Miał już więcej nie grać w tenisa. Na tegorocznym Australian Open oglądał wideo z pożegnalnymi życzeniami. Był bliski łez. Potem, małymi kroczkami, wracał i dawał swoim fanom nadzieję. I wreszcie przyszedł dzisiejszy wieczór. Finał turnieju w Antwerpii, ze Stanem Wawrinką po drugiej stronie siatki. Mecz długi, grany na wysokim poziomie, z wielkimi emocjami. Mecz wygrany przed niedoszłego emeryta. Andy Murray może z czystym sumieniem powiedzieć: I’m back.
Pierwszego seta przegrał stosunkowo gładko. Zresztą tak miało być. To Wawrinka, który – pomimo że też w ostatnim czasie sporo przeszedł – prezentował się w tym sezonie naprawdę dobrze, był faworytem meczu. Jeśli mielibyśmy stawiać na któregoś z nich kasę, to zdecydowanie wolelibyśmy rzucić coś na Szwajcara. I pewnie po pierwszym secie gratulowalibyśmy sobie dobrej inwestycji. Kluczowe przełamanie Wawrinka zyskał już w drugim gemie meczu, swojego serwisu nie oddał w pierwszej partii ani razu. Grał pewnie, skutecznie i wydawało się, że zmierza do zgarnięcia tytułu.
Tym bardziej, że drugiego seta rozpoczął w bardzo podobnym stylu – szybko przełamał Murraya, prowadził już 3:1. Nawet najwięksi optymiści spośród fanów Andy’ego raczej nie spodziewali się, że Brytyjczyk może się tu odrodzić. Sęk w tym, że ten od zawsze znany był właśnie z tego, że jeśli walczył, to do absolutnie ostatniej piłki. Nigdy nie było dla niego przegranych piłek, zawsze wierzył, że może odwrócić losy punktu, gema, seta czy całego spotkania. Dziś też to pokazał.
Bo nagle, kompletnie niespodziewanie, zaczął odrabiać straty. Wydaje się, że ważny był tu piąty gem drugiego seta – Andy bronił w nim break pointów. Skutecznie, przedłużając, choćby minimalnie, nadzieję na to, że w tym meczu jeszcze coś osiągnie. Wtedy nagle rozregulował się serwis Wawrinki. A wiadomo, że returny Murraya to broń o wielkim potencjale. Kiedy Szwajcar więc zaczął gorzej serwować, Brytyjczyk przejął inicjatywę. I najpierw wyrównał stan rywalizacji na 3:3, a niedługo po tym – choć przy swoim serwisie wciąż grał średnio, znów musiał bronić break pointów – przełamał rywala po raz kolejny, wygrywając tym samym seta.
Publika szalała, sam Andy też – tak się zdawało – szaleństwa był bliski. Wszyscy czuli, że mogą stać się świadkami historycznego zwycięstwa. Dwa razy jednak Wawrinka odbierał im to poczucie, przełamując Szkota. Tyle tylko, że ten walczył, oddając ciosy. Jeśli ktoś w najbliższym czasie będzie chciał zrobić remake filmu “Braveheart”, to po takim meczu powinien poważnie pomyśleć nad obsadzeniem w roli głównej właśnie Murraya. Trzeba by jedynie zmienić zakończenie.
Bo tu główny bohater – uwaga, spoiler! – nie poległ. Andy nie tylko bowiem bronił się dzielnie, ale potrafił też wyprowadzić zabójczy kontratak. Przy stanie 5:4 przełamał Wawrinkę. Zresztą zasłużenie, bo w końcówce spotkania grał na naprawdę znakomitym poziomie. Po ostatnim punkcie, gdy Szwajcar wyrzucił piłkę na aut, Szkot złapał się za głowę. Chwilę później zaczął płakać. Bo jego miało tu przecież nie być, miał za to korzystać z uroków wymuszonej emerytury. A wrócił. I wygrał. – Nie spodziewałem się, że będę w takiej sytuacji. To jedno z najważniejszych zwycięstw w mojej karierze. Jestem niesamowicie szczęśliwy – mówił.
Normalnie moglibyśmy napisać, że to “tylko turniej rangi 250” (czyli tej najniższej w ATP). Ale nie w tym przypadku. Bo dla Andy’ego to zwycięstwo jest jak triumf w Wielkim Szlemie. Zresztą zupełnie słusznie. Już teraz czekamy więc na kolejne rozdziały tej historii.
Andy Murray 3:6 6:4 6:4 Stan Wawrinka
Fot. Newspix