Na przestrzeni lat przez Ekstraklasę i I ligę przewinęły się tony zagranicznego szrotu, który w ogóle nie powinien przekraczać polskiej granicy, chyba że szukałby angażu w cyrku. Było też jednak wielu zawodników, którzy nie pokazali u nas pełni możliwości lub zatrzymali się na chwilę, a potem robili lub jeszcze robią nieoczywiste kariery, radząc sobie nieraz w miejscach mających większą renomę niż nasza liga. Kilka historii z pierwszej dekady tego wieku wszyscy znamy, my tym razem skupiamy się na postaciach z dekady drugiej (za start uznajemy sezon 2010/11).
A propos oczywistości ze wcześniejszego okresu. Nawet jeżeli ktoś nie chciał wiedzieć, to i tak wie, że Paulinho – tak, ten z Barcelony i reprezentacji Brazylii – grał kiedyś w ŁKS-ie. Wielu wie, że Goran Popov nim zdobył Puchar Holandii z Heerenveen, posmakował Premier League w West Bromwich i grał w pucharach z Dynamem Kijów, spędził pół roku w Odrze Wodzisław. W tym samym klubie trzy mecze w 2009 roku zaliczył stoper Rodrigo Moledo, który potem zaistniał w Internacionalu Porto Alegre, odszedł za 5 mln euro do Metalista Charków, przez kilka sezonów zakładał koszulkę Panathinaikosu, a dziś znów ma miejsce w składzie Internacionalu. Pamiętamy, że inny stoper z Kraju Kawy – Rodnei, przed Herthą, Kaiserslautern, FC Nuernberg i Salzburgiem pokopał chwilę w Jagiellonii, przychodząc do niej z ligi litewskiej. Nie zapominamy także o Ivicy Kriżanacu, który nim zdobył Puchar UEFA z Zenitem, pozostawił po sobie dobre wspomnienia w Górniku Zabrze i Groclinie.
To są historie znane, mniej lub bardziej przerobione. Znacznie rzadziej w tym kontekście pisano o piłkarzach przewijających się przez Ekstraklasę później. Być może dlatego, że tak spektakularnych przypadków jak Paulinho, Moledo czy Popov już nie znajdziemy – trzymając się założenia, że mówimy o postaciach nieoczywistych, zaskakujących, bo trudno robić wielkie oczy na wieści, że Ryota Morioka chwilami wymiatał w Belgii, Ondrej Duda jednak daje radę w Berlinie, Abdou Razack Traore w Turcji też potrafił zachwycić, a Marcelo nie okazał się za słaby na PSV, Besiktas, Hannover czy Lyon.
Mimo wszystko nie brakuje ciekawych wątków, dlatego jeśli chcecie, możecie się w nie z nami zagłębić. Część zapewne tylko odświeżycie, ale część być może będzie nowością. Wnioski mogą być interesujące – na przykład takie, że Lechia w okresie kupowania na kilogramy dobrze kombinowała z wieloma obcokrajowcami odnośnie ich umiejętności, tyle że za łatwo się ich pozbywała.
Najpierw o tych, których w zasadniczym zestawieniu nie uwzględniliśmy, choć też po zmianie kraju przynajmniej do pewnego momentu czasu nie marnowali. Joona Toivio, popełniający błąd za błędem w Termalice, ma pewne miejsce w składzie szwedzkiego BK Hacken, a z reprezentacją Finlandii powinien zaraz wywalczyć historyczny awans na Euro 2020 – również jako kluczowy zawodnik. Węgierski stoper Akos Kecskes i w Termalice, i w Koronie Kielce raczej kaleczył, za to teraz regularnie gra w szwajcarskim Lugano i dopiero co zaliczył występ w fazie grupowej Ligi Europy. Skrzydłowy Ze Manuel przychodząc do Wisły Kraków miał zachęcające dokonania w portugalskiej ekstraklasie, ale przy Reymonta zawiódł totalnie. Mimo to nie przepadł, ciągle z powodzeniem gra w Liga NOS. W poprzednim sezonie zdobył osiem bramek dla Santa Clara, w tym na razie ma jednego gola. Poza Kazimierzem Węgrzynem, nikt nie może powiedzieć czegoś dobrego o grze Nadira Ciftciego w Pogoni Szczecin. Chłop okazał się kompletnie nieprzygotowany, nie prowadził się też wzorowo i dobrze zapowiadający się ruch okazał się nieporozumieniem. Ciftci jednak się ogarnął, jedenastoma golami walnie przyczynił się do awansu Genclerbirligi do tureckiej elity. W niej gra jak dotąd nieregularnie, ale tak czy siak wskoczył na wyższy poziom.
Hiszpański pomocnik Alvaro Rey w Arce Gdynia u Leszka Ojrzyńskiego rozegrał jedną ligową połowę. Wrócił do ojczyzny i latem wywalczył z Mirandes awans do Segunda Division, zdążył już strzelić dwa gole. Macedończyk Stefan Askvoski dostał 16 minut od Franciszka Smudy w Górniku Łęczna, nie zdążyliśmy go nawet nazwać szrotem, a później zaliczył 12 trafień dla Fortuny Sittard w drugiej lidze holenderskiej, dziś zaś z powodzeniem gra w rumuńskim Botosani. Żaden szał ciał, skazywalibyśmy go jednak na znacznie gorszy los. Igor Vujacić w Widzewie na boisku pojawiał się wyłącznie w rezerwach i nikt nawet nie zauważył, gdy odszedł. W ostatnich miesiącach, po latach gry w Zecie Golubovci, przyspieszył. Przeszedł do Partizana Belgrad, a w czerwcu zadebiutował w reprezentacji Czarnogóry. Bruno Mezenga strzelał dla Legii ważne gole z Lechem czy Górnikiem Zabrze, ale całościowo zawiódł. Znalazł swoje miejsce na ziemi w Akhisarsporze, przez cztery sezony w tureckiej ekstraklasie zdobył w jego barwach 21 bramek. Niczego nam to nie urywa, ale sam fakt znajdowania się tak długo na tym poziomie o czymś świadczy. Mezenga następnie zszedł szczebel niżej do Eskisehirsporu, przez dwa lata trafił 25 razy. Latem wrócił do Brazylii, gra w drugiej lidze. Gervasio Nuneza zapamiętamy przede wszystkim ze świetnego podania do Patryka Małeckiego z pierwszego meczu Wisły Kraków z APOEL-em Nikozja. Czegoś mu brakowało, żeby w pełni przekonać, jednak w Argentynie utrzymuje się na powierzchni, od dawna występuje w rodzimej ekstraklasie. Kaspars Dubra po pierwszoligowym epizodzie w Polonii Bytom posmakował Ligi Mistrzów z BATE Borysów, w reprezentacji Łotwy pełni obecnie funkcję kapitana, a z Ołeksandriją rywalizuje teraz w grupie LE. Meksykanin Pedro Arce wiosną 2011 przez chwilę był we Flocie Świnoujście. Z powodu problemów formalnych nigdy nie zadebiutował, ale nie przepadł. Do dziś gra w greckiej Super League – wcześniej dla Verii, teraz dla Panioniosu. W międzyczasie zahaczył też o ojczystą ekstraklasę. Gabriel Iancu umiejętności ma nieprzeciętne, ale do Termaliki zawitał nieprzygotowany, do tego przyplątała się kontuzja, a że sam zainteresowany lubił pojeść (i potrafił pochwalić się tym w socialach), ograniczał się do przebłysków (kapitalny gol z rzutu wolnego ze Śląskiem). Po spadku “Słoników” przez rok bujał się po słabszych klubach w Rumunii, by teraz nagle wystrzelić w Viitorulu – ma już siedem bramek w lidze i dwukrotnie trafił z karnych do siatki Gentu w eliminacjach Ligi Europy. Jak chce, to potrafi.
No dobra, przejdźmy zatem do tych wyróżnionych. Potraktujcie to wszystko raczej w kategoriach ciekawostkowych. Nie zamierzamy przesadnie wyrzucać naszym klubom, że się na tych gościach nie poznały, że nie wykorzystały w pełni ich potencjału czy coś takiego. W większości przypadków nie chodzi aż o takie kariery, żeby rozdzierać szaty. Prędzej ich historie mają pokazać, że nawet jeśli ktoś na polskich boiskach poprzestał na epizodzie lub był co najwyżej średniakiem, nie oznacza to jeszcze, że nadaje się wyłącznie do pchania karuzeli. Nasza liga bywa nielogiczna nie tylko jeśli chodzi o wyniki. Mamy 25 przykładów.
***
Vernon De Marco. Jego dwuletnie wypożyczenie ze Slovana Bratysława do Lecha od początku nie wzbudzało entuzjazmu, bo nawet na Słowacji się nie wyróżniał. W barwach “Kolejorza” był po prostu słaby, w rezerwach grał w zasadzie tyle samo co w pierwszym zespole. Sprawy na pewno nie ułatwiła mu kontuzja zaraz po przyjściu, ale gdy już wyzdrowiał i okrzepł, tak czy siak nie spełniał oczekiwań. Pewnym usprawiedliwieniem mógłby być fakt, że rzucano go po pozycjach (stoper, lewa obrona, defensywny pomocnik), tyle że teraz w Slovanie jest dokładnie tak samo. Mimo to De Marco radzi sobie lepiej niż wcześniej. Z nim w składzie udało się wyeliminować PAOK Saloniki i wejść do grupy Ligi Europy. W niej pokonano już Besiktas i zremisowano ze Sportingiem Braga. Trudno jeszcze mówić o wielkim wyjściu na prostą, nie wiadomo, jak długo Argentyńczyk utrzyma ten kurs, co jednak nie zmniejsza naszego zaskoczenia, że tak dobrze odnajduje się on po opuszczeniu Poznania.
Achilleas Poungouras. Zimą 2018 Arka w ostatniej chwili wypożyczyła go z PAOK-u Saloniki. Typowy ruch z gatunku “po kiego grzyba?”. Grecki stoper miał zwiększyć rywalizację, więc… zgodnie z przewidywaniami od początku siedział na ławce. Dopiero pod koniec sezonu rozegrał trzy mecze w grupie spadkowej i delikatnie mówiąc, nie olśnił. Dwa razy dostał od nas trójkę, raz notę wyjściową, czyli 5. Dziękujemy, było miło, wracamy do Grecji. PAOK z niego zrezygnował, ale Poungouras już drugi sezon nieźle odnajduje się w Panathinaikosie. Jasne, to już zupełnie nie ta marka co jeszcze kilka lat temu. W poprzednim sezonie “Koniczynki” otrzymywały kary finansowe i punkty ujemne, klub wciąż się zbiera. Nadal jednak jest to nazwa dobrze wyglądająca w CV, a dla porównania napiszemy, że pozyskany z Lechii Gdańsk Joao Nunes na razie grzeje ławę.
Serder Serderov. Jesień 2018 w Cracovii zupełnie bez historii: sześć meczów ligowych, żadnego ciekawszego momentu. Rosjanin został odpalony po jednej rundzie i wydawało się, że więcej nie będzie powodu, by wspominać jego nazwisko. Tymczasem facet fajnie radzi sobie w chorwackiej ekstraklasie w barwach Interu Zapresić. Wiosną 18 meczów i 7 goli, teraz 7 bramek ma już po dziesięciu kolejkach i prowadzi w klasyfikacji strzelców ligi razem z Mirko Mariciem. W Interze Serderov często jest ustawiany jako napastnik, w Krakowie brano go pod uwagę jedynie jako skrzydłowego. Chyba to robi różnicę.
Riku Riski. Przychodził do Widzewa razem z Bogdanem Stratonem, ale w przeciwieństwie do rumuńskiego kolegi nie zalatywało od niego szrotem. Oczekiwania wobec Fina były spore, jednak nie podołał. Nie radził sobie z agresywnym i fizycznym stylem gry, szybko zaczął tracić pewność siebie, miał też problemy aklimatyzacyjne. Łodzianie najpierw wypożyczyli go do szwedzkiego Orebro, gdzie już w debiucie strzelił pięknego gola, a potem sprzedali za 100 tys. euro norweskiemu Honefoss. Tam Riski spisywał się świetnie, w ciągu dwóch sezonów zdobył 20 bramek i zaliczył 10 asyst. W 2013 roku mimo spadku tego klubu znalazł się w jedenastce sezonu norweskiej ekstraklasy. Nic dziwnego, że sięgnął po niego Rosenborg. Tam pierwszy rok miał dobry, później był już słabiej i kariera trochę wyhamowała. Ani w Dundee United, ani po powrocie do Rosenborga, ani w Odds nie nawiązywał do najlepszych chwil. Dopiero powrót do Finlandii i związanie się z HJK Helsinki sprawiło, że wrócił na właściwe tory. Nie wystarczyło to, aby odzyskać miejsce w reprezentacji, w zbliżającym się awansie na Euro 2020 Riski nie będzie miał żadnego udziału.
Pawieł Sawickij. Trudno było nie przyklasnąć Jagiellonii, kiedy wypożyczała z Niemana Grodno 21-letniego skrzydłowego, który miał już za sobą cztery sezony w białoruskiej ekstraklasie, a w tym ostatnim strzelił 11 goli i zadebiutował w reprezentacji Białorusi. Bardzo szybko okazało się, gdzie tkwił haczyk: Sawickij imprezował jak student, w ojczyźnie zdarzało mu się nie wylewać za kołnierz nawet dzień przed meczem. Wiele uchodziło mu płazem, bo był u siebie, trenerzy ciągnęli go za uszy. Zderzenie z dyscypliną pracy Michała Probierza okazało się bolesne, niesforny młodzieniaszek szybko podpadł. Potem dostał kilka szans, ale żadnej nie wykorzystał, a odkąd spudłował na pustą bramkę w Bełchatowie, grał już tylko w rezerwach. Zawodnik szybciutko wrócił na Białoruś i… po niedługim czasie zaczął wymiatać jeszcze bardziej niż wcześniej. Łączono go z klubami La Liga, wcześniej pisano o Dynamie Kijów, ale najbardziej konkretne zainteresowanie miało być z Austrii Wiedeń i Karpat Lwów. Sawickij jednak nie kwapił się do zagranicznego wyjazdu i do dziś woli poruszać się w swojej strefie komfortu. Po sezonie 2017, w którym zdobył dla Niemana 15 ligowych bramek, przeniósł się do Dinama Brześć i nie zwalnia tempa. W poprzednim sezonie znów strzelił 15 goli, w tym jak dotąd ma 8. W białoruskiej kadrze pozostaje regularnym bywalcem, był powołany na październikowe zgrupowanie.
David Holman. Z De Marco łączy go nie tylko przynależność klubowa, ale także niepowodzenie w Lechu. Mimo że od początku było wiadomo, że przychodzi raczej jako uzupełnienie, spodziewano się po nim znacznie więcej. “Kolejorzowi” wpadł w oko już w 2013 roku podczas występów w węgierskiej młodzieżówce. Przejście do konkretów nastąpiło latem 2014, ale wtedy nie udało się go pozyskać. Holman jednak przez następne pół roku w zasadzie nie grał z powodu odmy opłucnowej i to sprawiło, że jego pozyskanie stało się łatwiejsze. Ostatecznie w styczniu 2015 został wypożyczony z nadzieją, że się rozwinie. Musiał jednak niemalże od nowa wypracować swoją kondycję i wytrzymałość. W pierwszej rundzie od razu zadebiutował i… na tym się skończyło. W nowym sezonie przełom nie nastąpił i po jesieni doszło do rozstania, poznański klub nie zamierzał płacić 200 tys. euro za wykup. Jedyne pozytywne wspomnienie po Holmanie to dwa gole z Olimpią Grudziądz w Pucharze Polski.
Chłopak wrócił na Węgry i dopiero podczas półtorarocznego pobytu w Debreczynie w pełni się odbudował. Wyglądało to tak dobrze, że Slovan w 2017 roku wydał na niego 700 tys. europejskiej waluty, bijąc swój rekord transferowy. Nikt w Bratysławie nie żałuje, Holman tym razem gra na miarę oczekiwań i jest kluczową postacią drużyny. W samej tylko słowackiej ekstraklasie ma 15 goli i 13 asyst w 58 meczach. W europejskich pucharach też potrafi błysnąć, niedawno w fazie grupowej Ligi Europy asystował przy jednej z bramek z Besiktasem (4:2). Wygląda na to, że Lech dobrze węszył, natomiast Węgier przyszedł do Poznania w fatalnym dla siebie okresie i nie otrzymał należytego zaufania. Być może też jego podejście nie było najlepsze, bo zdarzyło mu się ostentacyjnie zejść do szatni po zmianie w rezerwach, co zostało zaraportowane Maciejowi Skorży.
Abzał Bejsebekow i Siergiej Chiżniczenko. Nie poradzili sobie w Koronie Kielce. Szczególnie rozczarował Chiżniczenko (na zdjęciu niżej), już przed polskim etapem kariery mający wyrobioną markę w Kazachstanie. Obaj szybko się zawinęli i do dziś z powodzeniem grają w Astanie. W sezonie 2015/16 posmakowali fazy grupowej Ligi Mistrzów, a grupa w Lidze Europy to już w zasadzie dla nich standard. Oczywiście ciągle są powoływani do reprezentacji, jak na kazachskie warunki mowa o poważnych piłkarzach. W Polsce się nie zaaklimatyzowali, poza tym Kazachowie nie mają szczególnego parcia, żeby robić kariery za granicą. U siebie dobrze zarabiają i musieliby otrzymać naprawdę sowite propozycje, by finansowo gdzie indziej wychodzić na plus – a na to z kolei nie są aż tak dobrzy sportowo. Koło się zamyka.
Kevin Lafrance. Dobrze zaczął w Widzewie w jego ostatnim ekstraklasowym sezonie, ale wiosną z powodu problemów zdrowotnych już grał mało. Zszedł do I ligi. W Miedzi pierwszy rok miał udany, później stracił miejsce w składzie i odszedł do Chrobrego Głogów. Tam występował nieregularnie, jednak jak już pojawiał się na boisku, robił swoje, a do tego zaskakująco często przydawał się pod bramką rywali. Problemem Lafrance’a bywały wyjazdy na zgrupowania reprezentacji Haiti, nieraz kosztem spotkań ligowych. Należał do piłkarzy lubianych, zwłaszcza że po pobycie w Czechach łatwiej było mu się nauczyć polskiego, ale to zdecydowanie nie było oczywiste, że powiedzie mu się na Cyprze. A powiodło się. Przy trzy lata miał mocną pozycję w AEL-u Limassol, ostatnio wywalczył z nim krajowy puchar i latem zakontraktował go APOEL Nikozja. Te progi okazały się za wysokie. Haitańczyk poprzestał na dwóch występach w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów i został wypożyczony do słabszego Pafos FC, gdzie znów stał się pewniakiem. Mimo to jego akcje bez wątpienia stoją wyżej niż w chwili opuszczania Polski.
Ariel Cabral. Jedna z głównych twarzy pamiętnego truskawkowego zaciągu w Legii, w CV widniało mistrzostwo świata U-20 z 2007 roku. Argentyńczyk rozbudził apetyty pięknym golem strzelonemu Arsenalowi na otwarcie nowego stadionu, lecz z polską ligą nigdy do końca się nie zaprzyjaźnił. Piłkarsko był dobry, ale brakowało mu szybkości i umiejętności odnalezienia się w bardziej fizycznym graniu. Mimo że na początku drugiej rundy nieco się rozkręcił, dość szybko stało się jasne, że Legia nie wykupi go z Velez Sarsfield i zaczęła mu spadać mobilizacja. Mimo to właśnie wtedy sensacyjnie został powołany do reprezentacji Albicelestes na towarzyskie potyczki z Nigerią i Polską. Mało tego – w obu zagrał. Powtórki rzecz jasna nie było, ale Cabral trzyma fason. Już czwarty rok zakłada koszulkę brazylijskiego Cruzeiro i gra w miarę regularnie. A wcześniej zdobył z Velez mistrzostwo Argentyny, mając znaczący udział w sukcesie.
Andres Rios. Podobnie jak Cabral, ogórkiem nie był i nie jest. Umiejętności ma, ale zmagał się z tymi samymi problemami co jego rodak. Na dodatek w gruncie rzeczy nie pasował Robertowi Maaskantowi na żadną pozycję, bo jego zdaniem na skrzydło był za wolny, a na atak za słaby fizycznie. Rios ograniczył się do kilku przebłysków, a na sam koniec zdobył bramkę w Lubinie. Wisła Kraków nie wykupiła go z River Plate, podobno chciano przedłużyć wypożyczenie, ale szanse od początku oscylowały w granicach kilku procent. Chłopak w River nie miał większych szans na grę, dlatego ruszył dalej. Po dobrym okresie w Ekwadorze, meksykański CF America wydał na niego prawie 4 mln euro. Tam nie wyszło, za to po jakimś czasie Rios odbudował się w brazylijskim Vasco da Gama, z którym pograł więcej w Copa Libertadores. Od kilku miesięcy próbuje sił w lidze MLS. Trafił jednak do słabego klubu, San Jose Earthquakes głównie dostawali w cymbał, więc nic dziwnego, że Latynos w dziesięciu występach strzelił jednego gola.
Romell Quioto. Po kilku tygodniach zawirowań (oferty z Norwegii) Wisła Kraków wypożyczyła go na rok z CDS Vida. Coś w sobie miał, rzucała się w oczy lekkość w grze, ale był kompletnie nieprzygotowany – również życiowo – do zagranicznego wyzwania. Wykładał się też na szczegółach. W debiucie z GKS-em Bełchatów od razu mógł strzelić gola, zabrakło spokoju w stuprocentowej sytuacji. A za brutalny faul na Łukaszu Piątku zawieszono go na pięć kolejek i to był początek jego końca przy Reymonta. Wisła po jednej rundzie skróciła wypożyczenie. Czas pokazał, że gość w piłkę grać potrafi. Po kilku latach stał się ważną postacią w reprezentacji, choć nieco za późno w kontekście brazylijskiego mundialu, który przegapił. Od 2017 roku z niezłymi efektami występuje w MLS dla Houston Dynamo (76 meczów, 15 goli, 14 asyst). Ostatni sezon, m.in. przez kontuzje, miał słabszy, kontrakt wygasa mu wraz z końcem grudnia, ale nie zakładamy, by już miał wracać do ojczyzny.
Roger Canas. Kolumbijczyk w momencie przyjścia do Jagiellonii był już otrzaskany z futbolem europejskim, bo grał wcześniej na Łotwie, a do Polski przybywał na wypożyczenie z Sibiru Nowosybirsk. Nie pomogło. Nie sprawdził się, poprzestał na jednej połówce w Pucharze Polski, odszedł zupełnie po cichu. Nie jest to nie wiadomo jaki asior, ale w kolejnych latach pokazał, że chyba zbyt łatwo został odpuszczony. Wszystko co najlepsze spotkało go w Kazachstanie. Z Szachtiorem Karaganda wszedł do fazy grupowej Ligi Europy, gdzie strzelał z PAOK-iem Saloniki i Maccabi Hajfa. Z kolei jesienią 2015 z Astaną awansował do grupy Ligi Mistrzów. On i koledzy wstydu nie przynieśli – dwukrotnie remisowali z Galatasaray, a u siebie urywali również punkty Atletico i Benfice. Wiosną 2017 Canas zmienił klimat na znacznie cieplejszy. W APOEL-u Nikozja grał całkiem sporo, ale i tak pożegnał się po jednej rundzie. Od tamtego czasu jego kariera zwolniła, a jeśli internet nie kłamie, od lipca pozostaje na bezrobociu.
Iwan Majewskij. Do dziś podkreśla, że pół roku w Zawiszy Bydgoszcz to przełom w jego karierze i najmilej wspominany okres. – Wcześniej też byłem bardzo dobrym piłkarzem, ale prawie nikt mnie nie znał. Pięć miesięcy w Zawiszy dało mi więcej niż wiele sezonów i ponad 100 meczów w białoruskiej ekstraklasie – przyznawał w rozmowie z 2×45.info.
Już po czterech meczach na polskiej ziemi, zadebiutował w reprezentacji Białorusi i aktualnie jest w niej kluczowym ogniwem. Majewskij przychodził bez większego echa z FK Mińsk, ale pokazał się ze świetnej strony. Spokój w grze, odpowiedzialność, waleczność w połączeniu z wysoką jakością czysto piłkarską musiały być dobrą mieszanką. Szkoda, że nie został w Polsce, choć okazji było wiele. Gdy Zawisza zlatywał do I ligi, chciały go Pogoń Szczecin i Lech Poznań. Szczególnie konkretny był temat “Portowców”, lecz Radosław Osuch dyktował zbyt wysoką cenę. Piłkarz się denerwował, bo wcześniej poszedł mu na rękę i zgodził się na anulowanie zapisu o możliwości odejścia w razie spadku. Skończyło się na tym, że wylądował w Anży Machaczkała. W zasadzie co pół roku próbował wrócić do Ekstraklasy. Mógł trafić do Jagiellonii, gdyby udało mu się rozwiązać kontrakt z Anży. Nie udało się. Były też tematy Śląska Wrocław, Wisły Kraków i Zagłębia Lubin, a gdy już rozstawał się z klubem z Dagestanu, wyrażał nawet gotowość pójścia do Ruchu Chorzów. Los skierował go jednak do Astany i chyba dobrze wyszło. Niedługo potem przy jego znaczącym udziale (gol na 2:0 w pierwszym meczu) mistrzowie Kazachstanu ograli Legię w eliminacjach LM. Majewskij do dziś jest w Astanie, trzeci raz z rzędu rywalizuje z nią w fazie grupowej Ligi Europy, choć akurat 0:6 w Alkmaar najchętniej wymazałby z pamięci.
Denis Popović. Po niepowodzeniach w Grecji dopiero za trzecim podejściem zaczepił się w Polsce. Nim wziął go GKS Tychy, przebywał na testach w Wiśle Kraków i Górniku Zabrze. Na pierwszoligowym poziomie w Tychach i w Grudziądzu Popović chwilami błyszczał. Dzięki temu Wisła w końcu go wzięła, przychodził już jednak w zupełnie innych okolicznościach. Długo bywał irytujący, zarzucano mu zwalnianie gry, holowanie piłki i brak konkretów w ofensywie. Słoweniec w barwach “Białej Gwiazdy” zdobył tylko pięć bramek, z czego cztery z rzutów karnych. Inna była też jego rola. W I lidze przeważnie siedział za kierownicą, w Wiśle był po prostu jednym ze środkowych pomocników, miał więcej zadań defensywnych. W końcu zaczął się rozkręcać i… doszło do rozstania. W połowie sezonu 2015/16 Popović przeszedł do FK Orenburg. Spadł z tym klubem z rosyjskiej ekstraklasy, ale niekoniecznie mu to zaszkodziło. Na drugim froncie wymiatał (10 goli, 6 asyst), Orenburg szybko wrócił do elity, a już pewniejszy siebie Popović również na tym poziomie dawał radę. Minionego lata trafił do szwajcarskiego FC Zurich i od razu wskoczył do składu. W czerwcu zadebiutował w reprezentacji i nie wypadł z obiegu. Cały czas otrzymuje powołania, dostaje kolejne szanse. Przeważnie wchodzi z ławki, mimo to reprezentacyjny licznik bije.
Mario Engels. Witając się z Wrocławiem miał już w kartotece sezon z dwoma golami i siedmioma asystami w 2. Bundeslidze, więc nie takie znowu nic. Przebijanie się do składu Śląska szło mu jednak bardzo opornie. Poważniejsze szanse otrzymał dopiero w grudniu i prezentował się bardziej jak junior, którego trzeba otoczyć troską i cierpliwością. Wiosną zbierał epizody, aż dopiero pod sam koniec błysnął. Trafił z Arką Gdynia i zdobył dwie bramki w meczu o nic z Wisłą Płock, z czego jedną po fatalnym błędzie Mateusza Kryczki. Mimo kilku plusów na finiszu, nie zabawił dłużej w Śląsku i po sprowadzeniu Jakuba Koseckiego pozwolono mu odejść. Niemiec zakotwiczył w rywalizującej w holenderskiej ekstraklasie Rodzie Kerkrade, co uprawniało go do myślenia, że wręcz zaliczył awans sportowy. W Eredivisie pożytku z niego było podobnie jak w WKS-ie, czyli niewiele. Dopiero w drugiej lidze, po spadku Rody, totalnie eksplodował. W poprzednim sezonie zdobył 24 bramki i został wicekrólem strzelców, dołożył także 11 asyst. Znów jednak przekonaliśmy się, jak niewiele znaczą wyczyny na zapleczu Eredivisie. Tak dobry okres wystarczył Engelsowi do tego, żeby wrócić na szczebel 2. Bundesligi. Kiedyś był tam w FSV Frankfurt, teraz kopie dla SV Sandhausen. Gra sporo, zdążył już pokonać bramkarza FC Nuernberg.
Elvir Koljić. Przez Lecha Poznań jedynie się prześlizgnął. Szybko doznał kontuzji, więc skończyło się na pięciu ligowych występach, które łącznie dały 65 minut na boisku. Wypożyczenie zakończono bez żalu. Koljić rok temu wrócił do FK Krupa i… oszalał na punkcie strzelania. W siedmiu meczach bośniackiej ekstraklasy zdobył osiem bramek i jeszcze przed końcem letniego mercato za prawie pół miliona euro wzięła go rumuńska CS U Craiova. Napastnik chyba nawet nie zauważył, że zmienił ligę na lepszą, bo nadal trafiał do siatki z godną podziwu regularnością: 19 meczów, 13 goli. W marcu wszystko przerwała poważna kontuzja, przez którą Bośniak pauzował aż do 30 września. Wówczas wszedł z ławki i oczywiście od razu wpisał się na listę strzelców. Znów jednak coś zaczęło mu dokuczać, obawiano się odnowienia urazu. Podobno jednak skończyło się na strachu, choć w poprzedniej kolejce Koljić nie zagrał…
Filip Malbasić. Jeden z wielu obcokrajowców, którzy przewinęli się przez Lechię, gdy ta brała prawie wszystko co się ruszało i miało jakiś związek z Hoffenheim. I jeden z najbardziej zapomnianych. Trudno się zresztą dziwić. Malbasić na początku dwa razy zagrał w pierwszym składzie i w obu przypadkach schodził do bazy już w przerwie. Potem zerwał więzadła w meczu rezerw i wrócił dopiero na finiszu, zaliczając jeszcze pięć minut w Ekstraklasie. Nie było czego wspominać, kolejny ruch transferowy bez historii. A jednak czas pokazał, że gdyby Serb przyszedł do Gdańska w lepszym momencie, prawdopodobnie byłaby z niego spora pociecha. Stanął na nogi w Vojvodinie Novy Sad, a po kapitalnym sezonie z szesnastoma golami w serbskiej ekstraklasie i czterema na początku nowego, za pół miliona euro kupiło go Tenerife. Malbasiciowi leci już trzeci sezon w Segunda Division. W zasadzie od początku jest ważną postacią zespołu, na dziś ma 88 meczów ligowych, 19 trafień i 6 asyst. Występuje na każdej ofensywnej pozycji, w zależności od potrzeb.
Milos Kosanović. Specyficzny obrońca. Z Cracovii pamiętamy, że potrafił wiele dać w ofensywie, ale często jeszcze więcej psuł w defensywie – szczególnie przez pierwsze dwa lata. Gdy zatem zimą 2014 wyjeżdżał do Mechelen, nie postawilibyśmy poważniejszej kwoty, że mu się tam powiedzie, bo nigdy nie zaliczylibyśmy go do kategorii piłkarzy “szkoda, że wyjechali”. A jednak dał radę. Momentalnie otrzymał zaufanie trenera, na “dzień dobry” wygrał z Anderlechtem mając spory udział (zwycięski gol padł po dobiciu jego rzutu wolnego) i jeśli tylko był zdrowy, nie schodził z boiska. Po dwóch latach wyrównał rekord sprzedażowy Mechelen – nieco wcześniej ustanowiony przez… obecnego zawodnika-widmo Legii Ivana Obradovicia – przechodząc do Standardu Liege za 2,5 mln euro, gdzie otrzymał kontrakt aż na cztery i pół roku. Tam start również miał dobry, szybko świętował zdobycie Pucharu Belgii, ale na przełomie marca i kwietnia 2016 zerwał więzadła w kolanie. Chyba nigdy w pełni się po tej kontuzji nie odkręcił. A może po prostu pewnego pułapu Kosanović przeskoczyć nie potrafił? Sezon 2017/18 spędził w tureckiej ekstraklasie na wypożyczeniu w Goeztepe, po powrocie zaczął występować trochę częściej niż wcześniej, ale minionego lata i tak zmienił otoczenie. Najwyraźniej uznał, że to już czas patrzenia przede wszystkim na finanse, bo skorzystał z oferty Al-Jaziry. I tak zrobił znacznie większą karierę niż moglibyśmy zakładać.
Nermin Haskić. Zimą 2017 Podbeskidzie wypożyczyło Bośniaka z MSK Żilina w ostatnim dniu okienka ze względu na poważny uraz Lubosa Kolara. CV miał całkiem zachęcające, znajdowało się w nim m.in. 28 goli w słowackiej elicie. I ligi przez tych kilka miesięcy może nie podbił, ale pomyłką też nie został (13 meczów, 3 gole, 3 asysty). Później wrócił na Słowację i przez jakiś czas nie było powodu, żeby o nim pisać. W poprzednim sezonie Haskić jednak o sobie przypomniał. Zasilił szeregi serbskiego FK Radnicki Nis i zrobił furorę w tamtejszej ekstraklasie. Zdobył 24 bramki, zaliczył 11 asyst. Został królem strzelców i najlepszym zawodnikiem całej ligi, a Radnicki – wsparty też m.in. grającym dziś w Lechu Crnomarkoviciem – okazał się rewelacją rozgrywek, wyprzedzając Partizana Belgrad i kończąc tylko za Crveną Zvezdą. Dość znamienne jest jednak to, że Haskić tak znakomitego okresu nie skonsumował transferem. Być może potencjalnych chętnych odstraszał wiek, w czerwcu skończy 30 lat. Nadal reprezentuje on barwy Radnickiego i… nadal robi swoje. W trwającym sezonie ma już pięć goli w lidze, trafił też dwukrotnie do siatki maltańskiej Gziry w eliminacjach Ligi Europy.
Robert Mazan. Jedna z dziwniejszych transferowych historii ostatnich lat w Ekstraklasie. Z pozoru wszystko wyglądało pięknie: Podbeskidzie wyciągnęło z Zenicy słowacki talent, Mazan w momencie przyjścia do Polski miał już na koncie 84 mecze w Fortuna Lidze i występy w pucharach. Nie dziwiło to, że został najdroższym transferem “Górali”, kosztując ich 150 tys. euro. Super, gdyby nie fakt, iż piłkarz ten okazał się swego rodzaju prezentem od ludzi z Murapolu dla Leszka Ojrzyńskiego. On wcale o niego nie zabiegał, bo to lewy obrońca, a tę pozycję trener uważał już za odpowiednio wzmocnioną, w przeciwieństwie do środka obrony i środka pola. Mazan przygodę z Ekstraklasą zakończył na dwóch występach – z Lechem popełniał dziecinne błędy i został antybohaterem, z Bełchatowem wszedł na minutę. Szybko został wypożyczony do Żiliny, która potem go wykupiła za kwotę oznaczającą dla Podbeskidzia zwrot kosztów. I nie żałowała, chłopak na pewno zasługiwał na więcej szans. Mazan z dobrej strony pokazał się w 2017 roku na Euro U-21 w Polsce, on i koledzy pognębili także naszą reprezentację. Niedługo potem zgłosiła się Celta Vigo i w połowie sezonu 2017/18 niewypał z Bielska przeszedł do klubu La Liga za dwa razy większą kasę. Wtedy był już seniorskim reprezentantem Słowacji i do dziś otrzymuje powołania. W Celcie zwolnił tempo, w ciągu dwóch rund trzy razy wystąpił w La Liga i raz w Copa del Rey. Zaczęły się więc wypożyczenia. We włoskim drugoligowcu z Wenecji występował mało, ale teraz lepiej idzie mu będąc klubowym kolegą Malbasicia w Tenerife.
Ivan Trickovski. Skreślony w Legii po jednej rundzie Macedończyk do dziś jest gwiazdą AEK-u Larnaka, w którym wykręca znakomite liczby, a w jego barwach klasę pokazywał nie tylko w lidze cypryjskiej. Znacznie dokładniej dopiero co tutaj opisywaliśmy jego losy, zainteresowanych odsyłamy.
Arnaud Djoum (foto główne). Lech pozyskał go jako okazję, która nagle się pojawiła i z której można skorzystać, czyli trochę w nie swoim stylu. Mimo to facet miał zachęcające papiery: grubo ponad 100 meczów dla Rody w Eredivisie, a w rundzie poprzedzającej 13 występów w tureckiej ekstraklasie. No ale jak to często bywa, okazało się, że nie przez przypadek los skierował go do Polski. Djoum w debiucie z Cracovią podawał głównie do najbliższego. Z Zawiszą jeszcze przed przerwą wyleciał za dwie żółte kartki. Nawet w Pucharze Polski ze Zniczem Pruszków nie pokazał czegoś ciekawszego. Maciej Skorża szybko się do niego zraził. Dał mu jeszcze wejść z Podbeskidziem, potem już do końca sezonu trzymał na ławce. Djoum mógł dopisać sobie mistrzostwo, choć w zasadzie niczego do niego nie dołożył. Nieprzedłużenie umowy wydawało się decyzją oczywistą.
Już będąc w Szkocji Kameruńczyk w typowy sposób dla wielu czarnoskórych, którym się u nas nie powiodło, tłumaczył, że źle się czuł w Polsce, w sklepie dziwnie się na niego patrzono, w restauracji również, a w ogóle to feta mistrzowska była za głośna. Ręce opadają, ale oddajmy mu, że gdy wreszcie znalazł nowy klub i zakotwiczył w Hearts, to pokazał klasę. Miał znakomite wejście (dwa gole i dwie asysty w pierwszych sześciu meczach), dzięki czemu błyskawicznie otrzymał nową umowę. W zespole “Serc” spędził cztery lata i jeśli nie narzekał na kontuzje, grał zawsze. Na szkockich boiskach wypromował się do reprezentacji Kamerunu. Zadebiutował w niej we wrześniu 2016, a już pół roku później triumfował z nią w Pucharze Narodów Afryki. Turniej zaczął na ławce, ale od ćwierćfinału występował w pierwszym składzie. Co istotne, miejsce w kadrze utrzymuje do teraz. Na zgrupowania przyjeżdża już jako zawodnik arabskiego Al-Raed.
Danijel Aleksić. Lechia Gdańsk ściągnęła go w czerwcu 2014, zaraz po przejęciu klubu przez nowych inwestorów. Niby talent, jeszcze nie taki stary (23 lata), niby gdzieś był, Genoa zapłaciła za niego 2,5 mln euro, ale pachniało piłkarskim trupem. W Serie A – dwie minuty. Na wypożyczeniu w 2. Bundeslidze – dwa gole. W Ligue 1 – trzy mecze przez dwa lata. Nawet w Ligue 2 w barwach Arles poprzestał na debiucie. Musiało być z nim coś nie tak, skoro od tylu miejsc się odbijał. Sprawa była dość prosta: zły charakter, zła mentalność. Aleksić dostał trzy mecze od Quima Machado, potem został zesłany do rezerw za brak zaangażowania i tyle go widzieli. Piąte z rzędu niepowodzenie w karierze. Na zdrowy rozum, był to już przypadek nie do odratowania.
A jednak Serb wreszcie przyspieszył, przełomem okazało się przejście do szwajcarskiego St. Gallen. Przez trzy i pół roku w 96 meczach strzelił 24 gole, poprawiając to trzynastoma asystami. Potrafił zachwycić uderzaniami z rzutów wolnych. Zapracował na transfer do tureckiego ekstraklasowca z Malatyasporu. Szansy nie zmarnował – 10 bramek i 7 asyst to naprawdę dobry wynik, zwłaszcza że nie mówimy o klasycznej “dziewiątce”. Nagroda? Wyjazd do Arabii Saudyjskiej, z której jednak odszedł jeszcze przed końcem okienka, by wrócić nad Bosfor i związać się z Basaksehir. Nie czekał długo na miejsce w składzie, z Rizesporem strzelił dwa gole i przy jednym asystował, w Lidze Europy skonfrontował się z Romą i Borussią M’gladbach. Niestety, przyplątała się kontuzja, leczenie trwa.
Robert Ndip Tambe. W jego przypadku wrażenie robi przede wszystkim to, na jak niskim szczeblu u nas występował. Niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że wiosnę 2015 spędził w czwartoligowej (!) Piotrówce. Miał iść do Wisły Kraków, ale akurat zwolniono Franciszka Smudę i temat upadł. Aby nie tracić czasu, przyszedł do Piotrówki i oczywiście się bawił. W trzynastu spotkaniach zdobył 18 bramek, zainteresowały się nim inne kluby Ekstraklasy. Najpierw trenował z rezerwami Śląska Wrocław, później sprawdzał go Górnik Zabrze. Leszek Ojrzyński wolał kolejny raz postawić na Macieja Korzyma. Nie musimy dodawać, że wybrał źle. Kameruńczyk dostawał również sygnały z Piasta Gliwice i Podbeskidzia, nic się jednak nie skonkretyzowało. A przecież, jak pisał na swoim blogu Michał Zichlarz, był do zatrudnienia za czapkę gruszek, chciał zarabiać tysiąc euro miesięcznie. Do końca 2015 roku pozostawał bez klubu, dopiero w zimowym okienku rękę do niego wyciągnął Spartak Trnawa. Okazało się, że ten poziom go nie przerasta. Po kilku miesiącach rozruchu zaskoczył, rozegrał kilka bardzo dobrych meczów i otrzymał sensacyjne powołanie do reprezentacji Kamerunu. Podobnie jak Djoum, jest w ekipie złotych medalistów Pucharu Narodów Afryki 2017. Rozegrał pięć z sześciu spotkań na turnieju. W finale z Egiptem zszedł w przerwie, wchodzący za niego Vincent Aboubakar zdobył zwycięską bramkę.
Nie ma co robić z Tambe nie wiadomo jakiego napadziora, ale radzi sobie. Sezon 2017/18 to 12 goli w drugiej lidze tureckiej dla Adana Demirsporu (obecny pracodawca Jakuba Koseckiego), potem epizod w rumuńskiej ekstraklasie dla Cluj, a od lata całkiem przyzwoicie poczyna sobie w Sheriffie Tyraspol (osiem goli w lidze, dwa w europejskich pucharach).
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/400mm.pl/newspix.pl