Piotr Pyrdoł 2,5 roku temu debiutował w seniorskiej piłce – na boisko młodziutkiego piłkarza wpuścił jego ojciec i jednocześnie trener, a działo się to w meczu III-ligowego ŁKS-u Łódź. Wówczas wydawało się, że minie jeszcze sporo czasu, zanim Piotr stanie się najbardziej rozpoznawalnym z piłkarskiego klanu Pyrdołów. Tymczasem dziś wyrównał już nie tylko osiągnięcia ojca, ale coraz mocniej naciska na dziadka, który w latach siedemdziesiątych awansował do Ekstraklasy z ŁKS-em. Najmłodszy z rodziny ma już w CV dwa awanse, udane występy w Ekstraklasie, a od zeszłego tygodnia – powołanie do reprezentacji Polski U-21.
– Oj, dziadek jest najbardziej rozpoznawalny, często na Piotrkowskiej ludzie podchodzą do niego, “dzień dobry, panie Andrzeju, witamy” – uśmiecha się Piotr Pyrdoł przy naszym podchwytliwym pytaniu o najbardziej popularnego z Pyrdołów. Jeszcze dwa lata temu takie rozważania byłyby nie na miejscu. Andrzej to w końcu legenda obu łódzkich klubów – jako piłkarz zdobył dwie bramki w spotkaniu, które przesądziło o powrocie ŁKS-u do Ekstraklasy, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych strzelał i dogrywał już jako widzewiak, kumpel z boiska m.in. Bońka czy Janasa. Potem przez wiele lat pracował w łódzkim sporcie jako trener – asystent Franciszka Smudy czy ten, który prowadził ŁKS w drodze do Ekstraklasy w sezonie 2010/11.
Dwa lata temu nawet porównania z ojcem wypadałyby dla Piotra blado – Marcin przed kontuzją zagrał w seniorskim ŁKS-ie w o wiele lepszych dla tego klubu czasach, a jako trener Młodej Ekstraklasy, rezerw czy wreszcie odbudowywanego ze zgliszczy zespołu tylko potwierdzał, że Pyrdołowie piłkę i ŁKS mają we krwi. Ale ostatnie 30 miesięcy to dla Pyrdoła prawdziwa wspinaczka wysokogórska.
Gol w ostatnim meczu III ligi, przeciw Ursusowi Warszawa. Gole i regularna gra w II lidze. Gra w I lidze. Wreszcie awans do Ekstraklasy, dynamiczne wejście do pierwszego zespołu w samym środku kryzysu i… nadanie mu nowej twarzy. Na razie 2 bramki (jedna w pucharze), 2 asysty, a przede wszystkim – status rozsądnej przeciwwagi dla Daniego Ramireza. Nazwisko miał od początku. Teraz coraz sumienniej pracuje na imię.
***
– Zawsze był szalenie profesjonalny, pamiętam jeden z turniejów młodzieżowych w Niemczech. My zachwyceni, cola, sprite, wszystko za darmo, w nieograniczonych ilościach. Piotrek zamówił wtedy wodę mineralną niegazowaną – uśmiecha się Michał Zapart, kolega Piotrka z juniorskich drużyn, a obecnie trener w akademii ŁKS-u. – Dziecko, które nie rozstawało się z piłką – wspominają inni, którzy znali Piotrka z młodzieńczych lat. A znali go na ŁKS-ie wszyscy.
Z oczywistych względów – wszyscy podopieczni Marcina Pyrdoła. Kojarzyli go piłkarze Młodej Ekstraklasy czy rezerw, bo gdy oni trenowali pod okiem Marcina, najmłodszy z Pyrdołów biegał za piłką gdzieś z boku boiska. Kojarzyli go również seniorzy, po których wbiegał na główną murawę.
– Ale z tym zgrupowaniem w Niemczech aż tak dobrze nie było! Tydzień treningów, a cztery razy jedliśmy w Maku, nie było chyba za bardzo pomysłu, jak zorganizować wyżywienie dla nas. Natomiast faktycznie, od najmłodszych lat starałem się unikać gazowanych napojów i odżywiać się zdrowo, z czego pewnie trochę żartowali koledzy z drużyny – wspomina Pyrdoł. – Rodzice starali mi się wpajać dobre zasady, ale i ja sam wiedziałem, że to nie jest dieta dla sportowca. Na samą piłkę nikt mnie nie namawiał, towarzyszyła mi w naturalny sposób odkąd zacząłem chodzić.
– Zaczynałem w SMS-ie, trzy treningi w tygodniu, dla mnie zdecydowanie za mało. Dwa-trzy razy musiałem jeszcze przychodzić na ŁKS, czy to z tatą, czy z dziadkiem. Wystarczyło puścić oczko do ochrony i wszędzie się udawało wejść – śmieje się Pyrdoł, gdy przechadzamy się po obiektach przy al. Unii 2. W miejscu starej, przeciekającej hali jest teraz duży parking. Tam, gdzie stała sztuczna murawa, słynna “kotłownia”, teraz znajduje się kawałek istniejącej trybuny oraz kilka górek z piaskiem, które już wkrótce staną się trybuną północną. – Stara “sztuka”, hala, pomiędzy wiadrami z wodą, sporo czasu tam spędziłem. Zdarzało się nawet potrenować na głównej murawie, kiedy dziadek był trenerem. Byłem mały, lekki, nie zryłem za bardzo, a frajda była niesamowita, bo to była jedna z najlepszych muraw w całej Ekstraklasie. Kiedyś pojechałem też do dziadka na sparing do Opalenicy, chyba z Lechią Gdańsk, w naszej drużynie Saganowski, Mięciel. Kierownik Żałoba dał mi specjalnie bluzę taką, jaką nosili wszyscy w drużynie, żebym siedział w barwach i się nie wyróżniał. Najlepsze były jednak te chwile w hali. Wiaderko, trzy metry, wiaderko. A jeszcze te szyby na piętrze, jak ktoś zagrał wyższą piłkę, to trzeba było po nią lecieć schodami. Za trzecim sektorem mata, a na ścianie takie pęknięcia, że stworzyła się naturalna bramka. Dziadek wtedy często mi zwracał uwagę na koordynację, wszystkie przerzuty, przewroty i inne gimnastyczne rzeczy.
Nazwisko pod tym kątem z pewnością pomagało, jak to się ładnie określa: otwierało drzwi, w sensie dosłownym, gdy młody Piotrek dostawał do dyspozycji takie place.
– Ja zawsze na nazwisko patrzyłem z dumą, z dokonań taty i dziadka. Chciałem bardzo mocno, by kiedyś to nazwisko było też znane za sprawą moich osiągnięć i pracy – tłumaczy Pyrdoł. “Ciężary” zaczęły się dopiero, gdy tata i dziadek przestali być tylko trenerami, którzy pozwalali małemu Piotrkowi pokopać piłkę po zakończeniu pracy. Piotrek już w juniorach trafił do zespołu, który prowadził Marcin, jego ojciec. – Tata był moim trenerem od przyjścia do ŁKS-u, gdy miałem 14 lat. Cały okres w Centralnej Lidze Juniorów, potem też w III lidze, gdzie na początku tylko trenowałem, a potem zadebiutowałem. Bardzo pouczający okres, szczególnie mentalnie. To przejście z juniorów do seniorów mogło się wiązać z tym, że ktoś myślał: o, tata wziął go wyżej, no i gra. Ja musiałem się od tego odciąć i o tym nie myśleć.
Tak to wygląda z perspektywy samego Piotra, ale my sami słyszeliśmy odmienne opinie. Dominuje jedna: dostałby szansę wcześniej, ale tata patrzył na niego dwa razy surowiej i wymagał dwa razy więcej. To zresztą mniej więcej znajduje odzwierciedlenie w liczbach. U Marcina Pyrdoła Piotr Pyrdoł zagrał całe 12 minut w spotkaniu z Sokołem Aleksandrów Łódzki, spotkaniu, po którym zresztą Marcin zrezygnował z funkcji trenera. U jego następcy, Wojciecha Robaszka, młody Pyrdoł zagrał prawie całą połówkę w kluczowym meczu z Ursusem Warszawa, a za zaufanie odwdzięczył się honorową bramką. W II lidze grał już niemal od deski do deski, 27 razy wychodząc w pierwszym składzie, ogólnie biorąc udział w 33 spośród 34 spotkań.
– U taty za dużo nie pograłem, ale to trener – bo tak na tatę mówiłem – uznał, że to nie jest jeszcze dobry moment. W pierwszej drużynie nie było pod tym względem sprzeczek – przyznaje Pyrdoł, ale od razu dodaje wspomnienia z czasów juniorskich. – W CLJ było bardziej burzliwie. Bywało, że nie odzywaliśmy się do siebie przez 2-3 dni, ja go czymś zdenerwowałem, bo przecież nie jest łatwo nauczyć czegoś młodego chłopaka w drużynie, a co dopiero syna. Już w aucie po treningu było spięcie, a potem ciche dni. Patrząc z perspektywy czasu… No miał we wszystkim rację.
Dziadek, jak to dziadek, rozpieszczał. Ale myli się, kto ma w tym momencie przed oczami sterty słodyczy i czekoladek. Piotr, zupełnie nieświadomie, używa tego określenia, gdy myśli o… treningach indywidualnych.
– Z tatą trzeba było zawsze realizować konkretny plan zajęć. Dziadek pozwalał robić to, co najbardziej lubiłem, czyli strzelać. Z tatą nie dało się ominąć ćwiczeń wzmacniających czy profilaktycznych, z dziadkiem tylko szybka rozgrzewka, podanka i można było ładować. “Tylko nie na siłę” – zawsze mi mówił – wspomina Pyrdoł.
***
To w praktyce czwarty sezon w piłce seniorskiej i trzeci, w którym Pyrdoł rozkręcał się bardzo powoli. W III lidze szansę dostał dopiero na finiszu, w I lidze również miał problemy, by przekonać do siebie Kazimierza Moskala. W Ekstraklasie, mimo wymogu gry młodzieżowcem, na początku nie dostawał w ogóle minut.
– W Ekstraklasie otoczka jest jak z Ligi Mistrzów. Stadiony, boiska, do tego w każdym zespole kilku klasowych zawodników. Poziom jest wyższy niż w I lidze, ale granie też się trochę różni. Czy gra się łatwiej… Gra się inaczej – twierdzi Pyrdoł, który w krótkiej karierze miał już okazję zagrać na czterech różnych szczeblach. Co ciekawe – jak dotąd najgorsze wspomnienia ma właśnie z tej najniższej, III ligi.
– Nawet nie było czasu się cieszyć, od razu pobiegłem po piłkę, żeby dalej gonić wynik – wspomina mecz na Ursusie, który stał się dla ełkaesiaków smutną legendą. Gdyby wtedy wygrali – wyprzedziliby w tabeli Drwęcę Nowe Miasto Lubawskie i awansowali do II ligi. Ostatecznie tak się stało, ale dopiero w wyniku wycofania ze starań o licencję zwycięzcy III ligi. – Bardzo to wszystkich bolało. Od końcowego gwizdka aż do Łodzi nikt się nie odezwał, grobowa cisza. Kibice czekali na nas pod stadionem, było trochę ostro, ale wszyscy czuliśmy wtedy złość na to, co się stało.
Zupełnie inaczej i kibice, i całe środowisko ełkaesiackie zachowywało się podczas ostatniej czarnej serii. Unikalną sceną była manifestacja z meczu z Arką Gdynia. Drużyna jest na dnie tabeli, przegrywa mecz za meczem, a kibice ŁKS-u jeszcze przed gwizdkiem skandują nazwisko trenera oraz zapewniają drużynę o wsparciu.
– Naprawdę kibice wykazali się cierpliwością, praktycznie nie było momentu, żeby zwątpili, ani gwizdów, ani wyzwisk. Najważniejsze, że udało się jakoś wyjść z tej czarnej serii, mam nadzieję, że ten najgorszy okres jest już za nami – twierdzi Pyrdoł, który siłą rzeczy stał się jednym z symboli tego wyjścia z kryzysu. Już w ostatnim przegranym meczu fatalnej serii, z Zagłębiem Lubin, młody skrzydłowy zdobył bramkę i wraz z Michałem Trąbką rozruszał grę łodzian. Potem zresztą ten duet już nie oddał miejsca w składzie, zbierając pozytywne recenzje nawet po porażce w Białymstoku. – Nie wiem czy to kwestia tego, że nie graliśmy w tych przegranych meczach, ale czy ja, czy Michał byliśmy po prostu bardzo głodni gry. Gdy tylko dostaliśmy szansę, robiliśmy co tylko w naszej mocy, żeby się jak najlepiej pokazać i złapać jak najwięcej minut.
– Wcześniej też po prostu robiliśmy to, co do nas należy – odpowiada Pyrdoł zapytany, jak czuje się jako jeden z nielicznych piłkarzy w Polsce, który przeszedł z jednym klubem drogę od czwartego szczebla rozgrywkowego, aż po gole w Ekstraklasie. W ŁKS-ie ta banda jest dość mocna – wraz z Pyrdołem szlak bojowy przeszli m.in. Maksymilian Rozwandowicz (strzelał na wszystkich czterech szczeblach) czy Patryk Bryła (brakuje tylko trafienia w Ekstraklasie). – To nasz obowiązek, mimo że nikt na nas nie stawiał w I lidze, to taki klub z takimi zawodnikami musiał awansować.
Już w I lidze ŁKS był chwalony za styl, a wśród największych oczarowań tradycyjnie wymieniano i wymienia się do dziś Daniego Ramireza. – Sporo można się od niego nauczyć, gra z nim to czysta przyjemność. Mamy też dużą swobodę z przodu, więc nie ma takiej dużej różnicy, czy gram bliżej prawego czy lewego skrzydła, czy też w środku. Najważniejszy jest ruch bez piłki, wychodzenie na pozycję, a to można robić w każdym sektorze boiska. To jest zresztą nasza siła, obrońcom jest dość trudno nadążyć za kryciem. Taka gra sprawia też najwięcej frajdy dla zawodników, kombinacyjna piłka.
Nobilitacja za występy była wyjątkowo konkretna: powołanie do reprezentacji U-21. Wcześniej Pyrdoł o reprezentację otarł się w I lidze, gdy zaufał mu Jacek Magiera. Nie udało się wywalczyć miejsca w składzie na turniej, mecz z Tahiti Piotrek obejrzał z trybun, ale atmosferę zgrupowania zdążył poczuć.
– O krok od reprezentacji to nie byłem, raczej kilkanaście sporych kroków. Trener Magiera patrzył na to, kto ma miejsce w składzie, ja wtedy nie grałem aż tak dużo. Miałem jednak okazję zobaczyć na tym zgrupowaniu trochę inny świat, szczególne wrażenie zrobiło na mnie na przykład jak grają ofensywni zawodnicy z Portugalii. Zawsze staram się z czegoś takiego coś wyciągnąć dla siebie – opowiada świeżo upieczony kadrowicz U-21.
***
Idziemy korytarzem pomiędzy skyboksami trybuny ŁKS-u. Na zdjęciach na ścianach legendy klubu, historyczne zdarzenia, upamiętnienie ełkaesiackich kadrowiczów, olimpijczyków, mistrzów Polski z 1958 i 1998 roku. Na jednej z fotografii wąsaty facet.
– Dziadek. Czas, gdy robili awans do Ekstraklasy na początku lat siedemdziesiątych – opowiada Piotrek. – Trochę żałuję, że nie ma możliwości oglądania tych spotkań, jestem bardzo ciekawy, jak to wtedy wyglądało. Grzegorz Ostalczyk. Jerzy Sadek… Dziadek opowiadał o występach we Francji. Śmiał się, że do dzisiaj czeka na auto, które mu tam obiecano.
Dziś starsi Pyrdołowie doglądają już przede wszystkim najmłodszego. Dziadek śledzi treningi i dziwi się, że Piotrek tak późno dostał szansę w Ekstraklasie. Ojciec reprezentuje interesy zawodnika, w ubiegłym sezonie trenował IV-ligową Wartę Sieradz. Przy tym tempie rozwoju najmłodszego z klanu Pyrdołów zdaje się, że czekają na nieuniknione. Moment, w którym to Piotrek, a nie Andrzej będzie na Piotrkowskiej bardziej rozpoznawalny.
Fot. FotoPyK, 400mm.pl, Newspix