Wydawać by się mogło, że taki scenariusz jest niemożliwy. Masz sobie zespół, niech będzie – w lidze hiszpańskiej. Masz w nim Lionela Messiego. U jego boku biegają Luis Suarez oraz Antoine Griezmann. Stężenie talentu na metr kwadratowy kasuje skalę, bo przecież są jeszcze Arthur, De Jong, Pique, Vidal. Jedziesz na mecz z LEVANTE i przegrywasz 1:3, jedyną bramkę zdobywając w bardzo kontrowersyjny sposób.
Witamy w świecie Ernesto Valverde, w świecie, w którym dobrym pomysłem na zdobycie bramki wydaje się dośrodkowanie na głowę 17-letniego i ważącego jakieś 38 kilogramów Ansu Fatiego.
To sprawiało niemal fizyczny ból wszystkim fanom Barcelony. Kompletny brak pomysłu w przodzie, jakby jedyny sposobem na jakiekolwiek zagrożenie rywalowi był rajd Messiego pomiędzy pięcioma rywalami. Jasne, uda się raz, drugi, ósmy, bo ten człowiek to kosmita, ale przyjdą i mecze jak dzisiejszy. Nawet czar Messiego – piłka do Griezmanna przed przerwą, gol zdobyty po klepce z Francuzem (nieuznany ze względu na spalonego) to za mało, by uniknąć kompromitacji. Można mnożyć tłumaczenia – bo Suarez zszedł z urazem, bo Levante jest na fali, ale kurczę: to jest Barcelona.
Valverde wykastrował tę drużynę, czego najlepszym dowodem fakt, że jedyny gol dla gości padł po rzucie karnym, zresztą odgwizdanym, mimo że wcześniej w tej samej akcji był spalony. Poza tym? Bryndza, totalna bryndza. W starych, pięknych czasach, gdy Barcelona już przegrywała jakiś mecz ligowy, to w gronie bohaterów znajdował się bramkarz rywali. Dziś? Aitor Fernandez był niemal bezrobotny. Rzut karny, ten nieuznany gol Messiego, atomowe uderzenie głową Fatiego w doliczonym czasie gry. To w sumie największe dokonania ofensywy drużyny, która do niedawna uchodziła za jedną z najsilniejszych na świecie.
Co gorsza dla Katalończyków – do tej apatii w ofensywie doszła bardzo kiepska gra obronna. Już pomińmy sytuację dwa na jeden w końcówce, gdy Levante powinno strzelić na 4:1. Okej, strzał Mayorala to po prostu petarda, ale dwie pozostałe bramki zaczęły się od bardzo prostych błędów. Pierwsza to zresztą symbol tej Barcelony Valverde. Kiedyś zagoniony do narożnika defensor z Katalonii czekał na przybiegnięcie kolegów, po czym 3-4 podaniami wychodził spod pressingu. Dziś? Wybija na uwolnienie, co natychmiast wykorzystują rywale. Dwa szybkie podania, strzał i wyrównanie. Ten ostatni gol? Najpierw faul, potem za krótkie wybicie po rzucie wolnym, wreszcie nieudolna próba bloku w wykonaniu Busquetsa.
Słabiuteńcy w przodzie, chwiejni w tyłach. I to nie wynika już z żadnych urazów, z żadnego tymczasowego kryzysu. Barcelona jeśli wygrywa, to w bólach. Kiepsko wygląda i w lidze, i w Champions League, gdzie punktowanie nie idzie w parze z efektowną grą. Dziś w końcówce kibice Levante krzyczeli “ole” po kolejnych podaniach swoich ulubieńców. Wcześniej “tiki-takę” z Katalończykami grała Slavia Praga. Podopiecznych Valverde pokonała w tym sezonie Granada i Athletic Bilbao.
Będziemy zdziwieni, jeśli Valverde wytrzyma na stanowisku do świąt. Właściwie będziemy zdziwieni, jeśli wytrzyma do wtorku. Ale przyznajemy też, że byliśmy wręcz zaszokowani, że utrzymał ją do listopada.
Levante – Barcelona 3:1 (0:1)
Campana 61′, Mayoral 63′, Radoja 68′ – Messi 38′ (k.)
Fot. Newspix