Reklama

Jak Bóg pozwoli, będę w Śląsku do końca

redakcja

Autor:redakcja

14 listopada 2019, 15:03 • 11 min czytania 0 komentarzy

Na pierwszy mecz Śląska zabrał go tata. Na podwórkowym boisku zawsze chciał być Tarasiewiczem. W 1995 zaczął przy Oporowskiej pracę, choć… pierwszy rok nie dostawał wynagrodzenia.

Jak Bóg pozwoli, będę w Śląsku do końca

Był w Śląsku, gdy ten spadał do III ligi. Był, gdy trzeba było dokarmiać zawodników i zapożyczać się u taty. Odrzucił szereg lepszych finansowo ofert, bo nie wyobraża sobie pracy gdziekolwiek indziej.

Jarek Szandrocho ze Śląskiem jest związany od zawsze i na zawsze. Za chwilę stuknie mu ćwierćwiecze w klubie. Jest fizjoterapeutą, ale jak sam mówi: fizjoterapeuta musi wcielić się w wiele ról, od przyjaciela, przez szewca, po spowiednika. Szandrocho wciela się też w rolę kolekcjonera, bo nikt nie ma tylu pamiątek związanych z WKS co on – jego dom to prawie muzeum Śląska.

Zapraszamy!

***

Reklama

***

Jarek był skazany na pasję do piłki, a także pasję do Śląska. To kibicowanie przekazane z ojca na syna.

– Tata kopał piłkę w drużynach międzyzakładowych, my ze starszym bratem próbowaliśmy sił w Polonii Wrocław. Mieliśmy z tatą rytuał: jak byłą niedziela, zabierał mnie i brata na Olimpijską, robiliśmy piknik i kopaliśmy piłkę. Tata zaszczepił mi sport, to on też zabrał mnie pierwszy raz na Śląsk. Jeszcze na Oporowskiej była bieżnia z czerwonej cegły, nie było też płotu, tylko taki niski płotek do kolan. Moje pierwsze wspomnienia to przebitki z meczów z lat osiemdziesiątych, choćby jak Ryszard Tarasiewicz strzelił dwa gole ŁKS-owi czy jak strzelił trzy bramki GKS-owi Jastrzębie. Później, gdy pojawiły się możliwości technologicznie, nagrywałem mecze. Mam ponagrywane na VHS mecze z Sociedad na Olimpijskiej, z 1987 finał Pucharu Polski, z 1988 ćwierćfinał Pucharu Polski z Górnikiem.

Wkrótce, rzecz jasna, tata już na mecze Jarka prowadzić nie musiał, chodził na mecze sam.

– Kilka razy usiadłem w młynie, ale ja zbyt byłem zafascynowany tym, co na boisku. Jak szedłem do młyna, to zaraz z boku było: “Ej, śpiewamy!” a ja zatopiony w śledzeniu meczów wyłączałem się.

Reklama

Jarek był bezsprzecznie fanatykiem, który nie wyobraża sobie nie pójść na Śląsk.

– Nawet pierwszą randkę z moją przyszłą żoną poszliśmy na mecz Śląska z Wisłą Kraków. Zakończył się olbrzymią awanturą, ławki powyrywane, policja. Ona w szoku, powiedziała mi:

– Człowieku, ja ty coś takiego lubisz, to jesteś nienormalny.

  Nawet obecna teściowa mówiła:

– Dziecko, to jakiś chuligan!

 Żona nie wiedziała na co się pisze, natomiast gdzieś pogodziła się, że Śląsk jest dla mnie bardzo ważny.

Do klubu Szandrocho zawitał w 1995.

– W 1995 skończyłem studium fizjoterapii, wtedy fizjoterapeutą w Śląsku był pan Piotr Ruśniok. Powiedział, że jest potrzebna pomoc i czym bym nie pomógł. Bez mrugnięcia okiem się zgodziłem. To była drużyna trenera Wiesława Wojno, w zespole gracze tacy jak Romek Kujawa, Lolo Ilski, Dzidek Leszczyński, Józek Kostek… Pierwszy rok pracowałem za darmo, powiedzieli, że nauka kosztuje, trzeba pokazać, że coś się potrafi – po tym roku dostałem angaż przy zespole piłki nożnej i tak już zostało. W klubie zatrudnionych było wtedy pięć osób: kierownik sekcji, trener, kierownik drużyny, pani sekretarka i ja.

Realia pracy, delikatnie mówiąc, od tamtej pory się zmieniły.

– Wtedy, prawie dwadzieścia pięć lat temu, dostałem do pracy oliwkę, maść rozgrzewającą i tyle. Dzisiaj to wszystko poszło bardzo do przodu, są różnego rodzaju środki ułatwiające pracę, pełna gama maści, wcierek, leków przeciwzapalnych, przeciwbólowych… Kiedyś ci zawodnicy naprawdę czasem znosili na boisku wielki ból, to były dużo większe obciążenia bólowe. Gdzieś sobie z tym radzili i walczyli dalej. Czasem zastanawiam się, co by się stało, gdyby przenieść tamtych piłkarzy w dzisiejszy czas, jak by to wyglądało. Ale rzecz w tym, że to odległe od siebie czasy, inaczej determinowane. Wtedy nikt nie miał komórek, internetu, dzisiaj ma to każdy, a dzięki sieci mamy dostępnych mnóstwo informacji. Dzisiaj każdy może przeczytać jak zadbać o dietę, jakie ćwiczenia doradzają gwiazdy, co zrobić by lepiej radzić sobie ze stresem. W piłce od tamtej pory minęły ze trzy epoki.

Śląsk, jak prawie każdy klub, miał przez te lata obok dobrych chwil również te bardzo trudne. Siłą rzeczy problemy bardzo mocno dotykały wtedy pracowników.

– Najtrudniejszym momentem była trzecia liga. Był czas, gdy nie dostawałem wynagrodzenia pół roku. Był czas, gdy dostawałem dwa tysiące na własnej działalności, czyli po odjęciu podatków i ZUS-u zostawało kilkaset złotych. Dorabiałem gdzieś zabiegami prywatnymi, by zarobić, a jak już naprawdę nie było jak, pożyczałem od ojca. Mówiłem, że to na zakupy do domu, a zdarzało się, że szło z tego też na wodę i odżywki. Dochodziło do sytuacji, gdy zawodnicy przyjeżdżali do mnie do domu i jedliśmy z jednej miski. To były bardzo ciężkie czasy. Robiliśmy zrzutki, kupowaliśmy dwa opakowania makaronu, ktoś gdzieś kiełbasę dostał i jakoś funkcjonowaliśmy. Tata proponował, żebym pracował u niego, zarabiał kilka razy więcej, ale nie chciałem zostawić Śląska. 

Zakręt w jego historii ze Śląskiem był tylko jeden, a i tutaj ostatecznie skończyło się roczną przerwą na… Śląsk, tylko koszykarski.

– Gdy zwolniono trenera Tarasiewicza, powiedziałem, że jak on odchodzi, to ja też. W ciągu godziny po mojej deklaracji miałem propozycję od sąsiada zza miedzy. Podziękowałem prezesowi za docenienie, ale powiedziałem, że tego zrobić nie mogę. Potem dostałem jeszcze jedną ofertę z Ekstraklasy, nie skorzystałem. Albo Śląsk, albo nic, nie będę pracował w Śląsku, to będę kopał rowy. Akurat dostałem telefon z koszykarskiego Śląska, skorzystałem, zdobyliśmy brązowy medal. Po tym sezonie akurat trener Tarasiewicz wrócił i zadzwonił:

– Jarek, wracaj, robimy awans do Ekstraklasy.

On już wtedy wierzył, że ta drużyna zdobędzie mistrzostwo.

Szandrocho podkreśla, że Śląsk miał szczęście do szkoleniowców, ale nie da się ukryć, że wspomniany Tarasiewicz jest dla niego postacią szczególną.

– Wielu wspaniałych trenerów miał przez ten czas Śląsk, wielu przyłożyło cegiełkę do budowy klubu. Pamiętam maksymy trenera Łazarka, który mówił do zawodnika “Masz być siekiera! Tak na ciebie mają wołać!” ale gdy ten gracz zagrał słabo, to kwitował go “nie, ty będziesz budyń cały czas, nie siekiera”. Miał dużo takich powiedzonek. Za jego czasu byliśmy też na fantastycznym obozie kondycyjnym w Izraelu, gdzie mogłem też zwiedzić wiele świętych miejsc dzięki znajomościom trenera. Pamiętam też dobrze trenera Lenczyka, człowieka twardego i z wieloma zasadami, który był surowy, ale sprawiedliwy. Miał też wielkie wyczucie co do zawodników.

Natomiast nie będę ukrywał, trener Tarasiewicz jest dla mnie kimś szczególnym, bo przecież to idol z lat dzieciństwa. Jak chodziłem na trybuny w młodych latach, wypatrywaliśmy z kolegami na Oporowskiej czy Tarasiewicz wychodzi. Z daleka go było widać, zawsze inaczej ubrany, elegancko. Na podwórkach wrocławskich wszyscy chcieli grać z siódemką na plecach. Najbardziej się z nim utożsamiałem. Pamiętam nawet, gdy pierwszy raz go spotkałem w klubie: 2000 rok, inauguracja z Legią Warszawa, 1:0, gol Sławka Nazaruka, a on wręczał trofeum za najlepszego zawodnika meczu. Spotkaliśmy się w kuluarach, wyciągnąłem zdjęcie, powiedziałem:

– Panie Ryszardzie, można prosić o autograf?

Więc później, gdy miałem okazję z nim pracować… To było spełnienie marzeń.

Jarek Szandrocho pracuje jako fizjoterapeuta i zdaje sobie sprawę, że czasem jego pracę mylą z innymi funkcjami.

– Wielu myli nasz zawód z – jak się mówiło dawniej – maserami. Niektórzy mówią, że jesteśmy masażystami, inni mylą nas z fizykoterapeutami. Jesteśmy fizjoterapeutami, ogarniamy wszystkie tematy związane z rehabilitacją. To bardzo obszerny temat, bo wchodzi tu w grę i masaż, i fizykoterapia, i leczenie różnymi metodami. Chcąc być jednak w czymś dobrym, dziś dochodzi do specjalizacji. Ja generalnie specjalizuję się w urazach stawów skokowych, to mój konik, przez wiele lat wypracowałem swoją metodę rehabilitacji. Ze mną pracują jeszcze Krzysiek Bukowski i Radek Żabski – Krzysiek jest specjalistą od mięśni, Radek od kolan. Tak się w trójkę uzupełniamy, plus dwaj doktorzy, doktor Sznajder i doktor Jonkisz.

W klubie sportowym zresztą nie da się być tylko fizjoterapeutą, to siłą rzeczy szerszy zakres obowiązków.

– Fizjoterapeuta w klubie i w szpitalu to dwa różne zawody. Niebo a ziemia. Jesteś do dyspozycji w klubie tyle, ile jesteś potrzebny. Ktoś mówi: ale fajnie, jedziesz na obóz do Turcji, super! Odpowiadam: ta, to się zamień, zobaczysz, że obóz to najcięższa praca, całe dnie przy stole. Poza tym w klubie sportowym trzeba być po trochu wszystkim: kolegą, przyjacielem, spowiednikiem, wrogiem, psychologiem, szewcem, krawcem. W szatni jest trzydziestu pięciu ludzi, każdy ma inny charakter, każdy inaczej postrzega świat. Z jednym trzeba rozmawiać twardo, innego trzeba pogłaskać, trzeciego wysłuchać. Ktoś ma mniejszy próg bólu, kto inny jest taki, że dopiero jak ma otwarte złamanie przychodzi powiedzieć, że coś go boli.

Wielokrotnie tak jest, że koszulka się rozpruje, coś stanie się z getrem, to w bucie się zrobiła dziurka. Przez tyle lat nazbierałem igieł, klejów, kombinerek różnego rodzaju, dłut, śrubokrętów, że jak się zepsuje jakiś sprzęt, zawsze chłopaki podchodzą, czy da się naprawić. W większości przypadków się udaje.  Życiowo, wychowałem trójkę dzieci, dochowałem się wnuka – bywa, że rozmawiamy o na przykład chorobie dziecka, co zrobić, gdy dziecko ma gorączkę, gdy wymiotuje. Pomagamy też obcokrajowcom w pierwszej fazie się zaaklimatyzować. Uczymy ich podstawowych słów: dzień dobry, dziękuję, ale też plecy, podaj, wyjdź. Później klub załatwia im lekcje nauki polskiego.

Masernia to centrum dowodzenia światem. Tu wszyscy przychodzą, tu krążą opowieści, podczas zabiegów, masaży. To jest główny punkt, gdzie wszyscy się zbierają, tu odbywają się wszystkie nasiadówki. Nic więcej nie powiem – szatnia to ziemia święta, co zdarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas. Na tym to polega, żeby była atmosfera w zespole, żeby zespół był jednością. Jeśli jest jednością, będzie umiał się podnieść z trudnej chwili, tak jak to pokazała końcówka zeszłego sezonu, gdzie było nerwowo, ale zawodnicy byli zjednoczeni. Tamte doświadczenia gdzieś dziś procentują.

Jarek ma też niebanalną ksywkę “Szaman”, bo nie bał się nigdy czerpać z innych nurtów medycyny, by wspomnieć choćby już zadomowione w Śląsku pijawki.

– Zaczęło się to od pijawek, gdy Darek Sztylka miał krwiaka i chcieliśmy mu szybko ściągnąć. Efekty przyszły momentalnie, ja później rozwinąłem w tym temacie wiedzę. Chłopaki na początku się dziwili, ale później nikogo nie trzeba było namawiać, każdy widział jak to przyspiesza regenerację tkanek. Poza tym są bańki szklane, bańki chińskie, napary ziołowe, okłady ziołowe, nawet okłady z liści kapusty. Starodawne metody, które testujemy najpierw na sobie albo na ochotnikach.

Na ławce rezerwowej od lat ma zawsze to samo miejsce: siódme od prawej. Zawsze reaguje tak samo żywiołowo.

– Mój ojciec miał pięćdziesiąt lat, a nie miał ani jednego siwego włosa. Ja jestem młodszy, a już mam siwe włosy, nie z łajdactwa, a z nerwów. Człowiek przeżywa bardzo. Ale to dlatego, że ja to traktuję jak swoje życie. Poświęciłem klubowi bardzo wiele. Gdy był trudniejszy czas w Śląsku i byłem jedynym fizjoterapeutą, żona wychowywała dzieci, a ja od rana do wieczora pracowałem w klubie. Przepadały mi wszystkie okazje rodzinne, na ślub cywilny brata ciotecznego pojechałem w klubowym dresie, też tylko w przerwie od pracy.

Największe nerwy były chyba na meczu o mistrzostwo Polski z Wisłą, która miała sporo sytuacji, kilka sekund i sezon mógł… może nie legnąć w gruzach, ale nie byłoby mistrzostwa, a szansa była wyjątkowa. Tak jak mówił trener Tarasiewicz: zdobywając mistrzostwo Polski jesteś nieśmiertelny. Pieniądze są, pieniędzy nie ma, ale mistrzem Polski jest się wiecznie. Nikt ci tego nie zabierze. Zawsze będziesz mistrzem Polski. Jak będą wyczytywać za pięćdziesiąt lat, kto zdobył mistrzostwo w takim a takim roku, będziesz wyczytany, to będzie na zawsze twoje.

Jarek to też jednoosobowe muzeum Śląska, nikt nie ma tylu pamiątek co on. Na niektóre eksponaty potrafił wydać czterocyfrowe kwoty.

– Są takie rzeczy, o których myślałem: nie mogę tego nie mieć. Może mi jest łatwiej zbierać to wszystko, bo jestem kojarzony ze Śląskiem, czasem ludzie sami przynoszą, bo wiedzą, że to u mnie nie zginie. Mam nadzieję, że będę mógł to kiedyś przekazać do muzeum Śląska. Żona też czeka, bo mam tego tyle w domu na półkach a nawet w skrzyniach, plakaty, pamiątki, bilety, koszulki, proporczyki… Marzy mi się muzeum Śląska w ogóle, bo w innych sekcjach też mamy piękne karty. My wrocławianie nie mamy czego się wstydzić, mieliśmy wiele sukcesów sportowych, wychowaliśmy też wielu mistrzów.

Trudno, naprawdę trudno o osobę, która byłaby bardziej szalona na punkcie Śląska niż Jarek Szandrocho. Dla klubu to skarb, kibice mogą tylko cieszyć się, że ktoś taki jest w klubie.

To, że jest profesjonalistą, fachowcem, specjalistą w swojej dziedzinie, to jedno.

To, że to już, pomimo stosunkowo młodego wieku – Jarek nie ma przecież jeszcze nawet pięćdziesiątki – żywa legenda WKS, która mimo kuszących ofert nigdy nie chciała zostawić Śląska, to druga rzecz.

Ale kto wie, czy nie najważniejsze, że oto jest w klubie ktoś, kto naprawdę wie jak ważna jest historia i jak z niej powstaje klubowa tożsamość. Jarek pamięta czasy, które wielu osobom, które dziś pracują czy grają w Śląsku, nawet się nie śniły, bo jak z perspektywy europejskiej klasy stadionu stadionu i przyzwyczajenia do Ekstraklasy wygląda trzecia liga i dokarmianie zawodników?

– Śląsk jest moim życiem. Jak Bóg pozwoli, będę tu do końca, dopóki będę miał siły. Moja żona wielokrotnie mnie karciła: pamiętaj, że Śląsk był bez ciebie i będzie bez ciebie. Nie mów, że jesteś niezastąpiony, bo tak nie jest. Życie będzie biegło dalej. Ma bardzo dużo racji. Ale ja to robię z chęci zaangażowania, pomocy w tym, by Śląsk był najlepszy w Polsce i sięgał po trofea. To mnie determinuje, by stworzyć jak najlepsze warunki, żeby mieli jak najlepiej, ale też żeby pomóc wykreować dobrą atmosferę, która pomoże nam wygrywać.

Adam Zoszak i Leszek Milewski

Najnowsze

Francja

Lens odpadło z Pucharu Francji. Dobry występ Frankowskiego

Bartosz Lodko
0
Lens odpadło z Pucharu Francji. Dobry występ Frankowskiego

Komentarze

0 komentarzy

Loading...