibiców traktuje go po macoszemu. – Może nie było jakiejś fali hejtu, ale przeczytałem taki komentarz, że Kowalczyk to małpa, która robi z siebie pajaca w szatni. Bo ja na każdych kulisach po wygranych meczach zarzucałem przyśpiewki. Jestem w tym klubie prawie dekadę, zżyłem się z Pogonią, to moje miejsce na ziemi, więc siłą rzeczy lubię tę atmosferę. A tu, że pajacuje w szatni na pokaz. Potraktowałem to jako taką pozytywną motywację. Postanowiłem, że nikt nie może o mnie tak mówić i muszę takich ludzi przekonać swoją grą. Że nie będą kojarzyć Kowalczyka z tego, że drze się w szatni, a z tego, że daje gole, asysty i radochę kibicom – mówi.
W zeszłym sezonie zgarnął nagrodę dla młodzieżowca miesiąca, teraz dostaje nominacje. Ustabilizował formę, choć brakuje mu wciąż liczb na miarę klasowego skrzydłowego w Ekstraklasie. Niemniej dostrzegł do Czesław Michniewicz i dowołał do kadry U-21 za kontuzjowanego Patryka Dziczka. Zadebiutował już przy pierwszej okazji – wszedł z ławki w przegranym meczu z Bułgarią. Niewykluczone, że kolejne powołania też będą, bo Michniewicz ceni piłkarzy, którzy dobrze dostosowują się do grupy i chodzą ścieżkami, które sztab młodzieżówki im wytycza. – Wprowadziliśmy notes reprezentanta. Każdy dostał notes i chłopcy robią w nich notatki z odpraw, zapisują sobie uwagi, obserwacje. To jest dla nich. Zaimponował mi Sebastian Kowalczyk. Przyjechał do nas po raz pierwszy na kadrę, przyszedł i się pyta „trenerze, mam pożyczyć od Listkowskiego notes i przepisać notatki?” – opowiadał nam niedawno Kamil Potrykus, asystent Michniewcza w kadrze.
– Jestem młody? Nie przesadzajmy. Młody to jest nastolatek, który dopiero wchodzi do ligi. Ode mnie się wymaga, a nie liczy na to, że a, może teraz wyjdzie, może coś fajnego pokaże. Mam dawać na boisku jakość, a nie czekać, aż ktoś przyjdzie i zrobi to za mnie – mówi szczecinian. Doskonale wie, że u Kosty Runjaica nie może sobie pozwolić na chwilę rozprężenia. Gdy w zeszłym sezonie zagrał słabo z Miedzią w pierwszej kolejce, to wylądował na kilka tygodni na ławce. – Czy byłem zły? Tak. Na siebie. Inauguracja sezonu, a ja odstawiam coś takiego. Nie wykorzystałem szansy – twierdzi. Ale u Runjaica zrobił postęp. Trener zresztą ma markę faceta, który potrafi pracować indywidualnie z zawodnikami. Gdy Pogoń wracała wówczas z Legnicy, to od razu zaprosił Kowalczyka na przód autokaru i analizował z nim nieudane akcje.
Na tle tego, co osiągnął Kowalczyk i jaką drogę przeszedł, dobrze widać zresztą zmiany w samej Pogoni Szczecin. Przecież były lata, gdy z portowego miasta taśmowo odpływały talenty, którym Pogoń nie miała niczego do zaoferowania. Z najbardziej znanych można wymienić Filipa Starzyńskiego czy Patryka Lipskiego, z których żaden nie zagrał w “Portowcach”. Kto wie, czy Kowalczyk nie byłby kolejnym, który prosto z Salosu wyjechał w Polskę, gdyby nie Dariusz Adamczuk.
– Pamiętam, że grałem jeszcze w Salosie. Znali mnie w Szczecinie, bo wyróżniałem się, grałem w kadrach regionalnych czy wojewódzkich. Minęliśmy się gdzieś na dworcu. Dyrektor Adamczuk podszedł wtedy na peronie i zagaił “Seba, a może przyszedłbyś do Pogoni? Będzie ci u nas dobrze”. A ja na to, że nie, że gdzie, że ja Salosiak, że jaka Pogoń. Ale im bardziej docierało do mnie, jakie perspektywy mam w Pogoni, a jakie w Salosie, tym bliżej byłem tego, by zdecydować się na ten ruch. Salos nie miał drużyny seniorów, Pogoń rosła w siłę. Wreszcie dogadaliśmy się na transfer – mówi Kowalczyk, który z Adamczukiem i jego pomysłami spotykał się na każdym etapie kariery. – Trudniejsze negocjacje z prezesem akademii Dariuszem Adamczukiem czy z dyrektorem sportowym Dariuszem Adamczukiem? Z prezesem negocjacje nigdy nie są trudne!
To Adamczuk ściągał go do Pogoni. To Adamczuk wprowadzał w akademii nowe standardy, dzięki którym wychowankowie szczecińskiego klubu coraz śmielej pukają do drzwi pierwszego zespołu, albo – jak Kowalczyk – po prostu wchodzą do niego razem z futryną.
Dzwonimy do Adamczuka, wrzucamy na głośnik. – Sebastian? Nieee, nie było żadnych problemów z nakłonieniem go do gry dla nas!
Między tymi ludźmi czuć chemię. Adamczuk, gdy wraz z kibicami podnosił Pogoń z dna tworząc IV-ligową Pogoń Nową, postawił sobie za cel nie tylko prześcignięcie Pogoni Antoniego Ptaka na polach organizacyjnym czy sportowym, ale i zbudowanie prawdziwej akademii, która będzie czymś opozycyjnym do brazylijskiej akademii rodziny Ptaków. Kowalczyk jest żywym i namacalnym dowodem na sens takiej pracy.
– W klubie funkcjonuje taki projekt Pogoń Future. Obejmuje on najbardziej obiecujących piłkarzy z akademii. Klub sporządza takie – nazwijmy to – listy zawodników i otacza ich szczególną opieką. Dodatkowe treningi indywidualne, analizy, do tego takie sprawy pozapiłarskie, jak dieta, regeneracja, kwestie psychologiczne – przedstawia Kowalczyk, który staje się powoli wizytówką i wspomnianego programu Pogoń Future, i akademii jako takiej. Trudno powiedzieć, czy wpływ na to ma łączenie stanowisk w wykonaniu Adamczuka, który jako szef akademii doskonale orientuje się, które transfery można pominąć z uwagi na posiadanie podobnych zawodników wśród szczecińskiej młodzieży.
Na pewno nie przeszkadza. Zwłaszcza, gdy potem przychodzi usiąść do rozmów kontraktowych z człowiekiem, którego prowadzi się niemal za rękę od jego wczesnego dzieciństwa.
JAKUB OLKIEWICZ I DAMIAN SMYK