W Lechii Gdańsk pracuje już ponad trzydzieści lat i – jak sam przyznaje – pozostanie w niej do emerytury, bo nie przesadza się starych drzew. Marek Janowski w biało-zielonej ekipie na przestrzeni ostatnich dekad miał wiele zadań – dzisiaj jest magazynierem, ale wcześniej pracował jako kierowca, masażysta, a nawet kucharz. Jak ocenia dzisiejszą drużynę biało-zielonych na tle ekip z dawnych lat? Dlaczego sprzeczał się z Jakubem Wawrzyniakiem? Skąd wzięła się jego ksywka – „Kotlet”? Zapraszamy na wywiad z człowiekiem, który funkcjonowanie gdańskiego klubu zna – dosłownie – od kuchni.
***
Ponad trzy dekady w Lechii, na rozmaitych stanowiskach. Z którym zawodnikiem najtrudniej było się panu dogadać?
Generalnie – przynajmniej w mojej obecności, piłkarze zawsze odnoszą się z szacunkiem do mojej pracy. Najwięcej scysji miałem z panem Kubą Wawrzyniakiem. Bo to taki legionista, wie pan. Cały czas powtarzał, że w Legii to i w Legii tamto. W końcu mu powiedziałem: „Słuchaj, w Legii cię już nie chcieli i przyszedłeś to nas, ale jak ci się nie podoba, to zawsze możesz tam wrócić”. No i wtedy się zaczęło! Chociaż ostatnio się spotkaliśmy, strzelił ze mną misia. Coś mu się chyba odmieniło, bo jeszcze niedawno nie mógł na mnie patrzeć. A tak poza tym? Wydaje mi się, że zawsze miałem z piłkarzami dobre relacje.
Dobry był też „Wiśnia”, czyli Piotrek Wiśniewski. Do mnie zawsze się bardzo grzecznie zwracał. „Dobrze, panie Marku”. „Oczywiście, panie Marku”. A jak nie wiedział, że słyszę, to: „Kurde, ten Kotlet to tylko łazi i łazi, ciągle coś ode mnie chce!”. Wiadomo – nie zawsze człowiek jest święty, ja też nie zawsze byłem.
Skąd w ogóle ksywa „Kotlet”?
Ach, wiedziałem, że to pytanie padnie! Za trenera Stachury byliśmy na obozie w Ustroniu. To były czasy PRL-owskie. Przed wyjazdem na obóz jechało się do zakładów mięsnych, tam dostawaliśmy dodatkowe porcje jedzenia specjalnie na obóz. No i siedzimy już na tym wyjeździe podczas posiłku, na stole został jeden, ostatni kotlet. Trener mówi do masażysty: „Weź sobie jeszcze tego kotlecika”. Ale ja byłem szybszy i tego kotleta czmychnąłem na swój talerz. Jak Marian Geszke to zobaczył, skomentował tylko: „Szybki jest ten nasz Pan Kotlecik”. No i tak zostało.
Żeby było jasne – nie każdy może się tak do mnie zwracać. Ile razy z trybun słyszę, jak ktoś się drze „Kotlet”? Nie pozwalam sobie na to. Tak mogą się do mnie zwracać tylko przyjaciele i dobrzy znajomi.
OBSTAW DERBY W ETOTO. FAWORYTEM LECHIA GDAŃSK!
Przed nami kolejne derby Trójmiasta, Lechia coś nie może złapać regularności w tym sezonie. Jak pan ocenia obecną drużynę, obserwując ją od kulis?
To jest trudne pytanie, bo mogę na nie odpowiedzieć tak, jak wszyscy by chcieli, a mogę też odpowiedzieć szczerze. Powiem w ten sposób – jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Atmosfera… Jest w porządku. Widać, że ci chłopcy są już ze sobą zgrani. Pracują ze sobą od dawna i to mi się podoba. Parę lat temu było tak, że w trakcie okienka transferowego przyjeżdżał do Gdańska pociąg z zawodnikami. Wewnątrz klubu funkcjonowały trzy osobne zespoły – Polacy, piłkarze z Bałkanów i czarnoskórzy. Nie było szans, żeby to połączyć na boisku. Teraz mamy w Lechii najlepszy kolektyw od lat. Są niezłe wyniki, co też ma znaczenie. No i odpowiedni trener.
Mogę się teraz pochwalić. I mam nadzieję, że trener to przeczyta! Kiedy trenera Stokowca zwolnili z Zagłębia, a u nas był ten… Walijczyk.
Owen.
Tak jest. Nie miał pojęcia o swojej pracy. Już wtedy bardzo chciałem, żeby przyszedł do nas trener Stokowiec. No i spełniło się to moje życzenie. Świetny fachowiec, zrobił naprawdę dobrą atmosferę wewnątrz klubu. To jest klucz do sukcesu. Pamiętam, jak kiedyś w Lechii trenera Borkowskiego zastąpił pan Dariusz Kubicki. I zrobił awans do Ekstraklasy. Dlaczego, skąd ta zmiana się wzięła? Najważniejsze było jego podejście do ludzi. On był do każdego przyjaźnie nastawiony. Tego pytał jak dzieci, tamtego jak żona. W klubie pojawiał się pierwszy i robił sprzątaczkom poranną kawę. Nagle cała Lechia odżyła. To był facet, który zrobił wynik nie mając wcale zbyt mocnego zespołu.
Moje zdanie jest takie, że Stokowiec ostatnio jest nawet trochę za spokojny. To jego problem. Ja bym czasem na jego miejscu wziął pałę i kilka razów porozdawał za niektóre mecze. Co to jest, że wygrywamy na Legii, a potem przychodzi mecz Zagłębiem i drużyna stoi? Po nieudanych meczach brakuje trochę w Lechii tego wstrząsu. Choć emocji nie brakuje. Ostatnio jeden z zawodników nie wykorzystał rzutu karnego. A to nie on był wyznaczony przez trenera do wykonywania jedenastki. Po meczu chłopak zamknął się w toalecie i normalnie płakał. Mówiłem mu, żeby się tak bardzo nie przejmował. W duchu człowiek jest wkurzony, no bo po co pchał się do tego karnego? Ale czasem trzeba poklepać po plecach.
Jakieś bliższe relacje z zawodnikami panu się zdarzało nawiązać?
Dzisiaj to ja już jestem dla tych chłopaków prawie jak dziadek! Ale z tymi zawodnikami ze starej gwardii utrzymuję kontakt. Zresztą, wielu z nich jest dzisiaj w Lechii trenerami.
Poprzedni sezon – bardziej zadowolenie z Pucharu Polski, czy rozczarowanie brakiem mistrzostwa?
Trudne pytanie. Oczywiście jesteśmy wszyscy zadowoleni z Pucharu, ale też nie da się ukryć, że w drugiej części sezonu zespół przeszedł pewne załamanie formy. Myślę, że ta przewaga w lidze za szybko przyszła. Za dużo było spekulacji o mistrzostwie Polski. Nie wszyscy piłkarze w Lechii potrafią sobie radzić z taką presją, nie są przyzwyczajeni do zdobywania trofeów. Aczkolwiek dla mnie i tak największym rozczarowaniem pozostaje ostatnia ligowa kolejka i mecz z Legią, jaki graliśmy za kadencji Piotra Nowaka. Wtedy naprawdę była szansa na tytuł. Trzeba było tylko zagrać odważnie.
Pamiętam, jak rozmawiałem z jednym z członków sztabu szkoleniowego Legii przed meczem. On mi mówi: „Marek, cholera, my już nic nie gramy. Boimy się tego meczu z wami jak jasna cholera”. Zastanawiałem się nawet, czy nie powiedzieć o tym trenerowi. No ale on przecież dobrze wiedział, jak Legia gra, miał to wszystko przeanalizowane. Postanowił jednak ustawić drużynę bojaźliwie i skończyliśmy na czwartym miejscu.
Który trener Lechii zrobił na panu najlepsze wrażenie w ostatnich latach? Pracowali w Gdańsku Probierz, Brzęczek, Stokowiec…
A tu panu zaskoczę, bo w pierwszej kolejności wskażę byłego selekcjonera kadry narodowej – pana Pawła Janasa. Znałem go tylko z opowieści. Nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać. Tymczasem człowiek miał wszystko przygotowane, dopięte na ostatni guzik. Jak sobie zaplanował trening, tyle miał trwać. Ani minuty dłużej czy krócej. Potrafił nawet zwrócić uwagę trenerowi od przygotowania fizycznego, kiedy przedłużyła mu się rozgrzewka o cztery minuty.
Janas potrafił oczywiście również pożartować, ale jak był czas pracy, to wszystko było na poważnie. I jak trzeba było, nie bał się powiedzieć co myśli. Dbał o zawodników. I o mnie zresztą też, za co mu jestem wdzięczny.
Jak to się w ogóle stało, że podjął pan pracę w Lechii?
Ojej, to już naprawdę zamierzchłe czasy! Pracowałem wtedy w komunikacji miejskiej, czyli w gdańskim WPK. Jeździłem Autosanem po całym mieście – nie miałem konkretnego rejonu, obskakiwałem cały Gdańsk i Sopot. Spędziłem tam sześć lat i, szczerze mówiąc, miałem dosyć jeżdżenia po tych gdańskich uliczkach. Kolega zaproponował mi wtedy trochę przypadkowo, żebym zatrudnił się jako kierowca w Lechii. Postanowiłem skorzystać, choć to nie było takie proste. Mój dyrektor w WPK nie zgodził się, żebym odszedł. Na szczęście spotkałem wtedy pułkownika Zawadę, który był wcześniej moim przełożonym w wojsku. On był wyższy rangą od dyrektora WPK, przycisnął go, więc nie pozostało mu nic innego jak zgodzić się na moje odejście do Lechii. W ten sposób, w 1986 roku, zostałem kierowcą autobusu w gdańskim klubie.
1986 rok, czyli zahaczył pan jeszcze w Lechii o ekstraklasowe czasy.
To była przyjemna odmiana. Powiem tak – człowiek pracując w komunikacji miejskiej wsiadał za fajerę i dziesięć godzin jeździł po mieście. A w klubie? To była wręcz odskocznia. Przychodziłem na ósmą do pracy i prawie przez cały dzień nie miałem nic do roboty. Początkowo się nawet trochę nudziłem.
Był pan kibicem Lechii?
Powiem szczerze – rzadko chodziłem na mecze. Przede wszystkim w tamtym czasach chodziłem na mecze koszykówki i piłki ręcznej. Poza tym, nie miałem generalnie zbyt wiele czasu na wizyty na stadionach czy w halach, no bo praca w komunikacji miejskiej jest taka, że świątek-piątek musisz być za kierownicą. Ale udało mi się wyrwać na mecz z Juventusem! Co prawda wolnego wtedy nie dostałem, ale mój kolega zgodził się zostać trochę dłużej, a ja przyszedłem na swoją zmianę już po zakończeniu spotkania.
Wracając jednak do sedna – wielkim kibicem Lechii w tamtym okresie nie byłem. Jak przyjeżdżał do Gdańska słynny klub to się szło na Traugutta, nic poza tym. W ogóle nie spodziewałem się, że praca w Lechii okaże się dla mnie tak wspaniałym doświadczeniem. Do dzisiaj pamiętam, że moja pierwsza trasa klubowym autobusem była dość krótka – musiałem jechać do Gdyni, na Oksywie, gdzie mecz grały jakieś rezerwy albo jedna z drużyn młodzieżowych. Nie od razu woziłem seniorską drużynę. Klub miał wtedy do dyspozycji dwa autobusy – jeden dla pierwszego zespołu piłkarzy, no i mój, który przewoził rugbistów i młodzieżowców. Awansowałem, jeśli można to tak określić, gdy kierowca tego pierwszego autobusu wyjechał sobie na miasto pod wpływem alkoholu. Wtedy dyrektor mnie przeniósł do autobusu pierwszej drużyny, którą zawiozłem na obóz do Ustronia.
Udało się panu z Lechią pozwiedzać trochę świata?
Najdalej dotarłem chyba do Saint-Etienne we Francji. Dziewięć razy byłem w Paryżu, wielokrotnie na Węgrzech, w Petersburgu, w Anglii, w Szwecji. Oczywiście w Niemczech i Holandii, w Austrii. Można powiedzieć, że zwiedziłem całą Europę i jeszcze mi za to płacili.
Lechia to przede wszystkim była dla mnie zawsze szansa, żeby poznawać mnóstwo ludzi. Początkowo zakumplowałem się bardziej z rugbistami, bo do piłkarzy przeniesiono mnie, jak już mówiłem, dopiero po roku. Widać to może zresztą po mojej masie, że trochę zacząłem się w to rugby bawić. No a później zacząłem poznawać bliżej tych zawodników Lechii, z którymi jeździłem na mecze po całej Polsce. Mógłbym długo wymieniać nazwiska z tamtym czasów. Ludzi, z którymi nadal mam kontakt. Atmosfera w autokarze nie zawsze była oczywiście wesoła. Zależało to od wyniku. Najwięcej dowcipów przypominam sobie z czasów Hubera Kostki. To był wyjątkowo nerwowy facet, więc zawsze się zastanawialiśmy, kogo danego dnia opieprzy. Zwykle obrywali oczywiście zawodnicy, ale w końcu i mnie się oberwało, jak stanąłem nie w tym miejscu co trzeba. Jak on się wtedy wydarł! Choć dzisiaj się to oczywiście miło wspomina.
O Kostce mogę opowiedzieć jeszcze jedną anegdotę – przyszedł z nim do Gdańska drugi trener, Wojciech Wąsikiewicz. Chociaż mieszkali obaj w jednym bloku, niedaleko Cmentarza Łostowickiego, Kostka nigdy go nie zabierał swoim samochodem na mecz. Sam podjeżdżał pod stadion białą beemką, a Wojtek musiał tłuc się codziennie tramwajem.
Miewał pan konflikty z trenerami?
Jak w każdej pracy – jednego szefa lubisz bardziej, innego mniej. Ja jednak wychodzę z założenia, że trzeba szanować szefa swego, bo można dostać gorszego. Tym bardziej w piłce nożnej, gdzie naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy dany trener wróci do klubu i obejmie go po raz drugi. Najwięcej scysji miałem chyba z Bobem Kaczmarkiem. On to nigdy taki dowcipny, ale jednak zawsze lubi przy okazji komuś szpilę wbić. A ja mu nie pozostawałem dłużny, choć oczywiście do dzisiaj bardzo go szanuję i lubię. Podobnie było z Wojciechem Łazarkiem, to też charakterny facet. Ale bardzo porządny człowiek. Podobnie jak Adam Musiał, który miał w zasadzie tylko jedną wadę. Za bardzo lubił sobie… Wiadomo co.
Krótko mówiąc – żadnego zatargu z trenerem nie miałem. Zresztą, umówmy się, że gdybym był konfliktowym człowiekiem, to już dawno bym w klubie po prostu nie pracował.
Przeżył pan też z Lechia Gdańsk trudniejsze czasy tułaczki po niższych ligach.
To prawda. W pewnym sensie to były jednak czasy mocno rozrywkowe. Kiedy Lechia spadła na najniższy poziom rozgrywek, to ja pracowałem już jako magazynier. Zrobiłem też kurs masażysty, więc w ten sposób również chłopakom pomagałem. Było wtedy wesoło. Pamiętam te wszystkie krzywe boiska i obskurne szatnie w małych klubach. Ciasne klitki, po dwa natryski, kibelek na kowbojskie drzwiczki. Przypominam sobie jak graliśmy mecz w miejscowości Siwiałka. Jak stanąłeś na bramce z jednej strony, to drugą widać było tylko do połowy, tak krzywa była płyta. Oczywiście nie trzeba dodać, że płyta była o wiele za krótka i bez żadnych linii. Za szatnię robił barak z budowy. Chłopcy poprzebierali się w samochodzie.
Mimo wszystko – zawodnicy, którzy uczestniczyli w odbudowywaniu Lechii wspominają ten czas z rozrzewnieniem.
Było wesoło, ale trzeba pamiętać, że bieda w klubie była wtedy okrutna. Naprawdę. Myśmy mało co zarabiali. Gdyby nie prywatni sponsorzy, tacy jak pan Dariusz Krawczyk, no i oczywiście kibice, to chyba by już tego klubu nie było. To kibice kupowali nam stroje, wtedy w klubie nie było naprawdę niczego. Ta bieda pozwoliła się nam wszystkim zjednoczyć. Wewnątrz zespołu atmosfera była bardzo szczera – nie było patrzenia na to, kto ile zarabia, żadnej zawiści. Jeden drugiemu po prostu pomagał, jakoś to szło.
A jak to się stało, że został pan także kucharzem?
To było tak, że ja w klubie spędzałem właściwie większość dnia. Od samego rana do późnego popołudnia. Więc pichciłem tutaj dla siebie jakieś obiady. Któregoś dnia kierownik klubu mówi do mnie: „Marek, może być coś dla nas też przygotował, żeby po meczu była jakaś przekąska?”. No to co, zrobiło się jakąś karkóweczkę. Potem wszystkim zasmakowały moje mielone, bo mam na nie taki swój prywatny przepis. Po treningach na chłopaków czekał żurek, mogli sobie wypić. Jakoś to się zaczęło kręcić. Ja gotować musiałem się nauczyć w domu. Mój tata zmarł kiedy miałem 14 lat, a mam dwie młodsze siostry, którymi się trzeba było opiekować. Więc nauczyłem się gospodarzyć.
Wróćmy do aktualnych tematów. Kto jest dzisiaj liderem w szatni Lechii?
Nie ma takiej jednej postaci. Mogę podać przykłady z przeszłości. Na pewno takim człowiekiem był Łukasz Surma – jak coś się w zespole nie układało, stawał na środku szatni i brał to wszystko na siebie. Podobnie Tomek Dawidowski, Piotrek Wiśniewski. Potrafili walnąć pięścią w stół, byli mocno związani z Lechią. Za ich czasów trener w przerwie potrafił przemawiać przez kilka minut, a resztę pozostawiać zawodnikom. Dzisiaj nikogo takiego nie ma. Peszko? Doświadczony zawodnik, ale on już nie chce się wtrącać. Flavio? On też się już pomału wycofuje. Atmosferę robią na razie dobre wyniki.
Zwycięstwo w Pucharze Polski to chyba jedno z najlepszych wspomnień związanych z Lechią?
Myślę, że takiego sukcesu nie tylko długo w Lechii nie było, ale i możliwe, że długo nie będzie. W tym sezonie będziemy walczyć o czołowe miejsca, ale mam wątpliwości, czy uda się powalczyć o tytuł. Na wiosnę pewnie przebudzi się Legia Warszawa, kilka drużyn w lidze też mnie zadziwia. W czołówce na pewno skończymy, ale które to będzie miejsce? Nie będzie łatwo o pierwszą pozycję.
A jeżeli chodzi o moje najpiękniejsze wspomnienie – to jednak awans do Ekstraklasy za trenera Kubickiego.
Jak duża jest w zespole napinka na Arkę?
Jakoś tego w tym sezonie nie widać. Pamiętam, że kiedyś Deleu przed meczem derbowym do mnie przychodził i uczył się wierszyków na Arkę, takie to były emocje. Teraz już się tego tak nie odczuwa. Wszyscy widzimy przecież, co Arka gra. Wiara w Lechię jest tak duża, że nie ma takiego stresu, nastroje są dobre. Jesteśmy wszyscy spokojni. Jestem przekonany, że wygramy. Postawię nawet na wynik 3:1 u bukmachera.
A jaką pan ma teorię, że Lechia już od tylu lat jest niepokonana w derbach?
Mnie się wydaje, że ten „Najwyższy” w niebie zawsze był raczej za Lechią, a nie za Arką!
rozmawiał Michał Kołkowski
fot. lechia.pl