Bez dwóch zdań jest jedną z największych gwiazd współczesnego boksu i jednym z najlepszych pięściarzy bez podziału na kategorie wagowe. Za Saulem „Canelo” Alvarezem (51-1-2, 35 KO) od dawna ciągnie się jednak cień podejrzeń w związku z udowodnionym dopingiem i selektywnym podejściem do sportowych wyzwań. Tym razem dumny syn Guadalajary spróbuje zdobyć tytuł w czwartej kategorii wagowej. Na jego drodze stanie najlepszy w ostatnich latach pięściarz wagi półciężkiej – Siergiej Kowaliow (34-3-1, 29 KO).
Ta walka przypomina o starych czasach w boksie, kiedy zawodnicy aspirujący do miana wielkich podróżowali po kategoriach wagowych w poszukiwaniu kolejnych wyzwań. Canelo to numer jeden wagi średniej (72,6 kg), a jego sobotni rywal operuje dwie wagi wyżej (limit – 79,4 kg). Kategorie wagowe istnieją w boksie nie bez przyczyny, dlatego też tak ambitnych prób w ostatnich latach nie oglądaliśmy zbyt wiele.
Fenomen Alvareza to jednak zjawisko nad wyraz złożone. W gronie zawodowców debiutował w 2005 roku mając zaledwie 15 lat – takie rzeczy są dziś możliwe chyba tylko w Meksyku i na Filipinach. Boksował wtedy w kategorii superlekkiej – aż 15 kilogramów niżej niż w 2019 roku. Był prowadzony wręcz ekspresowo. Już w 2011 roku zdobył mistrzowski tytuł w pierwszej kategorii wagowej. Od tamtej pory ciągle jest na szczycie, a nie ma jeszcze nawet trzydziestu lat.
Po części jego popularność tłumaczy demografia. Pięściarze z Meksyku zawsze przyciągali w USA przed telewizory tłumy mieszkających tam rodaków. Przed Canelo robili to między innymi Julio Cesar Chavez, Erik Morales czy Juan Manuel Marquez. Alvarez szedł ich śladem – nie miał jeszcze 22 lat, kiedy w 2013 roku został zunifikowanym mistrzem w kategorii junior średniej. Stopniowo zaczynał generować coraz większe zainteresowanie i trafił na radar samego Floyda Mayweathera juniora, który przez magazyn „The Ring” i szereg ekspertów był uznawany za najlepszego pięściarza na świecie bez podziału na kategorie wagowe.
Z punktu widzenia Amerykanina ta walka miała sens sportowy i finansowy, bo mógł poszerzyć strefę wpływów i trafić do nowej grupy odbiorców. Jednocześnie wyzwał rywala, który pod wieloma względami był jeszcze „zielony”. Pojedynek z Canelo był hitem – wygenerował ponad 150 milionów dolarów zysków z tytułu sprzedanych pakietów Pay-Per-View i ponad 20 milionów dolarów z samych biletów. Mayweather zabrał rywala do szkoły i wygrał większość rund, ale sędzia CJ Ross wypunktowała… remis 114:114. Miało się okazać, że to dopiero pierwsza niedorzeczna karta punktowa w walkach Alvareza, ale nie ostatnia.
Można powiedzieć, że walka z niepokonanym Amerykaninem była szkołą pod wieloma względami – nie tylko stricte pięściarskimi. Canelo mógł przekonać się na własnej skórze, jakie warunki można dyktować rywalowi jeśli jest się mocniejszą stroną. Mayweather zmusił go na przykład do zgodzenia się na umowną wagę poniżej limitu kategorii junior średniej, która była mu bardzo nie na rękę. Morał? Kiedy w boksie jesteś „stroną A”, to możesz właściwie wszystko.
Między kategoriami
Alvarez szybko pozbierał się po porażce. Niespełna rok po walce z Mayweatherem zdecydował się na trudny pojedynek z Erislandym Larą (19-1-2) – powszechnie unikanym kubańskim mistrzem świata o bardzo niewygodnym stylu. Canelo nie boksował jednak o pas i zamiast tego zaprosił rywala do walki w umownym limicie 155 funtów, niespełna pół kilograma powyżej limitu wagi junior średniej. Nikt za bardzo nie wiedział skąd ten pomysł nawet i sam Meksykanin nawet nie próbował tego specjalnie tłumaczyć.
W ten sposób mógł pokazać, że to on dyktuje warunki i jest w jakimś sensie ważniejszy niż bokserskie federacje i przyznawane tytuły. Lara mimo wszystko zgodził się na te warunki i zapowiedział, że zabierze rywala do szkoły. Ringowe wydarzenia podzieliły ekspertów, ale fakty są takie, że Canelo wyprowadził więcej ciosów, ale większość z nich pruła powietrze. W wielu rundach miał problem ze złapaniem przeciwnika, który imponował zwłaszcza pracą nóg.
Sędziowie nie byli jednomyślni. O ile punktacja 115:113 na korzyść Meksykanina i druga w takim samym stosunku na korzyść Kubańczyka mogą się bronić, tak trudno zrozumieć, co widział w ringu Levi Martinez, który wypunktował 117:111 na korzyść Canelo. Wściekły Lara domagał się rewanżu, ale nigdy go nie dostał. To kolejna lekcja z Mayweathera – wygrana to wygrana, cała reszta to medialny szum. „Rewanż? Nikt nie chciałby oglądać takiej walki” – komentował Oscar de la Hoya, promotor Alvareza.
Pomstowanie na styl Lary było najłatwiejszym, co w takich okolicznościach mógł zrobić obóz zwycięzcy. Powszechnie dominowało jednak przeświadczenie, że skoro Canelo nie zszedł do wagi junior średniej, to zaraz będzie boksował w średniej. Tam jednak panował Giennadij Gołowkin, który akurat kontynuował imponującą serię nokautów. Choć Kazacha znakomicie się oglądało, to nie generował takich zarobków dla wszystkich wokół jak kolejne walki Alvareza, który znów zastosował taktykę z podręcznika Mayweathera – postanowił cierpliwie czekać.
Na wiele miesięcy Meksykanin zawisł gdzieś w próżni. Trzy kolejne walki po pokonaniu Lary stoczył… w umownym limicie 155 funtów. Złośliwi mówili o „Caneloweight” – oddzielnej kategorii, która funkcjonowała pomiędzy tymi oficjalnymi. W tym umownym limicie Alvarez wywalczył nawet tytuł mistrza świata federacji WBC w kategorii średniej, bo ówczesny mistrz Miguel Cotto sam wywodził się z niższych wag i taki scenariusz był mu na rękę.
Zdobywając ten pas Canelo w teorii podpisał zobowiązanie, że będzie walczył z Gołowkinem, który posiadał tymczasowy tytuł tej samej organizacji i kilka innych cennych trofeów. Do walki wtedy jednak nie doszło – Meksykanin w obliczu braku lepszych pomysłów wrócił na moment do kategorii junior średniej, by potem walczyć w umownym limicie z Julio Cesarem Chavezem juniorem… dziesięć funtów wyżej. Sportowej logiki nie było w tym zbyt wiele, ale ten cyniczny marketing w końcu w którymś momencie się skończył.
Doping? Jaki doping?
Po wielu miesiącach negocjacji Alvarez w końcu zgodził się na walkę z Gołowkinem, którą zaplanowano na wrzesień 2017 roku. Dlaczego akurat wtedy? Kazach miał już 35 lat i zaczął pokazywać bardziej ludzkie oblicze w walkach z Kellem Brookiem i zwłaszcza Danielem Jacobsem, który przetrwał dwanaście rund i nieznacznie przegrał na punkty. Obóz Canelo doskonale wiedział, że ich zawodnik dopiero wchodzi w swój prime, z kolei u GGG ten najlepszy pięściarsko okres dobiega już końca.
W ringu nie było tego widać. Po twardym boju większość ekspertów i kibiców widziała minimalną, ale dość pewną wygraną Kazacha. To zdanie podzielił tylko jeden z trzech sędziów – Dave Moretti punktował 115:113. Don Trella wskazał remis 114:114, który też jeszcze jakoś się bronił. Wszyscy komentowali jednak głównie kartę Adelaide Byrd, która widziała wygraną Canelo… 118:110! Z tego wynika, że z dwunastu rund tylko dwie przyznała Gołowkinowi, co jest jakimś kompletnym absurdem.
Remis nie urządzał nikogo. Kazach zadał więcej ciosów i był powszechnie uważany za pięściarza skrzywdzonego werdyktem. Natychmiastowy rewanż wydawał się oczywistością i takie były plany. Pokrzyżowała je jednak dopingowa wpadka Canelo, u którego wykryto clenbuterol. To specyfik przydatny przy robieniu wagi – a ktoś z taką masą mięśniową jak Meksykanin zdecydowanie mógł po niego sięgać. Sam zainteresowany przekonywał jednak, że to wina… zanieczyszczonej meksykańskiej wołowiny.
Trudno dociec, jak było istotnie, ale stężenie substancji wydawało się zbyt wysokie, by potwierdzać tę wersję. Wykrycie dopingu było wielkim sukcesem obozu Gołowkina, który nalegał na wcześniejsze testy. Można powiedzieć, że Canelo był zaskoczony tak wczesnym pojawieniem się testerów, bo do tej pory do kwestii tego typu badań podchodził dosyć lekceważąco – nikt go nigdy specjalnie w tych sprawach nie pilnował.
Cała sprawa mocno obnażyła jednak hipokryzję bokserskiego środowiska i podwójne standardy. Dochodzenia wyjaśniającego całą sprawę właściwie nie było, a federacja WBC wydała przekomiczne oświadczenie, w którym już na samym początku afery bezkrytycznie przyjęła tłumaczenia Canelo. Półroczne zawieszenie było farsą – wiele poważniejszym problem była dla Meksykanina niemożliwa do wymazania plama na wizerunku, z którą będzie się borykał do końca kariery.
Do rewanżu z Gołowkinem doszło więc z opóźnieniem, co znów było na rękę Alvarezowi. We wrześniu 2018 roku kibice po raz kolejny zobaczyli dwanaście rund porywającej walki, po której nie brakowało kontrowersji. Tym razem dwóch punktowych widziało wygraną Canelo 115:113, a jeden wskazał remis 114:114. Znów nie brakowało opinii pełnych współczucia wobec Kazacha, który w obu walkach nie był gorszy od swojego znienawidzonego już rywala, ale żadnej jednak nie wygrał.
Szukając własnej drogi
W międzyczasie sporo działo się również za kulisami. Na rynek bokserski wkroczyła z przytupem platforma streamingowa DAZN. Canelo po wycofaniu się z boksu HBO czekał na najlepszą ofertą. Dostał kosmiczne pieniądze i bezprecedensowy kontrakt – według medialnych doniesień za najbliższych 11 walk ma gwarantowane 365 milionów dolarów. Tak doszło do kolejnego przełomu i największa gwiazda Pay-Per-View po Mayweatherze została główną atrakcją opłacanego co miesiąc „sportowego Netfliksa”.
Pojawił się jednak pewien problem – nie jest do końca jasne, kto teraz do końca panuje nad sytuacją. Czy DAZN może narzucać mu rywali? A może jednak nie ma narzędzi pozwalających wywrzeć odpowiedni wpływ? Na te pytania ciągle brakuje odpowiedzi. Wiadomo, że przedstawiciele platformy po to podpisali potem kontrakt z Gołowkinem, by dać kibicom trylogię. Canelo jednak nie chce takiej walki – uważa, że Kazach na nią nie zasługuje, bo po utracie pasów nie ma już żadnych argumentów.
Alvarez wybrzydzał jednak nie tylko w tym przypadku. Jako posiadacz pasów trzech z czterech najważniejszych bokserskich federacji nie dążył do pełnej unifikacji z tym, który dzierży ostatnie trofeum dzielące go od zostania niekwestionowanym czempionem. Demetrius Andrade (28-0, 17 KO) dwoi się i troi, ale nie ma mocnych kart. Niby też jest związany z DAZN, ale prezentuje nie ma rozpoznawalności, a do tego prezentuje niewygodny, „śliski” styl, z którym Canelo miewał już w karierze problemy.
Meksykanin po majowej wygranej z Danielem Jacobsem nie chciał też walki z obowiązkowym pretendentem – Siergiejem Derewjanczenką (13-2, 10 KO). Niby prowadzono w tej sprawie rozmowy, ale nie dogadano się przy podziale puli. Obóz mistrza popełnił amatorskie błąd – zapomniał wysłać wniosek do organizacji IBF, dzięki któremu czas na negocjacje byłby wydłużony. Canelo wściekł się na swoich doradców – po raz pierwszy pojawiły się doniesienia o kryzysie w partnerskich od lat relacjach z Oscarem de la Hoyą i grupą Golden Boy Promotions.
To przebieranie w różnych opcjach w końcu sprawiło, że Alvarez pierwszy raz od 2015 roku musiał zrezygnować z tradycyjnego wrześniowego występu, kiedy to wypada meksykańskie święto niepodległości. Okazało się, że ma już pomysł na kolejną walkę. W sierpniu Siergiej Kowaliow odprawił Anthony’ego Yarde’a – mocno bijącego pretendenta z Wielkiej Brytanii. Oferta około 10 milionów – największa w karierze – wystarczyła, by zainteresować powoli schodzącego ze sceny „Krushera”.
Rosjanin to trzykrotny mistrz świata kategorii półciężkiej i być może najlepszy pięściarz występujący w tym limicie w tej dekadzie. W ostatnich latach miewał wzloty i upadki – dwukrotnie w kontrowersyjnych okolicznościach przegrywał z Andre Wardem. Potem odzyskał tytuł, by przegrać go przez nokaut z innym Alvarezem – Kolumbijczykiem Eleiderem (24-1, 12 KO).
Trzy niedawne porażki dostarczyły kilku ciekawych wniosków. Wiadomo, że Kowaliow nie lubi przyjmować ciosów na korpus (ale z drugiej strony kto lubi?), a jego refleks i szczęka nie są na dawnym poziomie. Wciąż jest jednak mistrzem, więc ma coś, co skusiło Canelo. Meksykanin ślizgnął się nawet przez kategorię superśrednią, ale na dłuższą metę nie ma tam dla niego wielu sportowych wyzwań. Wiadomo też, że problemem 29-latka było zbijanie kilogramów, co przekładało się potem na kondycyjne kryzysy.
Bukmacherzy i eksperci wyraźnie faworyzują przed sobotnią walką Alvareza, ale nie brak głosów przewidujących niespodziankę. „Krusher” to geniusz lewego prostego, którego używa w różnych konfiguracjach. Dosłownie „kruszy” nim kolejnych rywali – potrafi zaskakiwać akcją 1-2-1 i rzucać lewym prostym na deski. Rosjanin może też liczyć na wsparcie w narożniku – można odnieść wrażenie, że Buddy McGirt dał mu kolejną młodość.
A dotarcie do Kowaliowa to wcale nie taka prosta sprawa. Doświadczony mistrz poza ringiem może pochwalić się dorobkiem zupełnie innego typu. Przemoc wobec kobiet, rasistowskie wygłupy i słabość do wódki – to wszystko składa się na żywioł, który trudno okiełznać. McGirt nie eksperymentuje – po prostu pozwala podopiecznemu robić to, co przez lata przynosiło mu największe sukcesy. W sobotę stary lis ma zaskoczyć Canelo przede wszystkim siłą i intensywnością. Obaj wyjdą do ringu około 5:00 polskiego czasu – transmisja całej gali od 2:00 w Polsacie Sport.
„Typ: Kowaliow. To za duży i za dobry pięściarz, którego ludzie za szybko pogrzebali. Pod wodzą McGirta znalazł swój optymalny styl – nie napala się już na bomby. W tej chwili zdaje sobie sprawę, że ma ciężkie ręce i nie musi robić dużo, by ranić rywali. Spodziewam się, że postawi na nogi, ciosy proste i tempo, które będzie o jakieś 15% za szybkie dla Canelo” – przewidywał w audycji „Ciosek na wątrobę” w Weszło.fm Leszek Dudek.
Z tą siłą to rzeczywiście coś jest na rzeczy. Denis Douglin sparował z Rosjaninem i skończył mocno poobijany. Po wspólnych sesjach docenia efektywny styl mistrza WBO, który potrafi obijać nawet ramiona. „Po trzech rundach nie mogłem potem podnieść rąk do góry” – przyznał Douglin. Gołowkin bił mocno, ale Kowaliow może to robić jeszcze mocniej, a do tego będzie miał po swojej stronie sporą przewagę warunków fizycznych.
Jak niemal zawsze w przypadku walki Canelo otwarte pozostaje pytanie o sprawy sędziowskie i pozaringowe sztuczki. Na ostatniej prostej pojawiła się informacja o klauzuli wagowej – rano w dniu walki obaj nie mogą ważyć więcej niż 185 funtów, czyli o ok. 4,5 kilograma więcej niż na ważeniu. Ten zabieg oczywiście ma premiować wywodzącego się z niższej kategorii Alvareza, ale nie powinien jednak wypaczyć przebiegu pojedynku.
Z obozu Rosjanina płyną uspokajające komunikaty. „Co zrobię jeśli sędziowie znów się pomylą? Nie mam na to wpływu. Wtedy cały świat zobaczy, że Canelo nie powinien wygrać tej walki i pojawi się presja na rewanż” – zakłada chyba nieco naiwnie Buddy McGirt. Jeśli czegoś nauczyła nas historia, to raczej tego, że Meksykanin niezależnie od okoliczności pozostaje wierny własnej logice, która często prowadzi go w odwrotnym kierunku od oczekiwań większości kibiców i ekspertów.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl