Co tak naprawdę jest ważne w życiu? O co kłócił się z opiekującą się nim rodziną w holenderskim Enschede? Dlaczego w Holandii każdy może być sobą, a w Polsce trzeba walczyć o swoje tożsamościowe prawa? Co najbardziej imponowało mu w Dusanie Tadiciu, a co w Eriku ten Hagu? Kto palił papierosy w szatni Twente? Czy holenderscy piłkarze znają smak marihuany? Jaki wpływ na jego życie mają dzieci? Na te i na inne pytania odpowiada drugi bramkarz Heerenveen, Filip Bednarek, który w kraju równin i rowerów spędził już dobrą dekadę.
Zapraszamy. Dużo o piłce, ale jeszcze więcej o życiu.
***
Czym się w życiu kierujesz?
Mentalnością zwycięzcy. W Polsce bardzo popularne jest stwierdzenie, że dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. To też moje motto. Nieważne, jak długo będzie dążyło się do celu, ważne, że w końcu się go osiągnie. Sama droga na szczyt potrafi być dużo bardziej budująca niż sam jej finisz. Najważniejsze to nie poddawać w tym, co się robi.
Cały czas trzeba coś komuś udowadniać?
Jest takie kapitalne stwierdzenie, że życiowym celem jest stanie się tak dobrym, tak zdolnym, tak pewnym siebie, żeby nie musieć nikomu niczego udowadniać. Jeśli żyje się w zgodzie z samym sobą, trzyma się przed sobą zwierciadło, które cię nie deformuje, a pokazuje prawdziwą wersję ciebie, nie ma szans, żebyś miał kompleksy, bo ktoś uważa o tobie tak, a nie inaczej. Kwestia nastawienia, bycia facetem, bycia mężczyzną. Inni ludzie oceniają cię, wydają wyroki, ale to nie ma żadnego znaczenia. Oni przychodzą i odchodzą, a ty zostajesz z samym sobą.
W pewnym momencie twoje czyny zaczynają przemawiać same za ciebie. Nie musisz nawet niczego mówić i deklarować. Za wzorcowy przykład uznaję Cristiano Ronaldo. Przyjęło się, że jest trochę egoistyczny, ale wystarczy przeanalizować jego wypowiedzi z dobrych kilku lat i żadna nie budzi większych kontrowersji, nawet jeśli jest w niej jakiś arogancki element. Dlaczego? Bo on jest tak dobry, że nie musi nikomu tego udowadniać słowem. Wszyscy to widzą. Postawił sobie pomnik za życia.
Spotkałeś w swojej karierze wiele inspirujących osób?
Nauczyłem się inspirować całym światem. Nie tylko spotykanymi osobami, ale też przeczytanymi książkami, przesłuchanymi audycjami, obejrzanymi wywiadami. Olek Wandzel powiedział mi, że w robieniu podcastów najbardziej fascynuje go to, że w każdej jednej rozmowie zawarta jest inna historia. Nie jest tak, że z opowieści każdego rozmówcy wyciąga przełomowe wnioski dla swojego życia, nie przykłada całej jego historii na swój świat, ale docenia, iż za wszystkim tym stoi człowiek, z którym można spróbować się utożsamiać. Zrozumienie działań drugiej osoby. Wejście w jej głowę. Próba empatii. Im jesteś bardziej oczytany i osłuchany, tym zwyczajnie stajesz się mądrzejszy.
Sugerujesz, że nie należy próbować przekładać czyjegoś życia na swoje, tylko delikatnie korygować je, wyciągając wnioski z czyichś błędów i cennych przemyśleń?
Pryncypia życiowe trzeba wykreować sobie samemu, bo ilu ludzi na świecie, tyle priorytetów. Każdy jest usytuowany w innej sytuacji egzystencjalnej, innej kulturze, innej tradycji. To bardzo filozoficzne, ale każdy ma swoje wytyczne, które tworzą fundament i przecież żadna usłyszana historia obcego człowieka nie powinna przewartościowywać nas o 180 stopni. Czegoś trzeba się trzymać.
Kiedy zacząłeś zyskiwać taką samoświadomość? W rozmowie z Łukaszem Wiśniowskim i Kubą Polkowskim wspominałeś, że starałeś się wprowadzać w nią twojego młodszego brata, Janka Bednarka, ale on początkowo nie był do tego przekonany i swoje myślenie zmienił dopiero po serii indywidualnych sesji z psychologiem.
Mieszkałem z opiekującą się mną rodziną zastępczą w Holandii, miałem osiemnaście lat i nagle przestaliśmy się rozumieć. Co chwilę się kłóciliśmy, bo chciałem się wyprowadzić, a oni uważali, że to jeszcze nie czas na taki ruch. I dochodziło do nieporozumień. Wpłynęło to na mnie w taki sposób, że zrozumiałem, że jeśli nie masz czystej głowy poza boiskiem, to siłą rzeczy negatywnie wpływa to na ciebie, kiedy przychodzi ci grać. Wszystko rzutuje na twoją formę. Doszło do mnie, że muszę nauczyć się organizować swoje życie. Myślałem, że to jakieś dziwne, że nie potrafię odciąć się w czasie gry od swoich pozaboiskowych problemów, ale teraz rozumiem, że to było całkowicie normalne. Boisko nie jest żadną enklawą wolną od emocji.
Wtedy zainteresowałem się rozwojem osobistym, zacząłem czytać, spotkałem się ze specjalistą od samorozwoju, zapisałem się do szkoły mental coachingu i tak to się potoczyło.
Zazwyczaj o rodzinie zastępczej dla młodych piłkarzy z dala od domu wspomina się w samych superlatywach. Pokazujesz trochę inną stronę takich relacji. Jak to realnie wygląda, bo tak naprawdę mieszka się z obcymi dla siebie ludźmi?
Mieszkałem u moich host family w Enschede przez ponad cztery lata, więc mogę im tylko za tą wspaniałą gościnę podziękować. Pomogli mi się zaaklimatyzować, stanowili dla mnie pomost między ostatnimi latami dorastania a wejściem w dorosłość i za to jestem im wdzięczny, ale w pewnym momencie sam już czułem, że muszę postawić na swoim. Usamodzielnić się. Miałem swoje sprawy, swoje potrzeby i swoją odpowiedzialność za samego siebie. Doszedłem do wieku, kiedy chciałem zacząć za siebie decydować, a że mieszkałem u nich, to oni naturalnie w wielu rzeczach chcieli mnie wyręczać i decydować za mnie. Czuli się za mnie odpowiedzialni, nie zawsze się wszystko dogrywało i przestaliśmy się dogadywać. Mieszkanie pod dachem z ludźmi, którzy dawali mi jeść i przejmowali ode mnie lwią część obowiązków zaczęło być dla mnie udziecinniające. Chciałem pójść do przodu i zacząć popełniać błędy na swój rachunek.
Mieli swoje dzieci?
Dwójkę zaadoptowanych.
Łatwo im było z tobą nawiązać kontakt?
Raczej tak, mówiłem po angielsku, a w Holandii już od małego wszyscy uczą się angielskiego na poziomie komunikatywnym. Ich chłopiec miał wtedy osiem lat i już spokojnie był w stanie wchodzić ze mną w konwersacje. Nie krępowali się. Pomogło mi to też w nauce holenderskiego, bo mogłem namacalnie uczyć się od nich języka. W pewnym momencie po prostu uznali, że umiem już niderlandzki na tyle, że zaprzestają używać angielskiego i na stałe przerzucamy się na ich ojczysty język. W konsekwencji bardzo szybko się wszystkiego nauczyłem.
Nie czułeś się niezręcznie wykonując z nimi wszystkie prozaiczne rodzinne czynności i właściwie zamieniając ich w rolę twoich drugich rodziców?
Teraz mam dwadzieścia siedem lat i widziałbym w tym jakąś obcość. To że siadasz z kimś do śniadania, obiadu, kolacji, chodzisz po ich domu, organizujesz sobie tam życie, może faktycznie wydawać się niezręczne, ale z drugiej strony wtedy patrzyłem na to w takich kategoriach, że wzięli mnie pod swoje skrzydła i właściwie nie mam innego wyboru niż zwyczajnie zacząć z nimi żyć. Dali mi szansę rozwoju i życia w rodzinnej atmosferze. Kiedy wyjeżdżasz, jako piętnastolatek, do obcego kraju naturalnie masz momenty samotności, zwątpienia, tęsknoty, a dzięki host family dostajesz wsparcie konieczne do kontroli nad samym sobą. Uczą cię życia, zastępują ci prawdziwych rodziców i to może tylko pomóc, nie?
Na pewno. Potrafisz wyobrazić sobie mieszkanie samemu od początku swojej przygody w Holandii?
W tamtym czasie w Twente było mi relatywnie łatwo przestawić się na samodzielne życie. Klub płacił za mnie wszystkie rachunki, na które pobierał mi odpowiednie kwoty z pensji i następnie uiszczał za mnie należność dla państwa. O nic się nie musiałem martwić, bo zwyczajnie byłem wyręczany i zwalniany z tego typu prozaicznych czynności.
Życie z dodatkową ręką.
Nikt nie rzuca człowieka na głęboką wodę i nie krzyczy, żeby delikwent nauczył się pływać. Łatwo byłoby się wtedy utopić. Oczywistym jest, że kiedy przyjeżdża młody obcokrajowiec, to nie musi umieć gotować, sprzątać, dbać o swoje mieszkanie, dlatego klub zapewnia mu poduszkę, na którą taki żółtodziób może sobie bezpiecznie upaść, kiedy coś pójdzie nie tak.
Miałeś problemy z usamodzielnieniem?
Mama czasami mówi, że już jako mały chłopiec, zawsze potrafiłem myśleć, jakbym był dorosłym człowiekiem. Chciałem się wybić, przebić do poważnej piłki, wykorzystać daną mi szansę, a nie chodzić po imprezach i wydawać pieniądze. Sporą rolę odgrywa sfera inteligencji wykreowana przez domowe wychowanie. Jeśli jesteś uświadomiony, że są inne priorytety niż szalone czerpanie z życia, to nie odlecisz.
Spotkałeś na swojej drodze w młodym Twente zawodników, którzy mieli problem z ustaleniem sobie życiowych pryncypiów?
Znam wiele takich przypadków. Dostawali pierwszy, lepszy kontakt i już im się wydawało, że zdobyli złote góry. Tak jest wszędzie. Są przykłady chłopaków, którzy zarabiają olbrzymie pieniądze, ale stąpają twardo po ziemi, a są tacy, którym skapnie kilka euro i od razu odlatują na inną planetę. Dużo wychodzi z domu. Szacunku do pieniądza uczy się od małego. Często jest tak, że piłkarz nie ma odpowiedniego wzorca, pochodzi z biednego domu i wtedy faktycznie trudniej mu odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji finansowej. Dlatego też często problem pojawiał się przy Brazylijczykach. Dla nich talent był przepustką do lepszego świata. I pojawiał się problem.
Tym bardziej, że w Holandii funkcjonuje taka zasada, że jeśli zawodnik pochodzi z krajów spoza Unii Europejskiej, to musi zarabiać średnią pensję z całej ligi, czyli przykładowo średnia pensja w Eredivisie aktualnie wynosi 430 tysięcy euro rocznie i to jest wykazana należność dla każdego zawodnika. Teraz jednak Ajax wyszedł poza te granice i średnia znacznie wzrosła. Niedługo będzie to 750 tysięcy euro. Wielkie pieniądze.
Potrzeba do tego jakiegoś konkretnego stażu w zespole?
Do dwudziestego pierwszego roku życia dostaje się połowę tej kwoty, a potem płacą ci normalnie.
Wróćmy do tych, którzy odlatywali na twoich oczach.
Mieliśmy w rezerwach Twente dwóch chłopaków, którzy codziennie przychodzili z nowym tatuażem, ciuchem, zegarkiem. Od razu było widać, że coś jest nie tak, kiedy patrzyło się na dziewiętnastolatków, od których rano czuć było alkohol. Oczywiste było, że minionej nocy nie spali zbyt długo. To trochę przykre w piłce nożnej, że tacy chłopcy są tak daleko od swoich przyjaciół i rodzin, więc muszą szukać ujścia swoich emocji w niezdrowych rozwiązaniach.
Holenderskie miasta potrafią wciągnąć bardziej od polskich?
Jak pojedziesz do Amsterdamu i pójdziesz na czerwone uliczki, to wiadomo, że wszyscy cały czas ci coś proponują, możesz kupić marihuanę, psychodeliki i rozerwać się nieco bardziej niż w Polsce. Ale kwestie narkotyków funkcjonują wszędzie.
Miałeś w szatni kolegów, którzy lubili się w ten sposób zabawić?
Absolutnie nie. Marihuana jest zakazana, psychodeliki też, więc takich wariatów nie spotkałem. Na pewno ktoś tam sobie coś zażył, przemilczał temat, ale na pewno nikt się tym nie chwalił.
W Holandii trwa dyskusja, czy narkotyki miękkie dalej powinny być zalegalizowane czy to jest już temat poza jakąkolwiek dyskusją?
Wszystko jest wtoczone w system. Na narkotyki miękkie patrzy się jak na papierosy i alkohol. Bardzo dużo jest wiadomości o nielegalnych przemytach, straż graniczna działa dosyć prężnie w tej materii. Ostatnio nawet odwiedzałem rodziców w Polsce i na Okęciu złapano dwie kobiety, które próbowały przemycić heroinę. Jedna Holenderka, jedna z Republiki Południowej Afryki. Obydwie miały po osiem kilogramów narkotyków w walizkach.
Spektakularne.
Holandia jest liderem na czarnym rynku. Antwerpia i Rotterdam to dwa wielkie porty, gdzie wszystko przypływa. To naturalne. Szara strefa.
Marihuana jest absolutnym tematem tabu wśród sportowców.
Występuje na liście antydopingowej. Ostatnio z ciekawości pytałem o nią klubowego doktora i olej konopny CBD nie jest zakazany, więc nigdy nie próbowałem, ale amatorzy marihuany już pewnie mogą coś dla siebie znaleźć.
Wspomniałeś, że marihuana stała się w Holandii jak papierosy. Jak jest ze szlugami?
W Heerenveen nikt nie pali, ale w Twente nie było z nimi problemu. Theo Janssen, lewonożny pomocnik, nie stronił od papierosów. Palił sobie na spokojnie z kierownikiem drużyny przy szatni i nigdy się z tym nie krył. Jego stopy mówiły za niego.
Boisko usprawiedliwia brak pełnego profesjonalizmu poza nim?
Nie zawsze, ale rozmawiałem z chłopakami, którzy grali we Włoszech i zawsze wspominali, że tam papierosy są na porządku dziennym. Nikt nie połączyłby palenia z wydarzeniami boiskowymi. W Holandii za to patrzy się na niego, jak na naprawdę dużą używkę, a tam to nie jest żaden temat tabu. To styl bycia, styl funkcjonowania, a nawet powiem więcej, że tam pewnie nie widzą różnicy między modnym ubiorem i paleniem papierosów. Część stylu.
Jak to jest ze stylem życia piłkarzy w Holandii? Mickey van der Hart przyjechał do Poznania i po kilku miesiącach zdarzyło mu się w nocy wyskoczyć na kebaba.
Grałem wiele razy przeciw niemu, miał dobry początek w Lechu, ale na tym się chyba skończyło. Jak to było? Dobrze gra nogami, szkoda, że rzadziej używa rąk (śmiech). Wiesz, jak to jest, jeżeli grałby dobrze, to nikt by mu nic nie zarzucił, a jak nie idzie, to siłą rzeczy, ktoś może przyczepić się do kebaba. W Holandii też tak to działa. Są momenty, kiedy jest pełna koncentracja i skupienie, a są chwile, kiedy można pozwolić sobie na luzik i dwa piwka. Skarcenie za słabą formę i niezdrowy tryb życia jest jak najbardziej normalne.
Człowiek świadomy wie, co alkohol może zrobić z organizmem. Nie zawsze szkodzi, ale na pewno nie ma też dobrego wpływu na ciało sportowca. Mamy zresztą takie same podejście do tej kwestii z Jankiem, że jeśli wszystko idzie po naszej myśli i jesteśmy w trakcie sezonu, to nie ma co nawet tego alkoholu ruszać. Serio, to nie jakaś wielka przyjemność, a można tylko na tym stracić. Oczywiście, są takie przypadki jak Radja Nainggolan, który sam przyznaje, że dociśniecie pedała gazu na imprezie daje mu pozytywną energię do życia, co przekłada się na boisko i nie mi to osądzać, ale każdy jest inny. Nie potrzebuję suto zakrapianej imprezy, żeby czuć się świetnie. I tak koniec końców najważniejsza będzie ciężka praca.
W tej kwestii najbardziej imponował ci Dusan Tadić?
Poprawiał świadomość całej drużyny. Liderował poprzez przykład. Za dużo nie mówił, nie krzyczał, ale patrzyłem na jego etykę pracę i nie potrafiłem się nim nie inspirować. Ogromny profesjonalista, który nieprzypadkowo robi furorę w Ajaxie.
W Polsce za lidera zawsze uznaje się gościa, który potrafi wziąć wszystkich za mordę.
To może być przydatne w momencie, kiedy traci się jedną przypadkową bramkę i trzeba podnieść na duchu swoich kolegów, ale na dłuższą metę nie jest to inspirujące. Jeśli krzykniesz raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty, to za którymś razem przestaniesz robić na kimkolwiek wrażenie. Jest takie angielskie powiedzenie, że nie zawsze trzeba wulgarnie pokazywać wszystkim, że jest się liderem, bo wystarczy tym liderem być. Czyny są dużo ważniejsze od słów. Tracimy bramkę i najbardziej ceniony będzie tego gość, który językiem swojego ciała pokaże, że jest w stanie odmienić losy meczu.
Współpracowałeś też z Erikiem ten Hagiem, który rok temu rozbił bank jako trener Ajaxu.
Potrafi wdrożyć dyscyplinę, ale potrzebuje wyników, żeby spełniać się w roli szkoleniowca. I tak jest w przypadku każdego trenera. Jeśli nie stoją za tobą namacalne efekty w postaci zwycięstw, to trudno jest ci kogokolwiek przekonać do swojej metodyki, bo łatwo ją obalić, pokazując suche rezultaty. Już w Utrechcie widziałem, że Erik ten Hag ma misję. Każda jego analiza była przemyślana. Nie padały tam zbędne słowa. Pamiętam, że miał wielkie zeszyty z notatkami, z których potrafił selekcjonować takie informacje, że nikt nie mógł zarzucić mu przesadnej wylewności.
Ile trwały jego analizy? Część trenerów wychodzi z założenia, że odprawa przedmeczowa powinna trwać maksymalnie pięć minut, bo później straci się koncentrację, a są tacy jak Unai Emery, który potrafi zastanawiać się nad tym, czy jakiś piłkarz drużyny rywala aby na pewno jest Serbem?
Liczył na własnych asystentów, którzy robili analizę przeciwnika. Dziesięć, piętnaście minut i dopasowanie taktyki do przeciwnika. Uczyliśmy się grać dwoma systemami 1-3-5-2 i 1-4-4-2. W momencie, kiedy to opanowaliśmy, to wiedzieliśmy już co mniej więcej będziemy grali, a potem dochodziły tylko skonkretyzowane elementy pod przeciwnika. On nie tyle co analizował przeciwnika, co pokazywał nam jego słabości, których wykorzystanie miało pozwolić nam doprowadzenie do sytuacji, w której wszystko będzie działo się pod nasze dyktando. Podziwiałem go. Majstersztyk trenerski.
Jak wygląda twoja sytuacja w Heerenveen? Siedzisz na ławce, nie grasz, tracisz powoli cierpliwość?
Z reguły bywa tak, że drugi bramkarz grywa w Pucharze Holandii, a w poprzednim sezonie miałem taki przypadek, że pierwszy golkiper miał słabszy moment. Czekałem na swoją szansę, ale wtedy przyszedł do mnie szkoleniowiec i powiedział, że jednak nie zagram, bo mamy gorszy czas, a on nie wiem, jak stoperzy zareagują na grę z innym bramkarzem. Wytłumaczenie totalnie z dupy. Coś musiał powiedzieć, to powiedział to. Jestem profesjonalistą, zaakceptowałem to, mogłem być zły, ale nikt nie płaci mi za fochy. Teraz jest taka sama sytuacja. W lidze nie gram, czekam na Puchar Holandii, choć też nie wiem, czy będę w nim grał. Rezerwowi często są w trudnej sytuacji. Podchodzą do nich trenerzy i mówią, że wszyscy znają ich klasę, że jest super, że jest fantastycznie, że sztab docenia pracę, ale kiedy nie gra się przez wiele miesięcy, a żadne słowa nie odbijają się w czynach, to szkoleniowiec traci wiarygodność. Dobre kłamstwo, żeby nie powiedzieć ci, że jesteś słabszy, tak naprawdę do niczego nie prowadzi.
Masz z tym problem?
Nie, jestem drugim bramkarzem, muszę utrzymywać mojego rywala w presji, żeby nigdy nie był pewien swojej pozycji.
Spotkałeś się kiedyś z animozjami w rywalizacji między bramkarzami?
Nigdy tego nie doświadczyłem, ale byłem blisko takiej sytuacji, gdzie było dwóch bramkarzy podobnej klasy w Twente. Sander Boschker i Nikołaj Michajłow. Rywalizowali na ostrze noża. Momentami wyglądali, jakby mogli nawzajem swoją krew pić. Od czasu do czasu trzeba być egoistą. Byle w tym nie przesadzić.
Zdarza ci się wrócić do domu ze wściekłością?
Jeśli pierwszy bramkarz popełni błąd, a ja i tak wiem, że on w następnym meczu dostanie szansę, to zdarza się, że się zagotuję, ale na dłuższą metę to jest destrukcyjne. Nie można chodzić z opuszczoną głową, bo zaraz powiedzą, że jesteś obrażalskim gburem. Czerpię mnóstwo radości z ciężkiej pracy. W końcu szansa przyjdzie.
Jakie masz sposoby na odreagowanie?
Odkąd zostałem ojcem, czerpię kolosalną radość z przebywaniem z dziećmi. One zawsze się cieszą, zawsze są uśmiechnięte, zawsze pozytywnie człowieka nastroją. Dla nich nieistotne jest to, że jesteś pierwszym czy drugim bramkarzem Heerenveen. Ważne, że jesteś tatą. I to jest bardzo, bardzo ważne. Duże problemy przy dzieciach wydają się błahostką.
Często piłkarze-ojcowie wspominają, że mogą mieć całkowicie beznadziejny dzień w klubie, a wystarczy, że wrócą do domu i mają do opieki swoje dzieci, a presja automatycznie sama się ulatnia.
Z moją narzeczoną zawsze mówimy, że dzieci zawsze są w trybie on. Włączone. Nie można ich wyłączyć. Nie można się odciąć. Trzeba zejść do ich poziomu i tylko się tym cieszyć, bo cokolwiek by się nie działo, one przywrócą się do normalności.
Chodziłeś niewyspany przez dzieci?
Mindset. Kwestia nastawienia. Łatwa wymówka. Jeśli decydujesz się na dzieci, musisz liczyć się z tym, że nie zawsze prześpisz całą noc. Mam dwadzieścia siedem lat, bardzo dużo zmieniło się w moim życiu przez ostatnie trzy lata. Kupiłem dom, zostałem ojcem, mam narzeczoną, drzewo prawie zasadzone (śmiech). To są wspaniałe kroki życiowe. Wybrałem taką ścieżkę i jestem szczęśliwy. W Polsce przyjęło się, że model życia jest jeden: zaręczyny, ślub, dziecko. Ja zrobiłem trochę na odwrót, bo najpierw zaręczyny, potem dziecko, potem dom, potem drugie dziecko, a ślubu jeszcze nie było. Pomieszałem. I nie czuję się na siłach, żeby nikogo oceniać. To my spotykamy rzeczy na swojej drodze, a nie je kreujemy. Najważniejsze jest zachowywanie głodu i ambicji.
Schematy, o których wspomniałeś, są ograniczające.
Wynikają z uwarunkowań tradycji. Ludzie idą takimi drogami przez lata. Często związki są pod sporą kontrolą rodziców, którzy nalegają, żeby wszystko przebiegało tak, jak u nich. Ja mieszkam daleko od moich, ale też wiem, że oni bardzo szanują moją miłość. Patrzą na wszystko z dystansem. Nie ma jednej reguły na wszystko.
Jak ci się żyje we Fryzji?
Dla Holandii to region taki, jak Tybet dla Chin. Trochę państwo w państwie. W klubie Fryzyjczyk z Fryzyjczykiem zawsze będzie mówił w ich oddzielnym dialekcie. Nawet jak umiesz holenderski, to nic z tego nie zrozumiesz. Oni mają swoją historię, swoje wartości, swoje zwyczaje, swój hymn, który jest grany przed każdym meczem Heerenveen. Mnie się to podoba, bo czuć w tym klimat. Jakąś tradycję. Coś, co utrzymuje to wszystko w jakichś rangach. Podejście do życia jest tu nawet inna. Jest autentyczność.
Gdzieś kiedyś słyszałem wywiad z Polakiem, który powiedział, że jeśli mieszkałby w Holandii, to na pewno by się nudził, bo wszędzie jest taka sama architektura. Wąskie, ciasne, specyficzne uliczki, niewysokie budynki, wszędzie podobne kolory i fundamenty. Uważał, że w Polsce jest więcej elementów zaskoczenia. Nad Wisłą architektura nie jest taka zaplanowana. Tutaj duży budynek, tu mały, tam blok, tam wieżowiec, a tam domek jednorodzinny. Tu brudno, tam czysto, tu brudno, tam czysto. Cały czas jakaś nieregularność. Utrzymujesz się w przekonaniu, że w Polsce nie jest idealnie. A kiedy lecisz samolotem nad Holandią, automatycznie odnosisz wrażenie, że wszystko jest idealnie poukładane. Wszystkie delty, wszystkie kanaliki, wszystkie uliczki. Perfekcja. Gmina musi zatwierdzić nawet kolor twojego domu, żeby pasował do całej uliczki.
I jak się w tym odnajdujesz?
Tata się śmieje, że nawet jak przejeżdżamy przez holenderskie wsie, to wszystkie wygląda sterylnie. W Polsce zawsze jakiś pies na zardzewiałym łańcuchu, zdezelowany trabant i stara szopa. Nie narzekam na to, nie krytykuję tego, ale po prostu wskazuje na różnicę, że tam nawet na najbiedniejszych podwórkach rzeczywistość jest bardziej ułożona.
Holandia rowerowa jest mitem czy faktycznie istnieje kult tego środku transportu?
Rower zawsze. Nie ma, że pada czy wieje. Holendrzy sami mówią, że jazda rowerem pod wiatr jest dla nich najlepszym symbolem walki do końca! Nie byłbym w Holandii przez tyle lat, jeśliby mi się tu nie podobało. Mam starszych sąsiadów, którzy zawsze znajdą powód do narzekania, ale tak jest wszędzie, bo w każdej nacji możemy znaleźć jakiś spaczony element. Nauczmy się jednak nie irytować tym, tylko to podziwiać.
Uznajesz się bardziej za obserwatora czy raczej już jedną z osób, która tą lokalną kulturę już zwyczajnie tworzy?
Jestem Europejczykiem. Nie patrzę na wszystko w czarno-biały sposób. Jestem bardzo tolerancyjny dla świata. Moje szczęście nie jest twoim szczęściem, a twoje szczęście nie jest moim szczęściem, więc kim ja jestem, żeby ci dyktować, kogo masz kochać, kogo masz lubić i co czujesz.
W Holandii trochę łatwiej o tolerancyjne podejście niż w Polsce.
Brak mi słów na sytuacje, w której ludzie muszą wychodzić na ulicę na marszach LGBT i manifestować swoją orientację seksualną. W Holandii panuje pełna tolerancja, nikt nie patrzy na nikogo krzywy za to, kim ktoś jest, nikt nie nienawidzi drugiej osoby za rzeczy związane z elementarzem jego egzystencji. Nie zgadzam się z tym, że świat musi być taki, jaki narzuca większość. Nie ma żadnej różnicy między człowieczeństwem w osobie homoseksualnej i heteroseksualnej. Żadnej. Tu człowiek i tam człowiek. Tak się urodził, taki jest i taki będzie. Nie zabraniajmy mu tego.
Znów nikomu nie trzeba niczego udowadniać.
Liczy się twoje szczęście, a nie szczęście twojego sąsiada i nie to, czy ktoś nosi różowe czy czarne buty. Holendrzy nie muszą walczyć o swoją wolność. W Polsce rząd jest związany z kościołem, więc każdy swój ruch światopoglądowy musi niejako konsultować z Watykanem, a tutaj w Holandii kościół raczej obumiera i nikt nie sugeruje się jego założeniami w takich kwestiach.
To nie jest świat bez zasad?
Nie. Wolność jest podstawowym elementem świata zasad. Świat bez zasad to taki, gdzie istnieją limity dla twojej wolności wyznania i tożsamości. Jestem muzułmaninem? Mogę nim być. Jestem katolikiem? Mogę nim być. Jestem homoseksualistą? Mogę nim być. Mamy nawet w Eredivisie akcję z tęczowymi opaskami w myśl solidarności z osobami homoseksualnymi.
A twoi koledzy z polskiego piłkarskiego podwórka na pytanie o akceptację geja w szatni zazwyczaj mówią, że nie wyobrażają sobie takiej opcji.
Średniowiecze mentalne. Zostałem wychowany w Polsce i dla mnie też było dziwne, że moja rodzina zastępcza miała zaprzyjaźnioną parę poślubionych mężczyzn, którzy mieli zaadoptowane dziecko. Szok kulturowy, ale jeśli oni zapewniali mu kochający dom, to dlaczego nie. Taka opcja jest dla niego wielokrotnie razy lepsza i wspanialsza niż wychowanie w domu dziecka, gdzie tej miłości dziecko często nie otrzymuje. Wiadomo, że są skrajne przypadki, ale czy to czyjaś wina, że urodził się homoseksualistą?
W ucywilizowanych krajach ośrodki adopcyjne działają tak, że nie oddaje się dzieci pierwszym lepszym chętnym.
W Holandii małżeństwo, które chce adoptować dziecko w Holandii musi przejść nawet pięcioletni proces weryfikacji przez system. Na początku nie masz nawet dziecka zaadoptowanego, tylko dziecko na czas próbny, gdzie matka przykładowo nie jest w stanie wychowywać swojej pociechy przez cały czas i dostajesz do opieki takiego podopiecznego na kilka dni w tygodniu. Tak buduje się wiarygodność i dzięki temu margines błędu jest minimalny. System rodzin zastępczych działa tak sprawnie, że praktycznie nie ma domów dziecka.
Holandia jest dużo zdrowszym krajem niż Polska?
Na pewno dużo bardziej rozwiniętym. Płaci się wysokie podatki, ale widać, jak dużo jest dzięki nim zrobione. Patrzy się na ten kraj z przyjemnością.
Jesteś szczęśliwy?
Tak. Najważniejsze, że moje dzieci są zdrowe. I naprawdę nie muszę chyba udzielać szerszej odpowiedzi.
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK
Fot. Newspix, 400mm.pl