Reklama

Umierałem dwa miesiące. Gdy mnie wymodlono, poczułem się okradziony

redakcja

Autor:redakcja

02 listopada 2019, 12:55 • 14 min czytania 0 komentarzy

„Nie wiedziano, jak głęboki jest wylew. Przecież wcześniej doktor ogłosił, że ja umarłem. Trzy dni na intensywnej terapii to jest ogromne obciążenie dla rodziny, u mnie to były dwa miesiące. Jak sobie uświadomiłem, że jestem wymodlony już na stałe, to poczułem się, jakby mnie okradziono. Ze szczęścia i miłości, których doświadczyłem.”

Umierałem dwa miesiące. Gdy mnie wymodlono, poczułem się okradziony

*

Andrzej Duffek, wieloletni kibic Lechii Gdańsk, na swoją ukochaną drużynę był właściwie skazany. – Jeśli „skazany” to dobre słowo. Gdy jesteś małym chłopcem, masz starszego brata, który jest zagorzałym kibicem, spotykasz jego kolegów, obcujesz z nimi, chłoniesz tę atmosferę, dorastasz w niej, to tak, musisz być kibicem. Zwłaszcza, że Lechia była spójna z tym wszystkim, co mieliśmy wpojone w domu. Była i jest kojarzona z polskością, walką, ze sprzeciwem wobec starego systemu – mówi.

Duffek urodził się w 1973 roku. Swojego pierwszego meczu Lechii nie pamięta, bo jak sam twierdzi, często bywało tak, że kręcił się wokół stadionu, ale z różnych powodów na niego nie wchodził. Też pamiętajmy: definicja „pójścia na mecz” w latach 80. znacznie różniła się od tej, którą znamy dzisiaj.

Duffek opowiada: – Ja dopominałem się, kiedy w końcu pójdę na Lechię. Były „wojny” w domu. Tata mówił: jeszcze go nie bierz, za mały jest, ty latasz ze swoimi kolegami. Potem brat mówił: teraz nie mogę cię wziąć, ojciec widzi, pójdziesz na następny. Dzisiaj tatę bardziej rozumiem. Ja nie stopuję swojego syna, bo poszedł na mecz szybciej niż ja, ale był ze mną. Tadziu chodził ze starszymi kolegami i ojciec wiedział, że Tadek jest mocno zaangażowany. Po prostu obawiał się o mnie. Też bym się zastanawiał w tamtych czasach, gdybym miał puścić dziewięciolatka na mecz. Istniało przecież prawdopodobieństwo, że znajdę się – mówiąc ogólnie – w niekomfortowej sytuacji.

Reklama

Imię „Tadek” przewija się w pierwszych akapitach i przewijać się będzie w kolejnych. Tadek, czyli Tadeusz Duffek, starszy o pięć lat brat Andrzeja. – Tadeusz był z charakteru dość impulsywny, szybko się gotował, ale potrafił też ochłonąć i przeprosić, jeśli przesadził. Mówiono o nim, że on był osobą na maksa. Jeżeli się angażował do czegoś, przekonał, to szedł w to na maksa. Jak kogoś lubił, to na maksa. To nie była chorągiewka. Gdy w coś wierzył, nie odpuszczał, niezależnie ile go to kosztowało – opowiada Andrzej.

I dalej: – Gdy wnoszone były okrzyki „Solidarność!” i kończyło się to pałowaniem, to towarzystwo Tadzia nie było tym, które na widok milicjanta uciekało. Sytuacje były różne. Dzisiaj na trybunach jest spokój. Wtedy nie miałeś tej gwarancji. A raczej miałeś gwarancję, że coś się będzie działo. Zawsze był moment na politykę, kiedy wstawał „Makaron” i zapodawał doping: teraz pięć minut dla polityki! Krzyczało się różne rzeczy. Mecze w Gdańsku w niedzielę były najczęściej o 11. I jeśli po mszy świętej w kościele świętej Brygidy była manifestacja, która wychodziła na ulice Gdańska, to pamiętam, że niejednokrotnie Tadek ze swoją grupą jechali tam po pierwszej połowie, żeby tę manifestację ochraniać. Ja mimo młodego wieku rozumiałem, co się dzieje. Ta atmosfera solidarnościowa zawsze była widoczna w domu. Byłem świadkiem rewizji, ojciec został skazany z dekretu o stanie wojennym. Trudno było nie widzieć, co się dzieje. Moja świadomość szybko rosła. Jeśli żyjesz w rodzinie, która jest na marginesie socjalistycznego społeczeństwa z przyczyn politycznych, to prędko dojrzewasz. Tak naprawdę zabierają ci dzieciństwo, bo zajmujesz się rzeczami, którymi nie powinieneś.

Kibice Lechii, jednoznacznie kojarzeni z antykomunistycznymi nastrojami, raz po raz musieli te nastroje „potwierdzać”.

Duffek kontynuuje: – Siedziałeś w sektorze, wjeżdżała „zomoza”, zaczęła cię lać po łbach. Tłum jak to tłum – nawet jak ktoś chciał uciec, to nie był w stanie. Musiał się bronić, chociaż nie był chuliganem. Nie było tak, że brałeś rodzinę, siadałeś na jakimś sektorze i wszystko było w porządku. Przy ataku „zomozy” miałeś wybór: albo ucieczka, albo walka. My walczyliśmy, bo to była kwestia grupowej i koleżeńskiej lojalności. My byliśmy nauczeni walki. Na przykład ja wiedziałem, że zanim wyjdę do szkoły, muszę spojrzeć przez wizjer i nasłuchiwać, czy nikt nie stoi na klatce, bo wielokrotnie próbowano dokonać rewizji, gdy wychodziłem na zajęcia. Była taka presja na nas, w każdej klatce był przedstawiciel służb mundurowych. Komuna nas nie lubiła za działalność, ale myśmy nie pozostawali jej dłużni. Przeciwnie – im większa była presja, tym bardziej myśmy się radykalizowali. Toteż ja byłem nauczony, że pewne rzeczy trzeba wywalczyć.

Natomiast nie ma co ukrywać: nie tylko z władzą się wówczas lano, to nie było podziemie niczym z bajki, które walczy ze złym tyranem, ale na co dzień przeprowadza staruszki przez pasy. Mówiąc krótko – lechiści bili się z przedstawicielami innych drużyn.

andrzejd

Reklama

Duffek: – Lechiści byli znani z „chuligaństwa.” Jak twierdził Urban na swoich konferencjach: byli warchołami! Słuchaj, to były inne czasy. Nie było wówczas zorganizowanych ruchów, jak dzisiaj można powiedzieć: grup chuligańskich. Czasem jechałeś na wyjazd i musiałeś się bić. Kto się nie czuł na siłach, stał w środku grupy, najsilniejsze jednostki były na skraju. Zawsze się biło za barwy, za to, że jesteś z Gdańska. Jechałeś do kogoś, kto jest przeciwko tobie, chce cię dopaść, to się broniłeś, choćby atakiem. Takie było przekonanie, ale jeden z kolegów Tadzia ładnie to podsumował. Stwierdził: jak jeździliśmy na mecz, traciliśmy zdrowie, czas, pieniądze, walczyliśmy z obstawą milicyjną, która chciała nas wykruszyć, to sądziliśmy, że im będziemy więcej walczyć, tym Lechia będzie silniejsza sportowo. Problem polegał na tym, że nie była. Jedno z drugim nie szło w parze.

Dalej: – Zdarzały się też dość często sytuacje, że spotykaliśmy się z sympatią. Szliśmy na miasto, krzyczeliśmy „Solidarność”, ludzie bili brawo, machali, ściskali nas. Bywało, że płakali. Natomiast na Lechię bardzo mało zespołów przyjeżdżało, raczej jakoś się bali. Ale jak już byli i ubliżali, to było hasło: jedziemy z nimi. Choć też pamiętam, że jak raz przyjechała Legia w 30 osób i była pewna, że nie wyjedzie, ale przyjechała na charakterze i nie ubliżała, to wszyscy stwierdzili: szacunek, że w ogóle przyjechali. Jeszcze ich na piwo zabrali. Oczywiście, były takie sytuacje, że się czaiło na Arkę czy inne zespoły. Wielkiego pecha miała Polonia Bytom, która jakoś tak za każdym razem wpadała w łapy. Choćby dlatego, że jeden z nich siedząc w przedziale, czytał książkę do góry nogami i wyszło, że miał pochowane barwy. Większość nie biła się po to, żeby kogoś skatować. Może były sytuacje, że się przesadziło, ale nie to było zamiarem. Nie walczyło po to, by kogoś dojechać, tylko skroić, pogonić. Czasami bywało tak, że stawiło się 20-30 osób na wyjazd i później musieliśmy się bronić radykalnie. Natomiast jak ktoś już padł, to z zasady nie skakało się po nim.

Cóż, nic nie jest czarno-białe. Zresztą odcienie szarości pojawiają się w życiu Duffka już za najmłodszych lat.

Jak wspomina: – Miałem dziewięć czy 10 lat i pamiętam taką sytuację. Pojawił się nowy chłopak w klasie ze swoją bandą, zwykłą, dziecięcą. Dostał parę kopniaków, by pokazać mu, kto jest silniejszy. Po ludzku nic wielkiego mu się nie stało, miał parę siniaków, potem się kolegowaliśmy, wręcz przyjaźniliśmy. Jednak poniekąd ta sytuacja na pewno definiowała mój charakter w tamtym czasie.

Bitwy z władzą to jedno, bójki z innymi grupami to drugie. No, ale gdzieś jest granica, po której przekroczeniu nie ma odwrotu. Śmierć. I tu trzeba postawić kropkę, rozważania jak do niej doszło, są mniej istotne. Śmierć to śmierć, granica. Niestety tę granicę przekroczono.

Andrzej mówi: – Nie byłem przy bójce, w której uczestniczył Tadek, gdy zginął człowiek. Jak rozmawiałem z nim później, to on opowiadał, że szedł z kolegą na SKM-kę i usłyszeli wyzwiska. Nie odpuścili, podeszli, myśleli, że rozwiążą sprawę na ręce. Tamci zrobili z butelek „tulipany” i ruszyli do ataku. Tadziu mówił, że od tego momentu się bronił. Potem go spytałem, co by zrobił, jakby wiedział, że to tak się skończy. Powiedział wprost: odpuściłbym tę sytuację, bo ten człowiek był pijany.

Tadeusz Duffek opowiadał we wrocławskim tygodniku Słowo Sportowe: – Jakieś 50 metrów od nas dwóch gości zaczęło krzyczeć „Arka, Arka”. Sprowokował ich do tego szalik na szyi kolegi oraz moja koszulka w barwach klubowych Lechii. Chwilę później zmienili płytę i zaczęli wywrzaskiwać „Lechia chuje”. Ruszyłem, by ich uciszyć. Wywiązała się szarpanina. Na okrzyki zza górki wyszło jeszcze 4 typków. Wszyscy byli starsi ode mnie o jakieś 10 lat. Ja miałem wówczas niecałe 17. Spanikowałem, wyciągnąłem nóż. Myślałem, że się przestraszą, lecz oni na ten widok wpadli w furię. Wtedy myślałem, by wyjść z tej awantury cało. Tamci czuli się silni, byli w grupie. Jeden z nich skoczył na mnie. Była to ostatnia rzecz, jaką zrobił w życiu. W zamieszaniu zacząłem uciekać, słysząc za sobą okrzyki „ten w biało- zielonej koszulce to morderca”. Złapał mnie patrol ZOMO. Jak się dowiedziałem, ten zraniony zmarł 1,5 godziny później. Był zbyt pijany i dlatego tak szybko się wykrwawił. Gdyby nie alkohol – był do uratowania.

Andrzej: – Po tym dużo działo się w prasie. To było jeszcze w nieciekawym okresie po tragedii na Heysel. Pamiętam do dzisiaj artykuł: „Heysel wzorem? 17-letni uczeń zabił wroga Lechii.” Konsekwencje prawne były de facto niewielkie, Tadziu był niepełnoletni, nie udowodniono mu premedytacji. Poszedł do schroniska dla nieletnich i po dwóch latach był w domu. Przyjechał na święta i już został. Pewnie, że źle się z tym wszystkim czułem, ale też wiedziałem, że Tadek nie był zwyrodnialcem, który chciał kogoś pozbawić życia. Nigdy nie miał takiego zamiaru. Później Tadek nie trawił swojego życia na umawianie się co tydzień na walki na pięści. Gdy trzeba było, stawał do walki, ale to nie było tak, że wokół tego kręciło się jego życie. Ja myślę, że od momentu, gdy wrócił, więcej uwagi poświęcał na sprawy polityczne, działalność opozycyjną, niż bójki z kibicami.

W Encyklopedii Solidarności czytamy: “W maju i sierpniu 1988 roku Andrzej Duffek był jednym ze współorganizatorów strajków w Stoczni Gdańskiej i Stoczni Remontowej. Był jednym z kilkunastu działaczy gdańskiej Federacji Młodzieży Walczącej, który wziął bezpośredni udział w strajku. Z jego inicjatywy w maju 1988 r. na stadionie Lechii w Gdańsku doszło do gigantycznej demonstracji poparcia kibiców dla strajkującej stoczni połączonej z wielogodzinnymi walkami z ZOMO na ulicach Gdańska. Było to wówczas jedyne masowe poparcie gdańszczan udzielone strajkującym stoczniowcom. W czasie strajku Tadeusz wchodził w skład grup porządkowych, udzielał się także w drukarni zorganizowanej przez FMW. Z jego inicjatywy w sierpniu 1988 w strajku w stoczni wzięli udział kibice Śląska Wrocław.”

duffki

Wspomniana tragedia wydarzyła się 30 maja 1985 roku. Lata później obaj bracia znów spotkali się ze śmiercią. Tym razem ofiarą miał być Andrzej. W styczniu 2003 roku.

– Poszedłem na sanki z synem, uderzyłem w drzewo i znalazłem się po drugiej stronie życia. Nastąpiło wielofragmentowe pęknięcie wątroby, w konsekwencji śmierć kliniczna.

Ale tą ofiarą nie był.

Andrzej Duffek kontynuuje: – Doświadczyłem osobistego sądu. Wyceny swojego życia oczami pana Boga. Dlaczego tak mówię? To było dziwne odczucie. Z jednej strony widziałem siebie, ale z drugiej to, co mną w życiu kierowało, jakie były moje motywacje. Nie miało znaczenia, jaki był efekt, liczyła się tylko intencja. Jeżeli była dobra, to czułem się szczęśliwy. Jeżeli była zła, to czułem wstyd i wyraźne cierpienie. Z tych negatywnych sytuacji często byłem jednak usprawiedliwiany – jakby anioł stróż stojący obok, mówił: Panie, on nie wiedział, nie chciał. Ważna jest intencja. To najwyraźniej odczułem przykładzie sytuacji, gdy potraktowałem wspomnianego kolegę kopniakami. Wtedy czułem cierpienie. Wrzucenie w ogień, który mnie palił, bo nie znalazłem usprawiedliwienia. To była tylko i wyłącznie dziecięca pycha. Ja będę rządził. Ja!

I potem: – Kiedy przeszedłem przez jasny punkt swoich narodzin, zrozumiałem, że umarłem. Tam spotkałem się z tą usprawiedliwiającą miłością, która jest stanem. Miłość, jaką znamy my na ziemi, polega na emocji, czasem jedno słowo może coś zmienić. Ta miłość była zawsze taka sama, stała, niezmienna. Ona mnie usprawiedliwiła, bo ja widząc swoje motywacje, co mną kierowało, sam bym się dużo gorzej ocenił. Gdy wchodziłem w blask chwały, to usłyszałem szum modlitewny. To było dziwne, bo byłem poza ciałem, obserwowałem swoją operację z wysokości sufitu, poczułem powiew, usłyszałem ten szum i on mnie cofnął do życia. Wróciłem bezpośrednio na intensywną terapię. Jak się wybudziłem, to już nie słyszałem tej modlitwy. Myślałem, że jestem tu tylko po to, żeby się pożegnać i powiedzieć bliskim, żeby nie rozpaczali, bo to jest bezsensowne, bez znaczenia na tamtej stronie. Ponieważ jestem zanurzony w miłości i jestem przeszczęśliwy. Natomiast za chwilę znowu szedłem w tamtą stronę, znów słyszałem ten szum. I znowu się budziłem, i tak kilkadziesiąt razy. Słyszałem te modlitwy, Msze Święte, czasami towarzyszyły temu obrazy, widzenia, nie zawsze znałem te osoby, ale wiedziałem, kto się modli. Jedną z modlitw była modlitwa Tadzia, który mówił, żeby Bóg wziął go, a mnie zostawił, bo ja mam syna, którego trzeba wychować.

I Andrzej został na ziemi, ale wówczas nie był tego powodu szczęśliwy. – Nie wiedziano, jak głęboki jest wylew. Przecież wcześniej doktor ogłosił, że ja umarłem. Wyjęli mi w końcu rurkę tracheotomiczną z gardła, chciałem coś powiedzieć i tylko coś wyharczałem. Z pretensjami, dlaczego mnie obudzili. Tadziu stał nad łóżkiem, obok niego moja żona Emilia, ja harczę i do dzisiaj mam przed oczami jak Tadziu wzrusza ramionami do niej w geście, że chyba jest źle z moją głową. Musiałem się na nowo uczyć mówić, chodzić. Potem ich przeprosiłem za tę sytuację. Rozumiałem, że oni mnie nie rozumieją, bo nie doświadczyli życia po obumarciu ciała. Tadziu spędził przy moim łóżku jedną noc, opowiedziałem mu, jak to wyglądało z tej i tamtej strony.

To wówczas narodził się pomysł kibicowskich pielgrzymek.

Andrzej Duffek: – Ta cała moja sytuacja spowodowała, że tak wiele osób poruszyło niebo i ziemię modlitwami. Odnowiły się kontakty. Różni ludzie się spotykali, rozmawiali i jak opowiadał ksiądz Jarosław Wąsowicz, Tadziu mówił, że ma takie pragnienie, by kibice odbywali razem pielgrzymki.

I one się odbywają, kibice wspólnie wybierają się na Jasną Górę.

Wspomniany ksiądz Wąsowicz mówił na naszych łamach: – Trzeba pamiętać przede wszystkim, że to nie jest żadna pielgrzymka pojednania. Ona nie ma charakteru godzenia zwaśnionych grup, ona nie ma tego na celu. Jej założeniem jest pokazanie, że istnieją pewne wspólne wartości, wokół których kibice potrafią się zjednoczyć. Potrafią o nich normalnie rozmawiać i na tym polu współpracować. Chcemy również przełamać stereotyp, że kibice to banda mięśniaków, tylko wrażliwi ludzie, którzy też mają potrzeby religijne. Mają do tego pełne prawo, mają również prawo spotkać się w szczególnym miejscu, czyli na Jasnej Górze, tak jak prawo do swoich pielgrzymek mają kolejarze, pielęgniarki czy działkowicze. Szczerze powiedziawszy, nie rozumiem tej histerii. Uważam też, że to paranoja – tego typu rozsądzanie przez dziennikarzy kto może, a kto nie może pielgrzymować, ponadto próba odpowiedzi, czy zrobił to na pokaz, czy też nie. Skąd oni to mogą w ogóle wiedzieć?! To są indywidualne relacje z Panem Bogiem każdego, kto przybywa na pielgrzymkę i nikt nie ma prawa nikomu wmawiać hipokryzji. Niech każdy patrzy na swoje życie, bo inaczej zamienimy się w jakieś sądy. A z drugiej strony zaś większych hipokrytów jak dziennikarze ciężko dzisiaj chyba znaleźć.

Pierwsza pielgrzymka odbyła się po śmierci Tadeusza Duffka. Zmarł w 2005 roku, dwa lata po wypadku brata. Miał nowotwór, o którym dowiedział się trzy miesiące po wyjściu Andrzeja ze szpitala.

tadeuszduffek

tadeuszduffek1

Paweł Adamowicz i Tadeusz Duffek

Sam Andrzej od tamtego momentu inaczej podchodzi do życia.

– Po tej całej sytuacji bardziej jestem wiedzący niż wierzący. Czegoś już doświadczyłem, wiem, mam pewność. Ale nie mam już chyba zasługi wiary. Tak jak przyszedł niewierny Tomasz i Jezus mu mówi: proszę, włóż ręce w moje rany. Przekonał się, ale stracił zasługę wiary. Uświadomiłem sobie ten fakt. Stałem się natomiast bardziej praktykujący. Mam pragnienie obecności w kościele na Mszy Świętej. Sklasyfikowałem się w pewnym momencie jako osoba “uzależniona” od Komunii Świętej. Ten nałóg warto pielęgnować! Do dzisiaj, jak parę dni nie jestem w stanie łaski uświęcającej, u Komunii Świętej, to jest dół. Z każdym dniem coraz większy. Zło jest łatwiejsze. Imprezy, mecze… Nie zawsze przed wypadkiem znajdowałem czas dla Pana Boga. Dzisiaj ten czas znajduję.

Kończy: – Jest wiele rzeczy, które zrobiłbym inaczej. Paru piw bym nie wypił, odpuściłbym dwie “kolejki”, gdybym wiedział, że stracę nad sobą kontrolę i wejdę bezsensowny spór czy jakieś inne niefajne rzeczy. Jak każdy z nas mam wiele sytuacji, które mógłbym przeżyć inaczej, jeśli byłoby mi to dane. Tak, wiele rzeczy bym odpuścił. Natomiast nie ulegam oskarżeniom. Wiem, że duch oskarżenia nie jest duchem bożym. Dzięki swoim upadkom i słabościom doświadczyłem, że Bóg wydobywa mnie swoją łaską z dołu grzechu, z dołu śmierci ducha za każdym razem, kiedy szczerze żałuję i się do niego nawracam. Bóg kocha miłością bezwarunkową.

PAWEŁ PACZUL

Fot. Lechia.Net i własne

Najnowsze

Ekstraklasa

Dariusz Mioduski skomentował sytuację w Legii. “Kiedy brakuje jedności, zaczynają się problemy”

Kamil Warzocha
4
Dariusz Mioduski skomentował sytuację w Legii. “Kiedy brakuje jedności, zaczynają się problemy”

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...