Ledwo skończył się sezon reprezentacyjny, a najlepsi siatkarze świata już rozjechali się do swoich lig, by grać w klubach. W Polsce wszystko zaczęło się jednak od walki o Superpuchar. W Gliwicach naprzeciwko siebie stanęły mistrz kraju – Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle (ach, te przydługie nazwy) – oraz jej wicemistrz, czyli Onico Warszawa, które… Onico już nie jest. Obie ekipy zagrały naprawdę dobre spotkanie, choć jeszcze kilka dni temu wydawało się, że do tego meczu może po prostu nie dojść.
Winny? Były już sponsor tytularny warszawskiego klubu. Onico miało spore problemy finansowe i zapowiedziało wycofanie się ze wspierania drużyny. Sęk w tym, że zrobiło to już kilka miesięcy temu, a ekipa ze stolicy… tak naprawdę wciąż szuka rozwiązań. Co ciekawe, nawet w tak fatalnej sytuacji, włodarze klubu zdołali utrzymać w jego szeregach większość kluczowych zawodników (odeszli jedynie Bram van der Dries i Piotr Łukasik, który trafił do… ZAKSY). Brakowało jej co prawda nominalnego atakującego, bo z powodu kontuzji wypadł Artur Udrys (sprowadzono już Jana Króla, jednak transfer ogłoszono dopiero kilka godzin przed meczem), ale powiedzmy sobie szczerze: mogło być dużo gorzej.
Żeby było jeszcze ciekawiej, to gracze mieli wolną rękę w kwestiach transferu. Innymi słowy: gdyby tylko zechcieli, mogli odejść. A mówimy tu o takich siatkarzach jak Piotr Nowakowski, Andrzej Wrona, Antoine Brizard czy Damian Wojtaszek. Każdy z nich – jesteśmy o tym przekonani – spokojnie znalazłby sobie ciepłą posadkę w innej ekipie. Zresztą podobnie jak nowy szkoleniowiec zespołu z Warszawy (choć on pewnie musiałby poczekać na zwolnienie się miejsca w którymś z pozostałych klubów), Andrea Anastasi. Bo to gość o wyrobionej marce. Zresztą całkiem słusznie, zapracował sobie na nią.
Wygląda więc na to, że w Warszawie wygrali sobie zaufanie szczerym podejściem do sprawy. Nikt tam niczego nie krył, wszyscy doskonale wiedzieli, jak wygląda sytuacja – że sponsor odejdzie, trwają poszukiwania innego, rozmawia się z potencjalnymi inwestorami. Terminów nie podawano, bo i trudno było jakiekolwiek wskazać. Zresztą do dziś warszawianie nie mają jednego, dużego sponsora. Dlatego do gry o Superpuchar ekipa przystąpiła pod nazwą… Projekt Warszawa. Brzmi to średnio, tym bardziej, że słowem „projekt” często określano Stocznię Szczecin, której przygoda z PlusLigą skończyła się bankructwem w poprzednim sezonie. Tak też jednak stołeczna ekipa zarejestrowana została do rozgrywek ligowych. Licencję otrzymała zresztą dziś, na kilka godzin przed meczem o Superpuchar.
ZAKSA żadnych takich problemów nie miała, więc, naturalnie, to ona była faworytem meczu. I faktycznie, zaczęła jak na faworyta przystało – od łatwo wygranego seta. W tym momencie Drużyna Znana Niegdyś Jako Onico (wybaczcie, testujemy różne nazwy, żeby zobaczyć czy nie brzmią przypadkiem lepiej od tego nieszczęsnego Projektu) wydawała się stać na straconej pozycji. Po całym tym letnio-jesiennym zamieszaniu, wobec braku atakującego i po szybko oddanej pierwszej partii, nie spodziewaliśmy się, by mogła tu powalczyć o zwycięstwo.
Na początku drugiego seta zawodnicy z Warszawy nie dali nam zresztą żadnych przesłanek ku temu, by myśleć, że będzie inaczej. Podopieczni Nikoli Grbicia – debiutującego na ławce trenerskiej ZAKSY – bezlitośnie ich rozmontowywali. Świetne zawody rozgrywał Olek Śliwka, znakomicie wyglądał też nowy zawodnik w ekipie mistrza Polski, Simone Parodi. ZAKSA była lepsza po prostu w każdym elemencie gry i prowadziła już 21:15. Wtedy stało się to, co z instalacją sporego pliku w komputerze na 99 procentach – po prostu wszystko się zacięło. Ekipa Już Nie Onico wróciła do gry, wyrównała stan rywalizacji na 24:24 i miała nawet okazję na skończenie seta. Nie wykorzystała jej i ostatecznie – po znakomitej końcówce (34:32!) – ZAKSA wyszła na prowadzenie 2:0.
Gracze z Warszawy się jednak nie załamali, wręcz przeciwnie. Dobra końcówka poprzedniego seta wyraźnie dodała im skrzydeł. Kevin Tillie i Igor Grobelny regularnie dorzucali na swe konta kolejne punkty, znacznie polepszyła się też gra w obronie i wykorzystywanie kontrataków, z czym wcześniej Projekt Warszawa (no dobra, niech już będzie) miał spore problemy. Efekt? Wygrana 25:19 i dorzucenie jeszcze większej dawki emocji do całego spotkania.
Tyle tylko, że ekipie wicemistrzów Polski pary starczyło wyłącznie na wygranie jednej partii. Co prawda w czwartym secie znów walczyli do samego końca (obronili nawet dwie piłki meczowe), ale jednak to ZAKSA mogła cieszyć się z końcowego triumfu. Szkoda jedynie, że – po tak dobrym i ciekawym spotkaniu – ostatni punkt na swym koncie mistrzowie Polski zapisali nie świetnym atakiem, a po zepsutej zagrywce Piotra Nowakowskiego. Gracze z Kędzierzyna-Koźla narzekać na to jednak z pewnością nie będą, pomarudzić możemy co najwyżej my.
ZAKSA więc – zgodnie z planem – udowodniła swoją wyższość. Przyznać jednak trzeba, że Projekt Warszawa zaprezentował się z naprawdę niezłej strony. Jeśli misja poszukiwania sponsora tytularnego zakończy się sukcesem – a coraz głośniej mówi się o tym, że zostanie nim Orlen – to fani siatkówki ze stolicy znów mogą mieć sporo powodów do radości. Tym bardziej, że ich ekipa ma przecież grać nie tylko na krajowym podwórku, ale i w Lidze Mistrzów.
A jeśli komuś po tak dobrym meczu wciąż mało siatki na najwyższym poziomie, to dziś obejrzeć jeszcze może (już trwające) derby Łodzi w kobiecej lidze. Warto, choćby dla tamtejszych kibiców.
ZAKSA Kędzierzyn-Koźle 3:1 Projekt Warszawa (25:17, 34:32, 19:25, 25:23)
Fot. Newspix