Nie ma co ukrywać – 12:30 w niedzielę to nie jest pora, która kojarzy nam się w Ekstraklasie z graniem w piłkę. Raczej pamiętamy, że na taki termin zaliczają zsyłkę najgorsi z najgorszych, tacy, którzy też muszą zagrać swój mecz, ale by zniwelować te straty, robią to w godzinach wczesnoobiadowych. Jednak… dzisiaj było inaczej. Wisła Płock z Jagiellonią, to już brzmiało całkiem dumnie przed meczem, a w trakcie 90 minut obie ekipy tylko potwierdziły, że warto było oderwać się od rosołu i zerkać w telewizor.
Natomiast wiadomo: nikt w Jagiellonii nie będzie się cieszyć, że sprawił komuś frajdę, skoro nie ma z tego punktów. Na frajdzie jeszcze żadna drużyna nie zajechała do podium, a przynajmniej taki cel ma Jaga, tymczasem traci do pudła cztery oczka, a żeby wypracować sobie taką stratę w tej lidze, trzeba się postarać.
I to wszystko mimo dobrej gry, bo naprawdę nie można powiedzieć, że ekipa Mamrota przyjechała do Płocka, rozłożyła leżaki i tylko patrzyła, co robią Nafciarze. Nie, Jaga rzeczywiście chciała tutaj sięgnąć po komplet oczek, ale jak mówił Takesure Chinyama: football is football, you know. Inna znana prawda mówi, że jak nie idzie, to nie idzie i Jadze dzisiaj nie szło.
Klimala strzela gola po tym, jak elegancko nawinął rywala i puścił piłkę obok Daehnego? Spalony i to taki z gatunku centymetrowych, napastnik łamał przepisy o włos i być może to nie jest metafora, a dosłowność.
Kwiecień ma patelnię z kilku metrów? Przenosi piłkę nad bramką.
Kwiecień innym razem strzela w polu karnym? Trafia w Romanczuka.
Poza tym trzeba dodać na przykład udane interwencje Daehnego, któremu dzisiaj coś przestawiło się w głowie i potrafił wygrać pojedynek na przykład z Klimalą. Tak więc serio: Jagiellonia wypracowała sobie dzisiaj tyle okazji, że mogła spokojnie liczyć na trzy-cztery bramki, ale w kluczowych momentach zawodziła ją skuteczność. Ostatecznie wpadła gościom tylko jedna sztuka, kiedy Furman złamał linię spalonego, a dośrodkowanie Prikryla po profesorsku wykorzystał Klimala. Przyjęcie jedną nogą, wykończenie drugą.
Klasa, Patryk.
No, ale ta jedna sytuacja nie mogła przesądzić o losach tego meczu, bo Wisła była z kolei cholernie skutecznie. Czy Nafciarze z samej gry byli dużo lepsi niż Jagiellonia? Nie, natomiast w piłce nożnej skuteczność to jednak, jednak, ewentualnie, ważna historia, a ekipa Sobolewskiego napisała ją znakomicie. Wspomniany VAR nie uznał bramki Klimali i zaraz była riposta, kiedy po wrzutce Furmana z wolnego trafił Uryga. W ogóle Furman znów wykonał znakomitą pracę, bo przecież gol na 3:1 to też jego super wrzutka i przytomne zachowanie Rzeźniczaka.
Do tego CUDEŃKO Szwocha, który pocelował po widłach i gotowe, trzy punkty w Płocku. Śmieszyło nas w tej sytuacji zachowanie Romańczuka, który padł na murawę, jakby Szwoch leciał tam z karabinem maszynowym, a pomocnik Wisły lekko piłkarza Jagiellonii drasnął. Nie lepiej było, Taras, powalczyć w tej akcji i ewentualnie potem podrapać się po twarzy? Pewnie, że lepiej, ale ty wolałeś naciągać sędziów na rzut wolny, a arbitrzy słusznie nie dali się na to nabrać.
Tak czy tak: Wisła Płock jest liderem. Jakkolwiek brzmi to absurdalnie, niewiarygodnie, patrząc szczególnie na początek sezonu, tak się właśnie dzieje. Sześć zwycięstw z rzędu nie wzięło się znikąd, Sobolewski wykonuje znakomitą pracę. A wszystko zaczęło się od 0:5 w Lubinie.
Ekstraklasa.
Fot. FotoPyk