Jak wyglądał w Hannoverze 96 dzień śmierci Roberta Enke? Czy ktokolwiek z drużyny wyczuwał problemy u bramkarza, który targnął się na życie? Jak zespół otrząsnął się po tej stracie? Jacek Krzynówek, wybitny reprezentant Polski, wspomina w radiu Weszło FM swojego kolegę na dziesiątą rocznicę jego śmierci. Rozmowa do odsłuchu na naszym SoundCloudzie i do przeczytania.
Jak pan zapamiętał dzień śmierci Roberta Enke?
Mieliśmy wtedy dzień wolny od treningu. Niedziela, popołudnie. Zadzwonił do mnie dziennikarz gazety “Bild” i zapytał, czy wiem, co się stało. Odpowiedziałem, że nie wiem. A co się stało? Powiedział, że Robert Enke nie żyje.
– Niech pan sobie nie robi ze mnie żartów, proszę mnie nie wypuszczać. Rozłączmy się, ja zadzwonię do kolegi z drużyny, zobaczymy, czy to prawda – odpowiedziałem.
Zadzwoniłem do Sergio Pinto i spytałem, czy coś wie na ten temat. “Kurczę, Jacek, ja nic nie wiem. To niemożliwe, co ty mówisz”. Wszedł w internet i… faktycznie. To była szokująca wiadomość. Nie dowierzaliśmy. Jeszcze chwilę temu razem trenowaliśmy, a stało się coś takiego. No szok. Nasza rozmowa z Sergio Pinto trwała krótko. Rozłączyliśmy się i bez żadnych ustaleń wsiadłem w samochód i przyjechałem do klubu. Cała drużyna już tam była w szatni. Dochodziliśmy, co się mogło stać. Najpierw potwierdzenia, czy faktycznie tak jest, czy nie. Siedzieliśmy w klubie do czwartej nad ranem. Wszyscy płakali. Nie dowierzali w to, co się stało. Szok.
Tym bardziej, że Robert był bardzo pogodnym, ciepłym, pomocnym człowiekiem, szczególnie dla mnie, bo przychodząc tam byłem nową postacią. Bardzo dużo nam pomagał w znalezieniu mieszkania i tak dalej. Wielki szok i wielka strata.
W takich sytuacjach męczy też odpowiedzenie sobie na pytanie, dlaczego to się stało. Ostatnie dni Roberta w klubie wskazywały, że ma tak wielki problem?
Nie, nie, nie było żadnych sygnałów, by sądzić, że z Robertem dzieje się coś niedobrego. Trenował bardzo mocno. Nie dał po sobie odczuć, że skrywa w głowie wielką tajemnicę. Normalnie pracował, uśmiechnięty jak zawsze. To nie do opisania, co się w tamtym momencie stało.
Jak drużyna otrząsnęła się po tej stracie? Edward Kowalczuk, były trener przygotowania fizycznego Hannoveru, opowiadał, że na stadionie wisiał po śmierci Roberta wielki transparent oddający mu cześć. Drużynie wciąż on jednak przypominał o traumie i w pewnym momencie Hannover był bliski spadku.
To była walka o utrzymanie do samego końca. Mieliśmy ogólnie ciężki sezon i naprawdę były obawy, że ta wielka tragedia, która trafiła bezpośrednio w Roberta i jego rodzinę, bardzo mocno się odbije na drużynie. Pierwsze kolejki to potwierdzały. Pamiętam, że po tym wydarzeniu rozjechaliśmy się do domów o czwartej nad ranem i o dziesiątej mieliśmy mieć trening. Przyjechaliśmy wszyscy przed dziewiątej do klubu. Rozmawialiśmy z trenerami i dyrektorem sportowym, cały sztab powiedział:
– Chcecie, to zostańcie w Hannoverze i przychodźcie na treningi. Nie chcecie, to jedźcie do domów, by się od tego wszystkiego odciąć.
Wiedzieli, że będzie taki kocioł dziennikarzy i kibiców, że sobie z tym nie damy rady. Dostaliśmy praktycznie tydzień wolnego. Może pięć procent chłopaków zostało w Hanowerze, reszta się rozjechała. Ja osobiście też wróciłem do Polski, żeby tę traumę i stratę przeżywać z boku. Do końca mieliśmy problemy, żeby się utrzymać, ale na szczęście się to udało. Widać zresztą filmiki z ostatniego meczu na Bochum, jak zeszło z wszystkich ciśnienie, gdy się utrzymaliśmy. Widać, jak ta tragedia siedziała w środku, zresztą do dzisiaj tak jest. Boli, że człowiek trafił w miejsce, gdzie taka tragedia się wydarzyła.
Sam pogrzeb był na stadionie przy pełnych trybunach. Oglądając to na filmach, robi duże wrażenie.
Na pewno. Wielka trauma. To też nie była, podejrzewam, łatwa decyzja dla rodziny. Żona Roberta dostawała informacje, że wszyscy chcą się z Robertem pożegnać. Trumna została wystawiona na murawie, był pełny stadion. To była przerwa na reprezentację, więc przyjechali chłopcy z niemieckiej kadry wraz całym sztabem. Ciężkie chwile nie tylko dla Hannoveru, ale i niemieckiej piłki. Robert był reprezentantem Niemiec, to tylko pokazuje, jakie piłkarze skrywają w głowach tajemnice i jak depresja może zabijać, mimo że nie widać tego na zewnątrz.
Dało się odczuć w niemieckiej piłce, że po tym wydarzeniu został przełamany temat tabu i całkiem inaczej podchodzono do tematu depresji? Żona Roberta założyła fundację, sportowcy zaczęli się przyznawać do swoich problemów, a wcześniej się wstydzili. Enke bał się, że powtórzy się przypadek Sebastiana Deislera, który przez problemy z depresją musiał zakończyć karierę. Uważał, że zostanie na lodzie.
Nie mnie to oceniać. Znam też rodzinny kontekst tej sytuacji. Wszyscy wiedzą, że Robert miał córeczkę, która miała od samych narodzin problemy z serduszkiem i też odeszła z tego świata. Drugie dziecko zostało adoptowane. Robert bał się, że jak wyjdzie na światło dzienne jego depresja, dziecko zostanie im odebrane. To są rzeczy, nad którymi trzeba pracować. Nikt o tych problemach nie wiedział oprócz dwóch osób – żony Roberta i jego menedżera. Czasem w życiu musi stać się wielka tragedia, by inni otworzyli oczy na pewne sprawy. Fundacja funkcjonuje do dzisiaj i wyprowadza na prostą osoby, które walczą z takimi problemami na co dzień, mimo że nie zawsze te problemy widać. Wiem, że mają dużo psychologów. Chwała za to, że coś takiego funkcjonuje i ludzie wiedzą, do kogo się zwrócić. Trzymam kciuki, żeby to trwało jak najdłużej. A może w Polsce coś takiego powstanie? W kraju zamykane są telefony zaufania, bo nie ma środków. To idzie w złym kierunku. Ludzie potrzebują się, mówiąc kolokwialnie, wygadać, porozmawiać na trudne dla nich tematy. Wszyscy liczymy na to, że do takich tragedii już więcej nie dojdzie.
Fot. FotoPyK