Nie ma chyba lepszej metafory obecnego sezonu w La Liga niż ta kolejka. Wyrżnęła się Barcelona, Atletico straciło punkty w starciu z Sevillą, a Real mający pozycję lidera na wyciągnięcie ręki… Tak, tak, bystrzaki. Real oczywiście też nie wygrał. Odpalając ligę hiszpańską mamy wrażenie, że oglądamy taką szybszą Ekstraklasę z węższa czołówką.
Real w tym sezonie zdążył już stracić punkty z Valladollid, Villarreal, Atletico, Mallorcą, ponadto w Lidze Mistrzów z Paris Saint-Germain oraz Brugią. Zatem remis w meczu z Betisem nikogo nie powinien szokować. I tak też podchodzimy do tego podziału punkt w Madrycie.
To było takie spotkanie, które jeszcze dwa lata temu rozstrzygał przypakowany gość z siódemką na plecach. W krytycznym momencie pierdyknąłby z dystansu. Albo urwałby się spod krycia przy prostopadłym podaniu. W ostateczności – przyłożyłby banię do wrzutki z rożnego. Problem w tym, że ten gość od zeszłego sezonu zakłada już koszulkę Juventusu, a Real wciąż nie doczekał się zawodnika, który potrafiłby wejść w jego buty. I to wejść w pełni, a nie uzupełniać puste miejsce w paputach watą czy klockami Lego.
Dzisiaj takim gościem mógł być Eden Hazard, który już na początku starcia trafił do siatki po zgrabnym rajdzie na lewym skrzydle. Ścięcie do środka, zgrabny drybling, plasóweczka obok bramkarza. Z tym, że piłkarze Betisu wiedzieli już co się święci i nawet nie załamali się tym, że piłka minęła Roblesa. Bo mamy przecież 2019 rok, VAR i możliwość cofnięcia bramki. No i sędzia ją cofnął – Hazard w momencie podania był na minimalnym spalonym.
A to trafienie byłoby ładną puentą dobrych pierwszych minut ekipy Zidane’a. Problem w tym, że po tym nieuznanym golu gospodarze siedli, a obijanie rywala pod linami zamieniło się w rytmiczne wymiany ciosów. Tu sieknął Fekir, tam szansę miał Mendy. Tu z dystansu próbował Betis, tam po kontrze Real. Może jeszcze dwa-trzy lata temu dziwiłoby nas to, że „Królewscy” nie potrafią sprowadzić do parteru jedną ze słabszych drużyn w lidze. Natomiast powtórzymy się – mamy 2019 rok i na skrzydle różnicę ma robić Rodrygo, a nie gość, który musi mieć osobny pokój w chacie na Złotej Piłki.
Właśnie, Rodrygo. Ujmijmy problem szerzej – Rodrygo i Vinicius. Obaj pewnie w przyszłości – i to wcale nie tak dalekiej – będą totalnymi kozakami. Sęk w tym, że dzisiaj wciąż są na dorobku, nadal się uczą i w takich meczach na ostrzu noża czasami zrobią coś ekstra, a czasami po prostu wtopią się w tłum i gdyby założyli koszulkę rywala, to nikt by się nie skapnął, że przeszli na drugą stronę. A Real potrzebuje gości, którzy w takich starciach – gdy nie idzie, gdy nie chce wpaść – po prostu wjeżdżają w pole karne i stawiają stempel. Gdy trzeba wbić gwóźdź, to po prostu go wbijają, a nie przekładają młotek to z prawej ręki do lewej, to z lewej do prawej.
Hazard znów rozczarowuje, Kross rzucił bodaj jedno znakomite podanie (które schrzanił Mendy), Modrić powoli chyba może się zabierać do reklamowania tych jastrzębi, które polecał mu Andrzej Iwan. Rozczulił nas ten obrazek, gdy do jednego z rzutów wolnych przy możliwości oddania niezłego strzału podszedł… Casemiro. Tak, Casemiro. To trochę tak, gdyby po erze Pirlo w Juventusie do rzutów wolnych oddelegowaliby Mandżukicia.
W tym meczu obejrzeliśmy też jedną z najbardziej kuriozalnych przerw w grze ostatnich miesięcy. Na jakieś dwie-trzy minuty spotkanie zostało wstrzymane, bo pomocy potrzebował bramkarz Betisu. Ale czy Robles ucierpiał w jakimś groźnym zderzeniu z rywalem? Naciągnął coś przy wybijaniu piłki? Został trafiony czymś w głowę? Nie. Po prostu wypadła mu soczewka i przy ławce próbowali mu ją wsadzić na nowo.
Realowi wypadły za to dwa punkty i liderem wciąż jest Barcelona. A jeśli Barcelona z Valverde na ławce jest liderem ligi, to znaczy, że coś tu jest nie halo.
Real Madryt – Betis 0:0
fot. NewsPix