Oj, w ciemno typowaliśmy, że Polaków zbyt wielu to tutaj nie uświadczymy. Lewa obrona, permanentnie najsłabiej obsadzona pozycja w reprezentacji Polski, łatana zapchajdziurami jak Dariusz Dudka albo przemianowanymi prawymi obrońcami – grał tam Bronowicki, grali Golański czy Jędrzejczyk. No i faktycznie – wśród dziesięciu najlepszych w XXI-wiecznej ekstraklasie, aż sześciu to zawodnicy spoza Polski. Całe szczęście, że do nich akurat polskie kluby miały rękę.
Przypomnijmy zasady, bo szerokie jest pojęcie „najlepszy”. Patrzymy pod wieloma kątami i staramy się wyciągnąć najbardziej sprawiedliwą wypadkową, choć zdajemy sobie sprawę, że wszystkim nie dogodzimy. A spoglądamy na klasę piłkarską jako taką, na długowieczność, na tytuły mistrzowskie, zdobyte Puchary Polski, na występy w europucharach, szalę w razie naprawdę bliskiego starcia może też przechylić to, co działo się z zawodnikiem po odejściu z Polski. Zbierał sprzęt po treningach tureckiego drugoligowca czy podokazywał w mocnej lidze europejskiej? Jest tego trochę, stąd nie łudzimy się, że każdy ułożyłby wszystkie dychy tak samo, jak i my. Dlatego też zapraszamy do lektury, a potem – do dyskusji w komentarzach. Może wy najcieplej zapamiętaliście na przykład… hmm… Patrika Mraza regularnie dogrywającego piłki na łysą glacę Martina Nespora? W końcu raz został nawet obrońcą sezonu, a u nas nie ma go nawet w dyszce.
Dudu Paraiba
Temu, jakim cudem gracz z takim CV (mecze z Aston Villą, HSV dla Liteksu Łowecz w pucharach) trafił do Widzewa, Wołoszański mógłby poświęcić odcinek swojego programu. Mało tego, że piłkarsko był świetny, dał się też lubić i kibice zarówno łodzian, jak i wrocławskiego Śląska, zapamiętali go bardzo ciepło. W Widzewie takiego lewego obrońcy nie było od czasów Rafała Siadaczki, na podobnej klasy lewego defensora w Śląsku Wrocław czekają nadal z utęsknieniem. Dziś nadzieję daje Dino Stiglec, ale kawał drogi przed nim, by wymazać z pamięci fanów Brazylijczyka.
Rewelacyjnie ułożona lewa noga w ekstraklasie dała mu aż 24 asysty w 136 meczach. Potrafił też przydzwonić z dystansu tak, że bramkarz nie miał pojęcia, co się dzieje.
Na zawsze będzie mu zapamiętany mecz w barwach Śląska z Sevillą. Tak długo, jak długo był na boisku, w stolicy Andaluzji utrzymywało się 1:1. 55. minuta, czerwona kartka, zjazd do bazy, Śląsk się posypał. Skończyło się 1:9 w dwumeczu.
Luis Henriquez
Skautingowi Lecha Poznań na przestrzeni ostatnich lat można zarzucić wiele, ale jeśli chodzi o lewych obrońców, trafiał bardzo dobrze. Wołodymyr Kostewycz w formie to absolutnie czołowy dziś lewy obrońca ligi, choć oczywiście na TOP 10 XXI wieku to jeszcze za mało. Do rankingu musi się jednak załapać dwóch jego poprzedników.
Pierwszym jest Luis Henriquez. Przesympatyczny Panamczyk, którego osobowość nie była bynajmniej jedynym atutem. Nigdy nie odpuszczał, był naprawdę szybki, lubił się podłączyć do ataku. Połączył dwa zespoły Lecha, które w odstępie pięciu lat zdobywały mistrzostwo Polski. Najpierw dokonał tego z Lewandowskim, Stiliciem czy Peszką, później – z Teodorczykiem, Jevticiem i Linettym.
Nie poddał się, gdy na początku trenerzy stawiali na niego niechętnie, przez trzy sezony uparcie pracował, by później na cztery kolejne stać się niezwykle istotną postacią Kolejorza. Dzięki temu zagrał po 90 minut w wygranych meczach z Red Bullem Salzburg czy Manchesterem City oraz w obu zremisowanych starciach z Juventusem. W swoim ostatnim, mistrzowskim sezonie, walczył ostro o skład z innym fenomenalnym lewym defensorem, Barrym Douglasem. Tak jak Pudzian – skóry tanio nie sprzedał.
Po paru latach wrócił do naszego kraju, do Polonii Środa Wielkopolska, twierdząc, że stamtąd będzie mu bliżej do reprezentacji Panamy. W trzecioligowcu gra do dziś.
Nikola Mijailović
Gdzie mógłby zajść, gdyby nie wikłanie się w konflikty z prawem i gorąca głowa? Spokojnie mógłby być wielkim poprzednikiem Aleksandara Kolarova na lewej stronie reprezentacji Serbii i grać w którejś z topowych lig. Pamiętamy choćby sytuację z jednego z treningów Wisły, gdy zwyzywał Marcina Baszczyńskiego, po czym zdecydował się pojechać do domu, ale też dwa wyroki krakowskiego sądu – 13 miesięcy prac społecznych za za pobicie i pogróżki pod wpływem alkoholu, a także rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata za naruszenie nietykalności osobistej policjanta, który zatrzymał Mijailovicia jadącego niezgodnie z przepisami.
Zamiast zrobić wielką karierę, szczyt osiągnął w Wiśle. Czy to źle? Ci kibice Białej Gwiazdy, którzy pamiętają niesamowity bój z Iraklisem w Pucharze UEFA, na pewno odpowiedzą, że nie. To właśnie Mijailović sprawił strzałem z rzutu wolnego, że Wisłą mogła zagrać w Grecji dogrywkę. A potem wygrać ją i awansować po raz pierwszy w swojej historii do fazy grupowej Pucharu UEFA.
Potem grał jeszcze w Koronie Kielce, ale nie wspiął się na wyżyny z najlepszych spotkań w barwach Białej Gwiazdy. Gdy jednak był zawodnikiem Wisły i akurat nie był za coś zawieszony lub odstawiony od składu, lewych obrońców o porównywalnych umiejętnościach próżno było w naszej lidze szukać.
Barry Douglas
Gdy stawiał piłkę 20-25 metrów od bramki rywala, golkiperzy przeciwników nawet będąc zdeklarowanymi ateistami nagle przypominali sobie wszystkie wyuczone za dzieciaka teksty modlitw. Nie jest to mierzalne, ale gdyby było – stawiamy dolary przeciw orzechom, że w konkursie na najlepiej ułożoną lewą nogę w historii ligi, Douglas byłby w pierwszej dziesiątce.
Wielką klasę potwierdził zresztą za granicą. Najpierw zrobił furorę w Turcji, potem sięgnęło po niego Wolves, z którym wywalczył awans do Premier League. Nie było mu dane zadebiutować w tych rozgrywkach, bo zdecydowano wtedy, że czas na zmianę na lewej stronie defensywy. W grę weszły kontakty menedżerskie, mocno związany z Wolves przez właściciela klubu Jorge Mendes ulokował w klubie swojego klienta – Jonny’ego. I to mimo że w Championship Douglas dał pięć goli i czternaście asyst. Szkot trafił więc do Leeds, gdzie gra do dzisiaj.
Edson Miolo
Lewej strony Legii z Rogerem i Edsonem bał się w naszej lidze absolutnie każdy. Przychodził z nielichym CV, jako 21-latek pograł nawet w Ligue 1 w barwach Marsylii. Jednego ze swoich 28 goli dla francuskiego klubu strzelił po podaniu Edsona Fabrizio Ravanelli.
Miał kapitalne uderzenie z dystansu, wrzutkę też nie byle jaką. Wraz z Rogerem dawał gole i asysty w momentach, gdy Legia najbardziej tego potrzebowała. To nie był duet, który strzelał trzeciego, czwartego gola, a raczej po ich zagraniach mecz się otwierał, wynik zostawał przesądzony. Lucjanowi Brychczemu tak spodobały się strzały Edsona ze stojącej piłki, że stwierdził swego czasu: – Jak tylko Edson strzelił tego gola z wolnego, pomyślałem sobie: to kopia Kazia Deyny! Dawno nie mieliśmy w Legii piłkarza z tak pięknie ułożoną stopą i takich “smakowitych” rogali.
Sukces transferów Edsona i Rogera sprawił, że Legia chciała iść za ciosem i sięgała po kolejnych Brazylijczyków – do sprowadzenia Guilherme trzeba było jednak czekać na takiego godnego wspominania. Elton Brandao, Hugo Alcantara, Junior, ściągnięci zaraz po mistrzowskim sezonie 2005/06, okazali się nadawać do niczego więcej ponad tarcie chrzanu. Przynajmniej w Legii, bo pierwszy regularnie strzelał później w ojczyźnie, drugi grał z CFR Cluj w Lidze Mistrzów, a trzeci nieźle odnalazł się na Ukrainie.
Po powrocie do Korony Kielce niestety cień samego siebie. I żywy dowód na to, że jego słowa o tym, iż warszawski rozdział wymagał kolejnych wersów, nie miały w sobie za wiele z prawdy.
Tomasz Brzyski
Brzyski był cholernie groźną bronią Legii, wcześniej wybijając się bardzo dobrą grą w Ruchu Chorzów i Polonii Warszawa. Aspirujący chirurdzy chcieliby mieć tak pewną rękę, jak Brzyski lewą nogę. Szczególnie w sezonach 13/14 i 14/15. Niebywałe, jak wiele bramek Legii padło wtedy po dośrodkowaniach „Brzytwy”. 24 ligowe asysty na przestrzeni dwóch sezonów to wynik, do którego nikt wtedy nie miał podjazdu. Wystarczało dostawić nogę, głowę czy którąkolwiek część ciała.
Jedyne, czego Brzyski może żałować, to że zawinął się z Legii wtedy, gdy ta szła po awans do Ligi Mistrzów. Gdyby przeczekał Hasiego, piękną przygodę ze stołecznym klubem ukoronowałby jeszcze odsłuchaniem z boiska „kaszanki”. A tak zaczął schodzić w dół – Cracovia, spadek z Sandecją, dziś 37-latek gra w Motorze Lublin, dla którego w poprzednim sezonie zdobył aż dziewięć goli.
Ale i tak narzekać na przebieg kariery za bardzo nie może – 4 mistrzostwa, 3 Puchary Polski. O takiej liczbie tituli marzy każdy dzieciak zaczynający grać w Lubliniance.
Maciej Stolarczyk
Wisła Kraków przełomu wieków, napędzana pieniędzmi TeleFoniki, pozwalała sobie często na wyciąganie najlepszych piłkarzy od rywali. Pod Wawelem powstał prawdziwy dream team. Żurawski i Głowacki z Lecha, Kosowski z Górnika, Baszczyński z Ruchu, Szymkowiak z Widzewa… Maciej Stolarczyk nie był jednak zawodnikiem wpisującym się w ten trend. Jego Henryk Kasperczak wziął do Wisły mimo że w Pogoni Szczecin nie miał najlepszego sezonu 2001/02 i że na karku miał już trzydziestkę.
Ale trafił w dziesiątkę. Jak odpalicie sobie składy Wisły z legendarnego już sezonu 2002/03, gdy eliminowała Parmę, Schalke i była o krok od wyrzucenia za burtę Pucharu UEFA Lazio, na lewej obronie zobaczycie właśnie Stolarczyka. Stopniowo stawał się w szatni jednym z liderów, co – o tym oczywiście wtedy nie wiedział – przygotowało go do kierowania krakowską szatnią jako szkoleniowiec Białej Gwiazdy kilkanaście lat później.
Grał twardo, na pograniczu faulu, nigdy nie unikał walki. Gdy nie był już tak szybki, dynamiczny jak za młodu, nadrabiał agresją i doświadczeniem. Mógł ukoronować naprawdę udaną karierę na polskich boiskach transferem do zagranicznego klubu. Konkretnie – do Trabzonsporu wraz z Mirosławem Szymkowiakiem, ale w jego przypadku zabrakło konkretów ze strony Turków.
Nawet, gdy z upływem lat, wraz z przyjściem rywala w osobie Nikoli Mijailovicia, jego pozycja w Wiśle słabła, „Przegląd Sportowy” pisał: „Trenerzy rzadziej widzą go w składzie, ale każdy chce mieć go w drużynie”.
Junior Diaz
Pierwsze wrażenie? Cholera, ten gość mało kuma zawodową piłkę. Do Wisły przyszedł z Kostaryki jako surowy materiał do porządnej obróbki.
Ale jak Maciej Skorża wziął go w obroty, to nagle okazało się, że oto objawia się prawdziwy kozak. Nie trzeba było długo czekać, by Diaza chciały mieć u siebie kluby o zdecydowanie większej europejskiej renomie niż Wisła Kraków. Gdyby ktoś po pierwszych paru spotkaniach Kostarykanina powiedział nam, że z dwa sezony prawie milion euro zapłaci za niego Club Brugge, za nic byśmy nie uwierzyli. Że rozegra cztery sezony w 1. Bundeslidze, dobijając do 69 występów dla Mainz i Darmstadt? Nie no, bądźmy poważni.
Rozwinął się niesamowicie. Serducho do walki, parcie do przodu, dynamika – wszystko to miał odchodząc z naszej ligi na bardzo wysokim poziomie. Wrócił na sezon po nieudanej przygodzie w Brugii, dzięki czemu wypromował się do Niemiec.
Na mistrzostwach świata 2014 zaszedł aż do ćwierćfinału, gdzie lepsi po serii jedenastek od jego krajanów okazali się Holendrzy. Diaz zagrał wszystko od deski do deski.
Jakub Wawrzyniak
Gdy tylko gdzieś była na lewej obronie trwoga, jego numer był pierwszym z +48 na początku, jaki widniał w notesie każdego prezesa, ale też selekcjonera kadry. Siedem krajowych tytułów zdobytych z Legią to wszystko złote medale, przy których zdobyciu miał bardzo duży udział. Najlepsza europejska kampania Legii aż do tej z Ligą Mistrzów z Realem i Borussią? Oczywiście regularnie po lewej stronie obrony. Januszowi Golowi zawsze będzie się pamiętać gola na 3:2 ze Spartakiem Moskwa, który dał Legii jeden z najbardziej dramatycznych awansów w jej historii, nie wolno więc zapomnieć, kto na głowę pomocnika dośrodkował.
49 meczów w reprezentacji, 2 w fazie grupowej Ligi Mistrzów z Panathinaikosem, 26 w Pucharze UEFA i Lidze Europy w barwach Legii, z czego 14 w fazie grupowej i pucharowej. Dwa mistrzostwa kraju, cztery Puchary Polski, jeden Superpuchar.
Potem pomógł jeszcze Lechii grać o mistrzostwo Polski, gdy ta liczyła się w walce do ostatniej kolejki. Wiosną Piotr Nowak postawił na niego w 16 z 17 meczów, w 15 w podstawowym składzie. W rundzie finałowej grająca trójką w obronie Lechia nie straciła ani jednego gola.
Zdecydowanie nie był tak cienki, jakim chcieli go widzieć kibice Podbeskidzia. Zresztą nie tylko oni.
– Jakuba Wawrzyniaka możemy spokojnie skrytykować, bo przecież to tylko Jakub Wawrzyniak, a jego nazwisko daje nam przyzwolenie, żeby pisać cokolwiek chcemy. Dziennikarze to robili, a ludzie przyjmowali. I przypięto mi łatkę – mówił nam w wywiadzie udzielonym już podczas gry w GKS-ie Katowice.
Tomasz Kiełbowicz
Żywa legenda Legii. Niesamowicie długowieczny. Do tego stopnia, że gdy jedni chcieli go już w Legii skreślać, „Przegląd Sportowy” pisał o nim jako o najlepszym lewym obrońcy ligi. A on jeszcze jako 34-latek wygrywał testy wydolnościowe w warszawskim zespole.
Ostatecznie jego kariera w Legii skończyła się po 339 spotkaniach, co czyni go ósmym piłkarzem pod względem rozegranych meczów w historii warszawskiego klubu. Przegrywa tylko z Brychczym, Zielińskim, Deyną, Radoviciem, Rzeźniczakiem, Jóźwiakiem i Mahselim.
Grywał i na boku pomocy, stąd zawsze ciągnęło go do przodu, gdzie nierzadko dawał konkret. Wbił dla Legii dziewiętnaście goli, dołożył bardzo wiele otwierających podań, z których korzystali kolejni snajperzy.
Nie ma na koncie tylu trofeów, co piłkarze Legii z ostatnich kilku lat, ale też grał w czasach, gdy w lidze roiło się od dużo poważniejszych rywali – na czele z czarującą w pucharach Wisłą zasilaną pieniędzmi Bogusława Cupiała. Przez prawie 12 lat gry w Legii i tak miał okazję uczestniczyć w kilku fetach – świętował zdobycie dwóch mistrzostw Polski, trzech Pucharów Polski, jednego Pucharu Ligi i jednego Pucharu Polski.
PAWEŁ PACZUL
SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK/400mm.pl/NewsPix.pl