Jeśli wzięlibyśmy pod uwagę tylko minioną kolejkę Ekstraklasy, to bylibyśmy chyba masochistami, oglądając w niedzielne południe mecz Zagłębia Lubin z Rakowem Częstochowa i oczekując przyjemnie spędzonego czasu przy kontemplacji piłkarskiego widowiska. Pierwsi zagrali totalny piach z Koroną Kielce, a drudzy nie odstawali od kompromitującej się Wisły Kraków. Naprawdę można było mieć pewne obawy, bo nie można gorzej zbudować dnia niż męcząc swoje oczy przy kolejnej beznadziejnej kopaninie. Ale spotkało nas miłe zaskoczenie. Piłkarze obu drużyn wyglądali, jak na co dzień umorusany podwórkowym błotem dzieciak, który na świąteczny obiad u dziadków ładnie się wystroił, zmusił się do szerokiego uśmiechu i zaprezentowania najelokwentniejszej wersji samego siebie. Naprawdę długimi momentami to było dobre spotkanie.
Nie będziemy popadać w hurraoptymizm, uderzać w patetyczne tony i ogłaszać na wszystkie strony świata, że właśnie zobaczyliśmy starcie na wysokim europejskim poziomie. Aż tak dobrze nie było. Nic się nie zmieniło, kierunkowe przyjęcia Tosika wciąż nie rzucają na kolana, Piątkowski i Malinowski nie są wielkimi wirtuozami techniki, a gracji w defensywnych interwencjach Balicia i Petraska jest jak na lekarstwo. Można też przyczepić się do tego, że intensywność spadała wraz z każdą kolejną minutą, ale to właściwie tyle, jeśli chodzi o negatywne aspekty, bo minusy nie powinny przesłaniać plusów.
Obserwowaliśmy dwa zupełnie różne pomysły na organizację gry ofensywnej. Zagłębie przetrzymywało piłkę, wolno konstruowało ataki, a przy tym nie było to ślamazarne, nie brakowało zaskakujących przyspieszeń i dosyć sprawnie zawodnikom z Lubina udawało się znajdywanie luk między formacjami. Dla kontrastu Raków nie bawił się w podbijaniu swoich statystyk procentowego posiadania piłki. Po odbiorze natychmiastowo defensorzy ekipy Marka Papszuna starali się przetransportowywać piłkę pod bramkę rywala. Wszystko to nie opierało się jednak na zasadach topornej – nawiasem mówiąc typowo polskiej – piłkarskiej lagi, a raczej na otwieraniu wolnych przestrzeni. Skrajnie różne pomysły, realizowane przyzwoicie i chwała za to, bo w Ekstraklasie często brakuje jakichkolwiek konceptów.
Największym pozytywem spotkania był występ młodziutkiego Bartosza Białka, dla którego był to debiut na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Polsce i tylko takich inicjacji w życiu pozostaje życzyć. Chłop wyszedł na murawę bez kompleksów, stawał twardo naprzeciw Jacha i Petraska, nie pozwalał im się poniewierać, szukał miejsca w polu karnym, nieustannie sprawiał zagrożenie i przyniosło to efekty. Najpierw asystował przy cwaniackim trafieniu Bohara, by za chwilę samemu świętować swoje trafienie, kiedy to z zimną krwią wykończył świetną dwójkową akcję Starzyńskiego (podanie przez kilkadziesiąt metrów – palce lizać!) i Żivca (potrafi facet dryblować).
Przez większość spotkania Zagłębie było dominującą stroną. Miało więcej argumentów czysto piłkarskich. Prowadziło grę, stwarzało sytuacje i długo wydawało się, że ze starcia przed własną publicznością wyjdzie zwycięską ręką. Tak powinno być, ale piłkarzom Martina Seveli zabrakło skuteczności. Przy prowadzeniu 2:1, Sasa Żivec miał doskonałą okazję, żeby obsłużyć Bohara podaniem, przy którym Słoweńcowi wystarczyłoby tylko dołożyć nogę i zamknąć mecz, ale były piłkarz Piasta Gliwice zdecydował się na strzał. Niepotrzebnie, bo zaraz było już 2:2. Niewykorzystane okazje lubią się mścić.
Raków powoli uczy się Ekstraklasy. Nie jest już romantycznym zespołem z odważnym i ofensywnym stylem dostającym w plecy za każdym razem, kiedy do tego wszystkiego trzeba dodać jeszcze efektywność. W czysto piłkarskim sensie goście byli dzisiaj po prostu gorsi, a mimo to potrafili wyrównać. Może i dobrze, bo ta liga powinna samoistnie nagradzać wszystkie drużyny, które choć próbują grać w piłkę.
fot. 400mm.pl