Zagłębie Lubin dołączyło do grona klubów pokonanych przez Koronę Kielce w sezonie 19/20. Jest to grono elitarne i trzeba się bardzo mocno napocić, żeby się do niego dostać. Tym większy szacunek należy się zespołowi z Dolnego Śląska, który stwierdził, że zamiast rozgrywać mecz zrobi sobie przebieżkę.
Nie wiemy, czy to wyrachowana taktyka Martina Seveli, czy zawodnicy widząc mizerną frekwencję w Kielcach sami zapomnieli, że są na meczu Ekstraklasy. Zagłębie wyglądało tak, jakby grało z tzw. pełnym pancerzem. Jakby czekało, aż mecz wygra się sam. Jakby dziwiło się, że rywal też biega, też podaje i czasem nawet mu to wychodzi. Piłka? No fajnie mieć ją przy sobie, ale najlepiej tak do czterdziestego metra. Akcje? Sprawdźmy po raz 152 wariant “niech Czerwiński wrzuci w pole karne”. Strzały? Jeden celny.
Jeden.
Celny.
Strzał.
W meczu z Koroną.
I to taki, że ledwo się doturlał.
Kpina z kibiców .Nie mamy pojęcia, po jaką cholerę piłkarze wsiedli w ten autokar i przemierzyli pół Polski. Nie lepiej było zostać w domu? Spędzić czas z rodziną? Rozgrywanie meczów zostawić tym, którym chce się to robić? Kwintesencją całej gry Zagłębia była bramka strzelona przez Koronę. Najpierw Czerwińskiemu nie chciało się przykryć rywala, później Kopacz niechlujnie wybił piłkę, a gdy Djuranoviciowi nie udała się przewrotka i piłka spadła akurat pod nogi Papadopulosa, “kryjący” go Guldan stwierdził, że zajmie się sygnalizowaniem spalonego, bo przerywanie akcji jest passe.
Ręce opadają.
Korona – jak to Korona – niczego wielkiego nie grała, choć w porównaniu z poprzednimi meczami dało się zauważyć progres. Dobrze działała organizacja gry, Zagłębie nie zostało wpuszczone pod bramkę ani razu. Mógł podobać się Cebula, obiecujący występ zaliczył Lloi, który równie dobrze co kiwać (raz przedryblował na małej przestrzeni czterech gości!) potrafi niestety tracić. W Zagłębiu motorem napędowym próbował być Filip Starzyński, ale szło to wszystko jak – nie przymierzając – grzybiarzowi w śnieg, by nie użyć przenośni z innymi bywalcami polskich lasów. Znacznie bliżej drugiej bramki była Korona: jak nie bomba Gardawskiego wylądowała na słupku, to piłkę-marzenie na głowę dostał Djuranović. No, ale wiemy już, że akurat ten wyrób piłkarzopodobny potrzebuje dostać piłkę do pustej bramki, dopiero wtedy szanse na gola wynoszą 50/50.
Zagłębie zapomniało, jak grać w piłkę, a trener Sevela zapomniał, że może dokonywać zmian i mimo żałosnego obrazu gry, wykorzystał tylko jedną roszadę. Najdziwniejsze, że problemy Zagłębia, zwłaszcza te w środku pola, wynikają z… absencji Jakuba Tosika. Doświadczonego pomocnika “Miedziowych”, który dziś pauzował za kartki, zabrakło w wyjściowym składzie dwa razy. Oba mecze Zagłębie przegrało – z Górnikiem i dziś z Koroną.
Piszemy to jednak bardziej jako ciekawostkę, bo czy z Tosikiem czy bez, trzeba po prostu grać w piłkę. Jeśli ktoś myśli, że mecze wygrywają się same, jest w błędzie. Nawet w tej lidze. Nawet, gdy jedziesz do Kielc. Zbić Lecha, a potem narobić w portki przed Koroną to mniej więcej tak, jakby pogonić w klatce uznanego pięściarza, a później obsrać się przed Najmanem.
Fot. 400mm.pl