Raz synem potentata branży budowlanej, innym razem synem człowieka posiadającego wielką firmę produkującą okna, jeszcze innym – synem znanego lekarza pracującego na emigracji. Tu człowiekiem chorym na marskość wątroby, tam – mającego w lewej ręce zator. Kamil Ż. był wszystkimi tymi osobami. Dawał nadzieję na leczenie chorego na raka ojca, na terapię autystycznego syna, na zbudowanie drugiego mocnego piłkarsko klubu w Gdyni. A potem z tej nadziei bezlitośnie okradał. Swoją historię sprzedawał tak wiarygodnie, że w kilka lat wyłudził ponad dwa miliony złotych, po kilkaset tysięcy od pojedynczych osób i doprowadził do ruiny organizacyjnej klub piłkarski Bałtyk Gdynia.
Dariusz, ojciec Marty, walczy o życie. Przeciwnik jest najtrudniejszy z możliwych – nowotwór. Rak jelita grubego. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wiele córka byłaby w stanie zrobić, by ulżyć ojcu w cierpieniu, by choć odrobinę zwiększyć jego szanse na przeżycie jeszcze kilku, a może i kilkunastu lat.
Jedna z jej koleżanek spotyka się z mężczyzną, którego kolega jest sam. Mężczyzna twierdzi, że nie zna Kamila długo, ale facet jest w porządku. Tak się składa, że Marta wpadła Kamilowi w oko, więc ten prosi, by ich ze sobą skontaktować. Jego kolega mocno na to nalega, więc Marta w końcu się zgadza. Na pierwsze spotkanie Kamil przyjeżdża z bukietem czerwonych róż i od pierwszych chwil zdradza, że myśli o Marcie na poważnie. Twierdzi, że zrobiła na nim wielkie wrażenie, że się w niej zakochał. Ona też poczuła, że iskrzy. – Rzadko się mi to zdarza, ale jak ktoś mi się już spodoba, to umiem wyczuć tę chemię.
Jak się miało później okazać, ojciec Kamila jest lekarzem pracującym poza granicami Polski. Ma duże znajomości, między innymi w renomowanej szwajcarskiej klinice leczenia nowotworów.
Marta trafia los na loterii. Tak piękne, że aż trudno uwierzyć, by mogło być prawdziwe.
*
Syn Natalii cierpi na autyzm. Kobieta wychowuje go samodzielnie, z czym świetnie daje sobie radę. Ukończyła dwa kierunki studiów, pracuje. Przez Facebooka poznaje Kamila. Tak się złożyło, że kobieta poszukuje mecenasa, który zajmie się jej sprawą w Dubaju, więc zamieszcza ogłoszenie na grupie „Polacy w Dubaju”. Odpisuje Kamil. Zna kogoś, kto ma tam kancelarię i będzie mógł Natalii pomóc. Sam po jakimś czasie przyjeżdża do Warszawy. Udaje im się umówić na spotkanie. Kamil wydaje się być zauroczony Natalią. Mówi, że choć firma jego ojca – zajmująca się produkcją okien – znajduje się w Niemczech, to on przeniesie się do Polski i będzie pracować stąd, żeby mogli się ze sobą umawiać.
Okazuje się, że jego była partnerka również miała autystyczne dziecko. Polecieli z nim na terapię w RPA, dzięki czemu uzupełniło ono swoje deficyty. Mówił, że nadal ma kontakt z tamtymi lekarzami, że i dziecko Natalii może skorzystać.
Natalia trafia los na loterii. Tak piękne, że aż trudno uwierzyć, by mogło być prawdziwe.
*
Bałtyk Gdynia od wielu lat nie potrafi powrócić do okresu dawnej świetności. Niegdyś był to klub numer jeden w Gdyni. Potężna, wielosekcyjna organizacja sportowa, opierająca się w dużej mierze na wsparciu ze strony prężnie działającej stoczni. Dziś po tamtych złotych latach pozostały tylko wspomnienia i czarno-białe fotografie. Działacze robią teraz co w ich mocy, by drużyna nie spadła w odmęty IV ligi. Czekając, aż znajdzie się wreszcie inwestor, który przywróci chwałę zakurzonej marce. I niespodziewanie pojawia się odpowiedni kandydat na wybawiciela. To Kamil – wyjątkowo obrotny facet, druh wielu piłkarskich agentów, kumpel trenerów. Człowiek z wizją. Chce wspomóc Bałtyk finansowo, jednocześnie budując własną pozycję w świecie polskiego futbolu. Brzmi to jak idealny układ dla obu stron.
To jednak nie koniec pozytywnych wiadomości. Kamil swoim zaangażowaniem w sprawy klubu zaraża też teścia – obrzydliwie bogatego biznesmena, giganta w branży deweloperskiej. Teść zgadza się zainwestować w ekipę “Kadłubów” potężne pieniądze. Ściągani do Gdyni zawodnicy mają – poza obowiązkami piłkarskimi – promować jego firmę, która chce rozwinąć skrzydła w Trójmieście i potrzebuje rozpoznawalnych twarzy do kampanii reklamowych. Kamil już szykuje kontrakty, między innymi dla Miroslava Radovicia i Eduardo.
Działacze Bałtyku trafiają los na loterii. Tak piękne, że aż trudno uwierzyć, by mogło być prawdziwe.
***
Wiadomo, jak to wygląda w takich klubach jak Bałtyk. Potrzeba wariata z kasą, żeby pomarzyć o czymś więcej. Taki człowiek robi różnicę, daje impuls.
Tomasz Florek, skarbnik Bałtyku
***
Jest późny, wtorkowy wieczór, gdy wchodzimy do siedziby Bałtyku Gdynia, ulokowanej na Narodowym Stadionie Rugby. Tomasz Florek, obecnie skarbnik, a generalnie wieloletni działacz klubu, prowadzi nas na pierwsze piętro części biurowej. W końcu stajemy przed pomieszczeniem numer 3. To właśnie tam Kamil Ż., czyli tajemniczy dobrodziej, który ostatecznie okazał się prawdziwym przekleństwem dla istniejącego od niespełna 90 lat klubu, uwił sobie niezbyt może przytulne, ale na pewno wygodne gniazdko, gdzie z rozmachem urzędował przez kilka szalonych tygodni. – Specjalnie dla niego wynajęliśmy to pomieszczenie. Zażyczył sobie – informuje Florek. W jego głosie gorycz miesza się z autoironią. – Musimy je oczywiście oddać. Nie stać nas, żeby utrzymać kolejne biuro. Tym bardziej teraz, gdy naszego… sponsora już z nami nie ma.
Jak opowiadają pracownicy klubu, Kamil w swoim gabinecie spędzał codziennie długie godziny. Był całkowicie pochłonięty pracą dla Bałtyku. Toczył tam głośne rozmowy telefoniczne, domykał kolejne transfery, twardo negocjując, a jednocześnie rozglądając się za następnymi wzmocnieniami składu. Wokół zespołu zaczął dreptać wraz z początkiem lata tego roku. W drugiej połowie wakacji poczuł się już częścią drużyny, a na przełomie sierpnia i września znaczna część władzy w klubie należała de facto do niego. – Na początku jeszcze tak nie było. Zachowywał się po prostu jak zamożny sponsor, który chce coś w Bałtyku zbudować, ale działając z zewnątrz. Stojąc z boku – opowiada Sebastian Murawski, były piłkarz między innymi Pogoni Szczecin.
Na podpisanie kontraktu z “Kadłubami” skusił Murawskiego właśnie Kamil. – Tak naprawdę żadnych szczegółów umowy nie omawiałem ani z trenerem, ani z działaczami. Wszystko dogadywałem bezpośrednio z Kamilem. Szczerze mówiąc, to początkowo byłem przekonany, że on jest właśnie głównym działaczem Bałtyku. Sprawiał wrażenie człowieka bardzo pewnego siebie. Widać było przede wszystkim, że ma pieniądze. Po jakimś czasie zrobił z siebie właściciela klubu. Na każdym kroku to demonstrował. Potrafił przed treningiem powiedzieć do mnie, że to od niego zależy skład na ligowy mecz, a trener nie ma nic do gadania. A jak mu się trener będzie stawiał, to wyleci. On takie rzeczy mówił nam, zawodnikom.
Okienko transferowe dobiegało końca, Murawski pozostawał bez klubu. Propozycja z Gdyni pojawiła się dość niespodziewanie, ale bez wątpienia należała do gatunku tych ofert, które Don Vito Corleone zwykł określać “ofertami nie do odrzucenia”. – Dostałem telefon od mojego agenta, że skontaktował się z nim Bałtyk Gdynia. Zostałem poinformowany, że mnie tam chcą. Kamila poznałem natychmiast po przyjeździe do klubu. Wtedy jeszcze przedstawił się jako sponsor. Twierdził, że jest dogadany z zarządem odnośnie szczegółów formalnych i to on będzie opłacał moją umowę. Tak się zapoznaliśmy. Potem ja poszedłem na pierwszy trening z zespołem, a Kamil mnie obserwował. Do niego należała ostateczna decyzja odnośnie mojej przyszłości. Podkreślał bez przerwy, że będzie osobiście pokrywał koszty – opowiada Murawski.
– Zaraz po moich przenosinach do klubu Kamil dzwonił po kilka razy dziennie. Opowiadał o swoich kontaktach, powoływał się na znanych agentów, trenerów. Nie dało się poznać niczego podejrzanego. Dawał odczuć, że zna się na swojej robocie. Cały czas kreślił przed nami wizję klubu, opowiadał o rozwoju Bałtyku. Nie było powodu, żeby mu nie ufać. Robił wrażenie kompetentnego człowieka – dodaje Murawski.
Dzisiaj po kompetentnym i godnym zaufania Kamilu nie ma już śladu w jego dawnym gabinecie. Na biurku sterczą smętnie klubowe chorągiewki, koło ekspresu do kawy leżą brudne naczynia, a w kącie pokoju piętrzy się kilkanaście piw i dwa opakowania keczupu. Hojny sponsor kupił ten cały prowiant, planując huczną, integracyjną imprezę z zespołem, która miała się odbyć po pierwszym znaczącym sukcesie Bałtyku w tym sezonie. – Niestety, koniec końców nie było czego świętować – ponuro kwituje ten widok Florek, siadając z nami przy stoliku. Po dwunastu ligowych kolejkach Bałtyk zajmuje ostatnią, osiemnastą lokatę w tabeli III ligi. Dziesięć porażek na koncie, tylko sześć punktów w dorobku. Sytuacja jest trudna, choć jeszcze nie dramatyczna – do bezpiecznej lokaty brakuje w tej chwili “Kadłubom” czterech oczek. Strata do odrobienia.
Jednak żeby gonić przeciwników na boisku, nie można rozsypać się organizacyjnie. Tymczasem nad Bałtykiem zawisł miecz Damoklesa.
***
Kamil miał drogie ubrania, dużo pieniędzy przy sobie. Sprawiał wrażenie bardzo zaradnego, bogatego człowieka.
Piotr Rzepka, były trener Bałtyku
***
Florek ma spore kłopoty, żeby wyznaczyć jakiś konkretny punkt, od którego rozpocznie snuć swoją opowieść. Podpowiedź, że najlepiej relację zacząć od początku na niewiele by się w tym przypadku zdała. Bo w tej chwili nikt tak naprawdę nie potrafi wyjaśnić, dlaczego Kamil Ż. stał się latem tego roku stałym bywalcem treningów Bałtyku Gdynia, stopniowo motając sobie wokół palca cały klub. Dzisiaj może trochę zapomniany, od lat błąkający się po niższych ligach, ale wciąż leżący na sercu wielu gdynian, którzy pamiętają jeszcze początek lat osiemdziesiątych, gdy “Kadłuby” były na topie. I potrafiły się nawet włączyć do wyścigu o mistrzostwo Polski. – Prezes pewnego klubu z ekstraklasy powiedział o nas kiedyś, że Bałtyk jest jak piękna panna na wydaniu – mówi Florek. Lubi powtarzać tę metaforę. – Klub praktycznie bez długów, w dwumilionowej aglomeracji. Ze stadionem, który spełnia wymogi UEFA. Z kibicami, którzy o Bałtyku pamiętają. Stali się oczywiście trochę kanapowcami, ponieważ za długo już czekają na sukces. W tak dużym mieście jak Gdynia jest jednak dla nas szansa na odpowiednią frekwencję na trybunach. Przez lata działaliśmy spokojnie. Nie szarżowaliśmy, czekaliśmy na swój moment. Dbając, żeby nie popełnić błędu, który mógłby się za klubem ciągnąć. Wierzyliśmy, że w końcu nam się uda.
– Kamil miał być tym wymarzonym kawalerem dla naszej panny – dodaje skarbnik gdyńskiego zespołu, wzdychając ciężko. – A teraz? Jakby tę pannę zgwałcili. Sytuacja jest zła, przede wszystkim emocjonalnie. To zabrzmi głupio, ale Kamil okradł nas przede wszystkim z marzeń. Człowiek śpi, myśli, chodzi do pracy – zawsze z tyłu głowy ma sprawy Bałtyku. Przez miesiąc żyliśmy w przeświadczeniu, że będzie dobrze. Że teraz pieniędzy wystarczy nam już na wszystko. Bo jest z nami Kamil. Ustabilizujemy budżet i w końcu ten projekt sportowy wypali, nawet jeżeli wyniki na razie są kiepskie. To były najpiękniejsze tygodnie, jeżeli chodzi o kilkanaście lat mojej pracy dla Bałtyku.
Tu był, tam bywał…
Kim zatem, u licha, jest właściwie ten Kamil?
Przedstawmy go na razie jako człowieka o wielu twarzach. Działaczom Bałtyku objawił się wraz z początkiem lata jako młody, rzutki biznesmen, a jednocześnie człowiek piłki, który głęboko sympatyzuje z gdyńskim klubem. Znał się dobrze z Piotrem Rzepką, jedną z największych postaci w dziejach “Kadłubów”.
W czerwcu Kamil, Rzepka i towarzyszący im agent sportowy odwiedzili działaczy Chrobrego Głogów, gdzie rozważano zatrudnienie Rzepki w roli trenera pierwszego zespołu. Temat upadł, ponieważ dolnośląski klub postawił na Ivana Djurdjevicia. Niedługo potem na skorzystanie z usług Rzepki – nie pierwszy zresztą raz – zdecydowano się w Bałtyku. – Chcieliśmy przed sezonem zastosować wariant oszczędnościowy. Piotrek to człowiek Bałtyku, zna się na lokalnej piłce i regularnie bywał na meczach naszego zespołu – tłumaczy Florek. – Rozumie realia ligi, dlatego postawiliśmy na niego. Oczywiście się nie sprawdził, to trzeba przyznać. Dlatego przed kilkoma dniami się rozstaliśmy. Decydowały względy czysto sportowe, a nie jego znajomość z Kamilem. We wrześniu, jeszcze gdy Kamil działał w klubie, postawiliśmy Piotrowi ultimatum – sześć punktów w trzech kolejnych spotkaniach ligowych. Trudne zadanie. Kamil zaczął już szykować listę potencjalnych następców. Same grube ryby, nazwiska z ekstraklasy.
Sam trener Rzepka do znajomości z Kamilem nie przywiązywał wielkiej wagi. – Poznaliśmy się trzy miesiące wcześniej, przez mojego znajomego. Byłem u niego, Kamil również tam był. Byli ze sobą bardzo blisko. To taki mój znajomy od czterdziestu lat – zaręcza Rzepka. – Na początku Kamil był bardzo grzeczny, kulturalny, momentami wydawał się wręcz nieśmiały. Cały czas rozmawialiśmy razem z tym znajomym o futbolu. Tematy związane z reprezentacją, z Bałtykiem, coś w tym stylu. Kamil dodawał od czasu do czasu coś od siebie. Potem napomknął, że on też działa w piłkarskim środowisku. Pochwalił się, że zna paru managerów i chciałby w przyszłości mieć swoich zawodników, swoją agencję. Kilka razy się z nim spotykałem przy różnych okazjach. Za którymś razem zapytał mnie, czy byłbym może zainteresowany pracą w Chrobrym Głogów. Miał tam jakieś znajomości, między innymi z dyrektorem sportowym Zbigniewem Prejsem. Byłem bezrobotny, więc zgodziłem się, żeby podać moją kandydaturę. Tydzień później padła propozycja, żeby wspólnie pojechać do Głogowa.
– Kamil zaangażował w tę akcję jeszcze jednego znajomego – przypomina sobie siedmiokrotny reprezentant Polski. – Kuba, człowiek ze światka managerskiego. Nazwiska nie znam. Ustaliliśmy, że do Głogowa pojedziemy we trójkę. Chciałem Kamilowi oddać pieniądze za benzynę, lecz zapewniał, że nie ma takiej potrzeby, bo on i tak wybierał się na Dolny Śląsk, żeby tam spotkać się z zawodnikami, których planował włączyć do swojej agencji.
Ostatecznie Rzepka z dyrektorem Prejsem spotkał się sam. Według trenera, Kamil od razu pognał rekrutować piłkarzy. – Przedstawiłem swoją wizję pracy w Chrobrym. Dowiedziałem się, że zostaje dwóch kandydatów – ja i Djurdjević. Rozstaliśmy się, umówiliśmy na mecz Bytovia – Chrobry, żebym mógł z bliska zobaczyć drużynę na żywo. Pojechałem tam z Kamilem. Parę dni później dostałem telefon od pana Prejsa, że zdecydowali się jednak na Djurdjevicia. Ale Kamila wciąż spotykałem. Gdy zacząłem prowadzić Bałtyk, on też zaczął się pojawiać na treningach. Raz, drugi, trzeci. Przyniósł chłopakom odżywki, mocno się zainteresował sytuacją w klubie. A my fatalnie weszliśmy w sezon. Ponieśliśmy dwie bolesne porażki. Kamil nie mógł tego przeboleć. Omawiał z nami sytuację w zespole. Poznawał po kolei wszystkich – prezesa, działaczy, kibiców, zawodników.
Zaangażowanie Kamila wywarło olbrzymie wrażenie na działaczach “Kadłubów”.
– To był ostatni etap jego podchodów pod Bałtyk – ocenia z dzisiejszej perspektywy Tomasz Florek. – My znaliśmy go jako kolegę Piotra Rzepki, do którego mamy pełne zaufanie. Kamil pojawiał się dosłownie na każdym treningu, gdy w lipcu przygotowywaliśmy się do sezonu. Śledził, oglądał, emocjonował się. Prezes klubu, Józef Stopyra, też w tamtym czasie regularnie wpadał na treningi. Do rozgrywek przystępowaliśmy z mocno odmłodzonym składem. Prezes obserwował, jak to wszystko wygląda. Nasz plan był prosty – nie szalejemy. Budujemy wokół tego, co mamy, żadnych ruchów ponad stan. W końcu prezesa zaciekawiło, co to za facet tak się udziela podczas treningów. Pamiętam, mówił: “Kurczę, co to za gość? Dzień w dzień go widuję na stadionie. To fanatyk piłki, taki kibic Bałtyku?”. Trener Rzepka powiedział wtedy parę słów – to taki Kamil, kolega, fajny facet, przy forsie. Skąd jest? Znajomy tego i tamtego. Tu był, tam bywał. Z tym się znał, z tamtym rozmawiał. No i w ten sposób Kamil zaczął poznawać ludzi z zarządu klubu.
Jak wynika z opowieści działaczy Bałtyku, Kamil Ż. imponował im przede wszystkim swoimi rozległymi koneksjami. Potrafił podczas luźnego spotkania w siedzibie klubu wyciągnąć telefon i z głupia frant zadzwonić do jakiejś powszechnie znanej postaci ze świata polskiego futbolu, by zapytać o zdanie czy radę. Kiedy ktoś nie mógł odebrać, to potem oddzwaniał. Kamil nazwiskami swoich serdecznych znajomych sypać miał jak z rękawa. – To wszystko działo się na naszych oczach – mówi błagalnym tonem Florek. – Naprawdę, my to widzieliśmy. Taki facet był dla nas łakomym kąskiem. Proszę zrozumieć. Gość pojawia się na Bałtyku codziennie. Obserwuje i zna wszystkich zawodników. Trochę tam sobie pożartuje. Bo ten to “pokraka”, a tamten “zawsze źle przyjmuje”. Ale ten… “O, ten to mi się podoba. Z tego chłopaczka coś może być, będą z niego ludzie!”.
Gdyńska drużyna zaczęła III ligę od dwóch porażek. Wtedy Kamil wkroczył do akcji. – Zaczęliśmy słabo. Kamil się wściekł. “Panowie, kurwa mać, tak nie może być. To jest Bałtyk Gdynia! Nie możemy przegrywać z byle kim”. Proszę zwrócić uwagę, że zaczął już o klubie mówić “my” – opowiada Florek. – Dalej krzyczał: “Nie możemy przegrywać z jakimiś wiejskimi klubami! Mówcie, kurwa, ile trzeba kasy, żeby tu zrobić porządek. Ile wam trzeba dosypać, żeby dało się coś realnie pozmieniać?”.
***
Po dwóch porażkach zaczęli przyjeżdżać zawodnicy. Fakt, że za pięć dwunasta i trzeba wziąć pod uwagę brak zgrania, ale nie było żadnego ryzyka, skoro Kamil miał pokryć te kontrakty.
Piotr Rzepka, były trener Bałtyku
***
“Uwiarygadniały go pieniądze w kieszeni”
Działacze Bałtyku Gdynia – po przemyśleniu sprawy – poprosili swojego potencjalnego wybawiciela o wsparcie w wysokości 50 tysięcy złotych miesięcznie. – Miasto daje nam pewne fundusze. Mamy jednego dużego sponsora, kilku drobniejszych. Ale wiemy, jak to funkcjonuje w wielu innych klubach. Tylko bogaty, mocno zaangażowany w życie klubu człowiek potrafi powiedzieć: “Panowie, jedziemy! Wygrywacie trzy mecze z rzędu, jest nagroda” – mówi Florek. – My takiego filantropa u siebie nigdy nie nie mieliśmy. Brakowało nam pieniędzy, by realizować długofalowe cele. Podaliśmy zatem Kamilowi kwotę, jaką uznaliśmy za rozsądną. On się chwilę nad tym zastanawiał, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że od siebie dorzuci trochę mniej. Około 30 tysięcy miesięcznie. Powiedział jednak tak: “Panowie, nie będę wam ściemniał. Mój teść jest potentatem w branży budowlanej”. Tutaj wymienił nazwę firmy. Sprawdziliśmy – jest taki człowiek, jest taka firma. Potężna, ogólnopolska. „Teść jest bardzo zamożny. Jest współwłaścicielem tego przedsiębiorstwa” – opowiadał nam. I tłumaczył, że to wielka działalność, gdzie są spółki-matki, spółki-córki, a ta cała struktura nie jest do końca jasna.
– Uwiarygadniały go pieniądze w kieszeni. Nie da się ukryć. On naprawdę miał tę gotówkę. Był gościem, który często, niby mimochodem, sugerował, że posiada wielką kasę. Jeździł samochodem wartym kilkaset tysięcy złotych. W kieszeniach trzymał po sto tysięcy. W podłokietniku i schowku kolejne rulony banknotów. To na pierwszy rzut oka wygląda przekonująco… – wyjaśnia Florek.
Prezes klubu, podobnie jak jego współpracownicy, uznali natychmiast, że trafia im się okazja porównywalna do ustrzelenia szóstki w Lotto.
– Czy mogliśmy stracić takiego człowieka? – pyta skarbnik klubu. – To wszystko było tak piękne, dało nam tak wiele nadziei. Przegrywaliśmy kolejne mecze, na trybunach zrobiło się nerwowo. Przed sezonem nie mieliśmy wielkich ambicji, ale kiedy Kamil obiecał zagwarantować swój wkład, a potem przyciągnąć do Bałtyku jeszcze większe pieniądze, to wszystko nabrało tempa. On wciąż powtarzał: “Do kurwy nędzy, panowie, tutaj potrzeba wzmocnień! Takim składem to my się nie utrzymamy!”. No i zaczął ściągać do Gdyni kolejnych piłkarzy. Jednego, drugiego. Zrobiło się tych zawodników kilku, potem kilkunastu. Ten cudowny, bo z przeszłością w Lidze Mistrzów. Tamten wspaniały, mistrz Polski z Legią. Trzeci – wielki talent, choć niespełniony. Zrobiła się z tego prawdziwa ofensywa transferowa. Doszło wręcz do tego, że my po kolejnych wpadkach zaczęliśmy się obawiać, żeby Kamil któregoś dnia nie wpadł do biura i nie powiedział: “Pierdolę to”. Ale jego zapał zdawał się rosnąć.
– Był nerwowy, lecz emocje przekuwał w konkretne działania. Osobiście ustalał, kogo w klubie potrzeba. Środkowy pomocnik, prawy pomocnik. Nasz skład na papierze zrobił się niesamowity – dowodzi Florek. A trener Rzepka dodaje: – Powiedziano Kamilowi wprost, że tutaj nie ma pieniędzy i będziemy ogrywać młodych. Wtedy zaproponował, że ściągnie zawodników dla nas, których sam weźmie na utrzymanie. Bałtyk w ogóle nie miał się martwić pieniędzmi. Mówię: “Kurczę, jeśli to ma być dobry piłkarz, to wiadomo, że każdy klub, każdy trener takich chce”. A jak nic nie będzie kosztował – to aż niewiarygodne.
Zaczęło się od wspomnianego już Sebastiana Murawskiego. Potem lawina ruszyła – w Gdyni wylądowali między innymi Michał Efir, Laurențiu Iorga czy Gracjan Horoszkiewicz. Nazwiska można mnożyć.
– My wcześniej nawet nie patrzyliśmy w kierunku takich zawodników, funkcjonowaliśmy na zupełnie innym poziomie – tłumaczy Rzepka. Murawski dodaje: – Nie ma co się oszukiwać – skoro znaleźliśmy się w Bałtyku, to znaczy, że nie mieliśmy wielu ciekawych opcji. Zależało nam na regularnych występach, a przynajmniej mogę to powiedzieć o sobie. Zrobił się jednak w Gdyni fajny zespół z bogatym sponsorem, jak nam się wówczas wydawało. Chcieliśmy tutaj odbudować swoje kariery, poszukać trampoliny do powrotu do wyższych lig. Według mojego rozeznania, jak na warunki trzecioligowe, zagwarantowano mi naprawdę dużą pensję. W pewnym sensie właśnie te pieniądze skłoniły mnie do tego, żeby wybrać Bałtyk. Nie miałem klubu, ale nie byłem przekonany, czy chcę zejść na poziom III ligi. No ale sądzę, że nawet w wyższych ligach nikt by mi takich pieniędzy w tej chwili nie zaproponował.
A przecież to miał być dopiero przedsmak kadrowej rewolucji, którą zgotuje w klubie niewyobrażalnie bogaty teść Kamila.
Eduardo już nawet wybrał mieszkanie
– Kamil zaczął budować drużynę po swojemu. W końcu przyszedł do prezesa i postawił sprawę jasno: “Mieliśmy spotkanie rodzinne. Zapadła klamka – teściowi spodobał się ten pomysł z wejściem w Bałtyk. Chcemy pójść drogą Termaliki. Teraz jest krucho z wynikami, ale miasto pięknie, fajni kibice, no i rodzinna atmosfera. A dla teścia i jego wspólników to i tak żadne wyzwanie finansowe” – opowiada Florek. – Zaczęliśmy kompletować dokumenty do podpisania umowy z nowym sponsorem strategicznym, jakim miała być firma należąca do teścia Kamila. Przesyłaliśmy dane, dogadywaliśmy szczegóły. Nawet kwotę, która ma wpłynąć do klubu jesienią. Pojawiły się pewne techniczne kwestie, które dodatkowo całą tę sytuację w naszych oczach uwiarygadniały. Nie mieliśmy podstaw, żeby nie ufać Kamilowi. Takich drobnych sytuacji, które go uwiarygadniały było całe mnóstwo. On nam to przedstawiał w taki sposób, że klub ma być dla niego osobiście miejscem, w którym on się zawodowo rozwinie. Chodzi o ten pomysł ze stajnią piłkarzy, karierą agenta. Miał robić papiery managerskie i z czasem zacząć zarabiać na klubie. Mówił: “Panowie, chłopcy zaraz zaczną lepiej grać, a ja mam już kontakty w lidze rosyjskiej. Jeden transfer na okienko wystarczy, a i ja zarobię, i klub skorzysta”.
Co miał na całym interesie zyskać teść Kamila, słynny gigant branży budowlanej? – Strach już dzisiaj wymieniać, kto miał do Bałtyku trafić jeszcze tej jesieni – wyznaje Florek, biorąc potężny łyk wody i rozpoczynając przechadzkę po pokoju. – Wiem, że managerowie widzieli gotowe kontrakty z tymi nazwiskami, Kamil miał to wszystko przygotowane. Umowy do podpisu dla byłych kadrowiczów, piłkarzy nawet z poziomu ekstraklasy. Najgłośniejszym z tych nazwisk na pewno był Miroslav Radović. Kamil opisał nam całą strategię – Radović miał zostać twarzą firmy jego teścia. Drugą twarzą miał być Eduardo, kolejny zawodnik z przeszłością w Legii. Kamil mówił nam wprost – a my to rozumieliśmy – że oni mogą się już nie nadawać do regularnego grania, ale są potrzebni z powodów czysto marketingowych. Tłumaczył to tak: “Piłkarze zarabiają dużą kasę. Albo ją rozpierdolą, albo ją zainwestują. Dzisiaj modne jest inwestowanie w nieruchomości. My to zauważyliśmy. Krótka piłka – wyciągamy Bałtyk z marazmu, klub idzie w górę, a my nasze kampanie reklamowe opieramy o rozpoznawalnych zawodników”. Dodawał jeszcze, że Radović chyba da radę coś u nas pograć, choć z trenowaniem nie bardzo, bo ma swoje życie w Warszawie. Ale ze dwa treningi w tygodniu może da radę obskoczyć. Szczegółami miał się zajmować Kamil i firma teścia oraz jego wspólnicy. Bałtyku miało to w ogóle nie interesować.
Dobroczyńca miał również przygotowany argument na wypadek gdyby trener delikatnie zaprotestował przed tworzeniem kadry zespołu w oparciu o marketingowe potrzeby deweloperów. – Kamil przedstawiał to tak, że jeżeli taki Radović czy Eduardo nie będą się łapali do składu, no to trudno. Grać nie muszą, decyzja trenera. Po prostu jednym z podpunktów w ich umowie z firmą deweloperską miało być to, że obaj mają obowiązek stawiać się na meczach Bałtyku. Kamil zaznaczał jednak, że Eduardo chce jeszcze spróbować swoich sił. Planuje przeprowadzkę do Gdyni i wybrał sobie nawet… Kurwa, jak to teraz brzmi… Wybrał sobie nawet mieszkanie w Sea Towers – mówi Florek.
Skarbnik zdradził również przebieg negocjacji z pewnym pierwszoligowym zawodnikiem, znanym między innymi z występów w Chojniczance Chojnice. – Odbyło się spotkanie z tym piłkarzem. Do Chojnic wybrali się prezes, trener Rzepka, no i Kamil. Negocjacje ze strony Kamila wyglądały w taki sposób: “Słuchaj. Przychodzisz do nas, dostajesz tyle i tyle co miesiąc. A za podpis masz 30 tysięcy”. Po czym wyciągnął z kieszeni rulon gotówki, odliczył trzy dychy i rzucił a stół. “Tu masz za podpis, żebyś się nie rozmyślił. Dodatkowo damy ci jeszcze 20% upustu na mieszkanie”. Wszystko było w zasadzie dogadane, więc nasi ludzie wyszli z pokoju. Został tam tylko Kamil z tym zawodnikiem. W końcu wyszli obaj, ale Kamil wyraźnie niepocieszony. Mówi do naszych ludzi: “No ja nie wiem, nie wiem. On się chyba nie zgodzi…”. Tego samego dnia słyszymy przez ścianę głośną rozmowę telefoniczną. Na tyle głośną, żebyśmy ją na pewno dobrze zrozumieli. A tam takie teksty: “Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? Ochujałeś? Jeszcze ci mało? 20% upustu ci mało? Co ty sobie myślisz, gdzie ty grasz, kim ty jesteś?”. Wszyscy sobie pomyśleli – kurczę, co za stanowczy gość, prawdziwy rekin biznesu. Chłopak w trzeciej lidze strzeliłby z 30 bramek, a ten dla zasad go lekką ręką odrzuca.
– Potem dowiedzieliśmy się, że ten piłkarz żadnych pieniędzy nie dostał. Prawdopodobnie kiedy nasi ludzie wyszli z pokoju, Kamil forsę rzuconą na stół zabrał do kieszeni i kazał zawodnikowi się zastanowić. Myśmy sądzili, że ten chłopak oszalał i domaga się mieszkania za półdarmo. A on potem dzwonił do trenera Rzepki i pytał: “Panie trenerze, co się stało, ja tego pana Kamila czymś obraziłem? Dlaczego temat transferu upadł?”. To był jeden wielki teatr przed nami. Mistyfikacja – przyznaje Florek.
***
Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Myślałem, że takie historie dzieją się tylko w kinie i potrzeba bujnej wyobraźni, żeby napisać taki scenariusz.
Sebastian Murawski, zawodnik Bałtyku Gdynia
***
Ważne, że teść się zna
Legenda trójmiejskiego rugby, trener Dariusz Komisarczuk, pomału już kończył wieczorne zajęcia z drużyną Arki Gdynia, gdy Tomasz Florek po długim nakreślaniu całej sytuacji przedstawił wreszcie przed nami najsmakowitsze, a z drugiej strony najokrutniejsze szczegóły procederu, który wpędził Bałtyk Gdynia w gigantyczne finansowe tarapaty. A to tylko wierzchołek góry lodowej, jeżeli chodzi o działalność Kamila Ż.
– Kamil pojawiał się tutaj z bardzo reprezentacyjną dziewczyną, Martą – mówi skarbnik. – Raz mówił na nią narzeczona, raz żona – nie potrafił się zdecydować. Niemniej, planowali ślub. Jej ojca zawsze nazywał “teściem”. W sumie jednak tak się tu z nią pojawiał, że była na treningu tylko dwa-trzy razy. Przychodziła pod koniec zajęć, gdy w zasadzie nie było już czasu, by ją poznać albo porozmawiać. Kamil przedstawił ją tylko jako córkę tego słynnego potentata branży deweloperskiej, który już lada moment miał wejść w Bałtyk. Dziewczyna naprawdę piękna, kilkadziesiąt tysięcy obserwujących na Instagramie. Było się z kim pokazać, ale – no właśnie – Kamil się z nią tylko pokazywał. Został zaproszony na imieniny do trenera z tą narzeczoną-żoną? W ostatniej chwili przyszedł samotnie. Miał jakieś spotkanie z managerami, wspólna kolacja w towarzystwie partnerek? W ostatniej chwili się wymówił. Ona musiała pojechać po dzieci, przyszedł zatem sam. Tamci aż się wkurzyli, bo oni zabrali swoje kobiety. A on ewidentnie nie chciał, by doszło do rozmowy między tą dziewczyną a kimś ze środowiska piłkarskiego.
Wyjaśnienie tej zagadki jest oczywiście dość proste, choć ludziom Bałtyku Gdynia długo nie przychodziło ono do głowy. Marcie również.
– Ona znała całkiem inną historię na temat Kamila – przyznaje Florek. – Jej ojciec rzecz jasna nie jest żadnym magnatem. To kompletna bajka. Oczywiście człowiek, którego nazwisko nam wymienił, podając go jako swojego teścia, rzeczywiście był w zarządzie któregoś z odłamów tej wielkiej deweloperskiej spółki. Czyli niby nie do końca tej, ale jednak tej. Brzmiało to wszystko prawdopodobnie. On nam to tak klarował: “Tutaj układ jest taki, że jedne spółki budują, a inne są od pozostałych zadań. Te mają zyski, te straty. Co ja wam będę tłumaczył, nie znacie się na tym. Ważne, że mój teść się zna”.
„Zabijecie Darka”
Martę Sowę – tę reprezentacyjną żonę-narzeczoną, o której wspominał działacz Bałtyku – Kamil Ż. oszukał na 400 tysięcy złotych. – Zabrał oszczędności życia moje i całej mojej rodziny. Wyłudzenia zaczęły się, gdy dowiedział się, że tata jest chory na raka. Jednorazowo to było zawsze od 20 do 40 tysięcy złotych – mówi Sowa.
Cała rodzina chciała pomóc cierpiącemu ojcu. Nowotwór był w zaawansowanym stadium. Kamil trafił na podatny grunt, gdy zaczął zapewniać, że jest w stanie dzięki ojcu załatwić miejsce w klinice w Szwajcarii. Tej samej, gdzie kilkanaście lat temu leczyła się jego mama, dzięki czemu żyje do dziś.
– Zaczęło się od mniejszych kwot, w końcu ich suma doszła jednak do 390-400 tysięcy – dodaje Marta. – Mój tata cały czas siedział na walizkach. Kamil zapewniał, że wyjedzie na leczenie już za chwilę, już za kilka dni. Mieliśmy we troje kupione bilety na samolot, bo twierdził, że musi być podczas przyjęcia ojca w szpitalu w Szwajcarii. Bo jego ojciec był uwikłany w Polsce w aferę korupcyjną, więc tylko on może się z nim bezpośrednio kontaktować. Zaczęło się od mniejszych kwot, ostatecznie doszło do czterystu tysięcy. Z każdą datą wyjazdu okazywało się, że trzeba coś natychmiast dopłacić. Jeśli nie, to ktoś inny zajmie miejsce, a szansa dla mojego taty przepadnie. A terminy przesuwały się raz za razem. A to nie ma jakiegoś leku, a to trzeba jeszcze dopłacić za kolejnego lekarza, kolejny lek.
I tak dziesięć razy.
– Brał moją kartę i chodził wybierać z bankomatu pieniądze, które wysyłała mi moja mama. Mówił, że to wszystko musi zostać zapłacone natychmiast. „Bo jak nie, miejsce dla twojego taty przepadnie. “Zabijecie Darka, przez was on umrze”.
Kariera Nikosia Dyzmy
– Można wyróżnić trzy rodzaje oszustw, jakich dopuszczał się Kamil – twierdzi Florek, który na własną rękę prowadzi śledztwo w tej sprawie. Pod ręką cały czas trzyma pękaty notatnik, a w nim zapisuje kolejne informacje, nazwiska i numery telefonów. Jego własny smartfon wydzwania bez przerwy. Co jakiś czas musimy przerywać naszą rozmowę, bo po drugiej stronie słuchawki jest ktoś, kto może rzucić nowe światło na sprawę Kamila Ż. – Jeden rodzaj to my, czyli szwindle wokół futbolu. Drugi segment to osoby zajmujące się szeroko pojętym biznesem. Trzecim są oszukane dziewczyny. Dowiedziałem się na razie o… Raz, dwa, trzy, cztery… Pięciu dziewczynach, które padły ofiarami oszusta. W każdym z takich przypadków w grę wchodzą olbrzymie wyłudzenia. No i można jeszcze dodać czwarty rodzaj, czyli osoby z półświatka. Ludzie z miasta też go w tej chwili poszukują. On organizował pieniądze w takich miejscach, skąd lepiej nie pożyczać, jeśli się nie ma zamiaru oddać. Ale w ten wątek nie będę się mieszać.
Jak to się zatem stało, że tak szemrana postać jak Kamil zdołała nawiązać tak rozległe kontakty w świecie futbolu?
– Próbujemy się cofać w tych koneksjach. Staramy się dojść po nitce do kłębka, badając, kto przyprowadzał Kamila do kolejnych osób ze świata polskiej piłki. Ale to wszystko przypomina karierę Nikodema Dyzmy. “Ty go znałeś?”. “Nie, to ty go przyprowadziłeś”. To są tego rodzaju rozmowy. Ten człowiek na długo przed Bałtykiem wkręcił się na imprezę i okazało się, że na tyle swobodnie się na niej bawi, by nikomu do głowy nie przyszło zapytać, kto go właściwie zaprosił – zauważa Florek.
– My poznaliśmy Kamila jako człowieka piłki. Znajomego managerów i trenerów. Wiem, że on nawet w klubach z ekstraklasy bywał podczas różnego rodzaju rozmów. Zbierał numery telefonów, nawiązywał relacje. Uwiarygadniał się. Jednak nie mam pojęcia, jak całą tę sieć znajomości połączyć wspólnym mianownikiem. Moje podejrzenie skierowane jest w stronę kasyn. Według moich ustaleń Kamil to człowiek uzależniony od gier hazardowych. Wizyty w kasynach to była dla niego codzienność. Być może tam spotkał tych ludzi ze świata piłki, zacieśniał relacje? Tak to przecież w Trójmieście funkcjonuje, nawet jeżeli na szczebelku trzecioligowym jest to mniej widoczne. Rodzą się pewne koleżeńskie kontakty. Zwłaszcza, gdy ktoś ostentacyjnie stawia duże pieniądze. Raz wygrywa, raz przegrywa, ale zawsze gra grubo. Nigdy jednak nie rozpacza i jest świetnym kompanem do zabawy.
Pieluchowy biznes
Natalię Jaworską, inną ze swoich byłych partnerek, Kamil Ż. oszukał na pół miliona złotych.
– Po jakimś czasie zamieszkaliśmy razem – opowiada kobieta. – Kamil zawsze miał ze sobą sporo gotówki. Mówił, że pokłócił się z ojcem, który zablokował mu dostęp do konta w Niemczech. Powiedział też, że jest śmiertelnie chory. Że ma w ręce zator, tętniaka. Potrzebne było leczenie, a jako że on nigdy nie był zatrudniony w Polsce, to wszystko trzeba było załatwiać prywatnie. Zaczął ode mnie brać pieniądze na leczenie.
Powodów, by Natalia dawała swoje pieniądze z czasem znajdowało się coraz więcej. – Mówił, że dzięki terapii w RPA moje dziecko może uzupełnić swoje deficyty, bo miał wcześniej partnerkę, której dzieciakowi to pomogło. Leczenie miało kosztować 150 tysięcy złotych. Potrzebował pieniędzy na zaliczki, loty. Widziałam w tym szansę, więc płaciłam. Pomagałam mu też z jego chorobą, brałam kredyty, pożyczałam pieniądze od rodziny, znajomych. Następnie wmawiał mi, że ma w sądzie sprawę o prawa rodzicielskie do swojego dziecka. Potrzebował na prawnika, na alimenty – dodaje Natalia.
Wreszcie Kamil stwierdził, że czas odłączyć się od firmy ojca i zacząć działać na własny rachunek.
– Ojciec miał chcieć, by Kamil wrócił do Niemiec i mnie zostawił. Kamil postanowił więc otworzyć własny biznes. Jego ciotka pracująca w dużej korporacji Procter&Gamble miała mu załatwić pieluchy w dobrej cenie. Mieliśmy je kupić i sprzedać do Rumunii i Bułgarii. Widziałam zamówienie, wszystko na oficjalnych dokumentach firmy. Numer zamówienia, wszystko. Ja rozmawiałam z tą ciotką! Tak całe to oszustwo było perfekcyjnie przygotowane.
Trener stał się marionetką
– Opowiedzenie całej tej historii, skupiając się tylko na temacie Bałtyku i bez przedstawienia całej otoczki, świadczyłoby o tym, że jesteśmy totalnymi frajerami. Kiedy pozna się całość… No to wychodzimy tylko na naiwniaków. W imię miłości człowiek – będąc w potrzebie – chce wierzyć, że jest nadzieja. Na tym ten oszust bazował – mówi Florek.
Zanim jednak “dobrodziej” w oczach działaczy Bałtyku Gdynia przepoczwarzył się wreszcie w “oszusta”, jak teraz się go na Kazimierza Górskiego 10 nazywa, Kamil zdążył w sposób absolutnie niedopuszczalny rozpanoszyć się w klubie, upokarzając jedną z jego największych legend. Sebastian Murawski wprost opowiedział nam, jak wyglądała atmosfera w zespole po tym, jak Kamil obiecał rychłe inwestycje ze strony swojego fikcyjnego teścia. – Mówił, że to jest jego klub, bo stoją za nim jego pieniądze. Ciągle powtarzał to w szatni. Twierdził nawet, że lada dzień podpisuje umowę z miastem i przejmuje Bałtyk – przypomina sobie zawodnik. – Ja jestem tylko piłkarzem. Skoro on przy trenerze pozwalał sobie na takie komentarze, skoro opowiadał takie rzeczy ściśle współpracując z działaczami, no to jakie miałem powody, żeby w to wątpić? Moje zadania są na boisku, innymi kwestiami się nie interesowałem. Trener wpuścił Kamila do szatni, zatem to my to zaakceptowaliśmy. Zresztą, Kamil nawet podczas treningów przechadzał się po boisku, rozmawiając przez telefon. Opierdzielał zawodników, wyrzucał z zajęć, nagle przesuwał do rezerw. Trener Rzepka stał się jego marionetką. Wykonywał tylko polecenia Kamila.
Zwolnionego przed paroma dniami trenera Rzepkę zastąpił Marcin Samborski. Człowiek, którego całkiem niedawno – wedle relacji Murawskiego – Kamil Ż. bezceremonialnie… wywalił z klubu. – Mieliśmy gierkę wewnętrzną. Pierwszą jedenastkę prowadził trener Rzepka, a drugą trener Samborski. No i w tej drugiej drużynie grał jeden zawodnik, na którego Kamil był strasznie cięty. O wszystko miał do niego pretensje. Mimo że ten piłkarz pracował dokładnie tak samo jak reszta. W końcu doszło do sytuacji, gdy nie wrócił dość szybko na własną połowę. Kamil zwrócił na to uwagę trenerowi, a trener Samborski stracił cierpliwość i coś mu odpyskował. Po tym incydencie wyleciał z pracy. To była decyzja Kamila, chociaż on potem wmawiał nam, że wręcz przeciwnie – on walczył o pozostanie trenera Samborskiego, ale reszta działaczy chciała się za wszelką cenę trenera pozbyć.
– Trener Rzepka nie miał nic do powiedzenia. Dlatego nasza sytuacja w tabeli wygląda tak źle, kompletnie straciliśmy poprzednie tygodnie – dodaje Murawski. – Nie zbudowaliśmy drużyny, bo Kamil miał za duży wpływ na przebieg treningów. Prosiliśmy, że potrzeba nam więcej zajęć taktycznych, bo musimy się zgrać. Ale Kamil i trener powtarzali, że indywidualnie jako zawodnicy przerastamy tę ligę, więc żadne zgranie nie jest nam potrzebne. Gdybyśmy wcześniej mieli jakiegoś niezależnego trenera, na pewno punktów na naszym koncie byłoby więcej. Po porażkach potrafił wejść do szatni i nas wyzywać. Nazywał nas nieudacznikami. Krzyczał, że on pompuje kasę w klub, a my sobie robimy z niego jaja. Że przestanie opłacać zawodników, których ściągnął, że złotówki od niego nie zobaczymy za to co my gramy. Urządzał nam awantury. Jak ktoś mu coś odburknął, zwykle lądował w rezerwach.
Rzepka, co zrozumiałe, widzi sprawę inaczej. Mówi, że Kamil nie wtrącał się w jego kompetencje. – On bardzo chciał wszystko zobaczyć z bliska, bo sam dawniej marzył, żeby być piłkarzem i nie wyszło. Chciał czuć, jak to z ławki wygląda, jak to w treningu wygląda. Chodził przy boisku. Zwracałem mu nieraz uwagę, żeby chociaż założył klubowy strój, to pożyczał jakąś koszulkę i dres, żeby to jakoś wyglądało. Szedł, kopał piłkę, chciał wszystko oglądać, smakować. Nie tylko z telewizji, z trybun, ale i od wewnątrz. Tak bardzo był zaangażowany, tak emocjonalnie się z klubem wiązał. Przez to jakoś nam te znaki zapytania umykały. Bo wydaje mi się, że takiej naturalności, spontaniczności nie da się zagrać. Ja ciągle w to nie wierzę.
Kto nie pije, ten donosi
Działacze niby dostrzegali niepokojące wybryki Kamila, ale jednak przymykali na to oko, kuszeni wizją dynamicznego rozwoju klubu w oparciu o zawodników ściąganych przy współpracy z nowym sponsorem. Nie przeszkadzało im nawet, że podpisanie umowy z deweloperem się straszliwie przeciąga. – Czasem Kamil mówił: „Panowie, kurwa mać, jak ja mam iść do teścia i pokazać mu klub, który jest ostatni w tabeli? Wygrajcie coś i sprawa rusza”. Myśmy to w jakimś sensie rozumieli. Tymi kiepskimi rezultatami sobie tłumaczyliśmy, że to się tak wszystko przeciąga.
– Spotykaliśmy się tylko w sprawach klubu. Kamil nie pił nigdy alkoholu. Jak to mówią – kto nie pije, ten donosi. No i właśnie widać, że nie pije i zły człowiek. Dziwna sprawa, osoba tak znana w środowisku piłkarskim, a jednocześnie abstynent, prawda? Ale i na to miał alibi. Cierpiał na łuszczycę, więc twierdził, że alkohol może pogorszyć jego sytuację zdrowotną.
– Kamil czasami zachowywał się… niefajnie – przyznaje Florek. – Bywał strasznie nerwowy. Wtedy myśleliśmy, że ma powody – ściągał kolejnych zawodników, a Bałtyk cały czas grał słabo, przegrywał kolejne starcia. Dostawaliśmy w dupę. Nam się to nawet podobało, że tak mu zależy na wynikach. U nas każdy działacz jest też kibicem klubu. My z tą drużyną jesteśmy związani od kilkunastu lat, pracujemy jako społecznicy. Zawiadujemy klubem, który nie ma wielkich sukcesów. W pewnym sensie to było fajne, że po przegranym meczu nasz Kamil chodzi załamany, podobnie jak my. Był na każdym treningu, jeździł z drużyną na wyjazdy. Każdy chciałby mieć tak zaangażowanego sponsora, prawda? Zwłaszcza, jeżeli ten sponsor ma do klubu wprowadzić swojego mega-zamożnego teścia. Momentami rzecz jasna przesadzał. Biorąc udział w treningach trochę się rozzuchwalił. Zrobił jedną bardzo złą rzecz, na którą niestety mu pozwoliliśmy i którą dopiero teraz udało nam się to naprawić. Zwolnił trenera Samborskiego. Oni popadli ze sobą w konflikt. Samborski to charakterny facet, nie pozwalał sobie wejść na głowę. A Kamil – jako sponsor, który załatwia dla klubu nową przyszłość – nie bardzo pozwalał, żeby ktoś miał inne zdanie od niego w tematach piłkarskich. Udawał wielkiego znawcę futbolu.
Czy miał podstawy, by pozować na piłkarskiego eksperta? Dość wątłe, ale – jak widać – jednak przekonujące. – Był przez rok zawodnikiem Nysy Kłodzko, skąd pochodzi, więc podstawowe pojęcie o futbolu miał. Plus – wiem, że bardzo często dzwonił do jednego z managerów. Tego z którym się najbliżej kolegował. Wiele kwestii z nim omawiał, pytał o różne sprawy związane z rynkiem piłkarskim, uzupełniał wiedzę. Jego wujkiem jest zresztą trener piłkarski, Jacek Żyła.
Chciwość o sobie dała znać
330 tysięcy złotych poszło na pobyt ojca Marty Sowy w szwajcarskiej klinice, który nigdy nie doszedł do skutku, 70 tysięcy to były pozostałe pożyczki Kamila Ż. Między innymi na lekarstwa, które – jak twierdził – trzymają go przy życiu. Wmawiał bowiem Marcie, że w wyniku wypadku cierpi na marskość wątroby. – Mówił, że jeśli nie będzie ich brać, to umrze, a musi być z nami podczas wyjazdu, inaczej nikt nie przyjmie mojego ojca – relacjonuje dziewczyna. – Cały czas brał jakieś leki, smarował się maściami, leżał w domu. Udawał chorego, by tylko dać mu te pieniądze. Pod koniec wymyślił, że ojciec jednak nie może do Szwajcarii lecieć samolotem, bo niby lekarz uznał, że za duża różnica ciśnień. Więc pożyczył ode mnie jeszcze na naprawę samochodu, by mógł nas nim tam przewieźć.
W międzyczasie mężczyzna oświadczył się Marcie. Jak twierdzi kobieta – po to, by jej rodzina mu ufała. Stał się bowiem traktowany jak jej członek jeszcze przed ślubem.
Do ślubu Marty i Kamila oczywiście nie doszło. Nie zjawił się też Zenek Martyniuk. Choć Kamil obiecał, że jest w stanie i to załatwić. W dodatku mocno po kosztach. – Pożyczyłam mu kolejne osiem tysięcy, bo twierdził, że może nam taniej załatwić Zenka Martyniuka, tylko musi od razu zapłacić mu te osiem tysięcy. A Zenek normalnie bierze czterdzieści – mówi Sowa. I dodaje: – Zaprosiłam całą moją rodzinę. Miałam już suknię, wszyscy potwierdzili przybycie. Pięć dni przed weselem Kamil odwołał ślub. Datę ślubu mieliśmy ustaloną na 16 sierpnia. Stwierdził, że odwołał go dlatego, że ma ciężki okres w życiu. Bo znajomi go zawiedli, bo nikt od niego by na ten ślub nie przyszedł.
Tymczasem ojciec Marty po raz kolejny nie wyjechał na leczenie z jakiegoś wydumanego powodu. W końcu dziewczyna powiedziała, że chce zwrotu kosztów za niepodjęte leczenie.
– Pokazał nam maila, że zwrot będzie za dwa tygodnie – opowiada. – Pełnego pretensji, że co my robimy, że o co nam chodzi. Ten mail był bardzo dziwny, w kompletnie innym stylu, języku niż poprzednie. Minęły dwa tygodnie – pieniędzy nie ma. Trzy tygodnie. Miesiąc. Dwa miesiące. Nie ma. Ciągle zapewniał, że to nie zależy od niego, że pieniądze idą ze Szwajcarii, że to tak duża kwota, że przelew może iść 72 godziny. Potem podawał kolejne terminy. Piątek. Sobota. Środa. Wreszcie spytał mnie, czy ma się zajebać? Rozjebać bank? Z pieniędzy za wesele też się ze mną nie rozliczył. Powiedziałam mu, że jest zwykłym złodziejem okradającym ludzi chorych na raka. Stał się agresywny, bił mnie, wyzywał, groził, że zabije. Jak chciałam go zostawić wcześniej, to mówił, że odwoła leczenie i ja będę winna śmierci taty. A prawda jest taka, że to Kamil usiłował go zabić. Ojciec nie podejmował leczenia przez cztery miesiące, bo w mailach rzekomy ojciec Kamila pisał, że czekają leki w Szwajcarii i że zabrania brać polskich lekarstw. Przez to tata ma przerzuty na cały organizm.
Oszukane kobiety dopiero później dowiedziały się, że ojciec Kamila nie tylko nie jest mieszkającym na emigracji lekarzem. Prawdziwy ojciec Kamila nie żyje od ładnych paru lat.
– Wmówił mi, że jego ojciec nazywa się Jacek Z… (nie podajemy pełnego nazwiska, ponieważ lekarz o tym nazwisku faktycznie istnieje). Że zmienił nazwisko. Rzeczywiście, sprawdziłam, był ktoś taki. Ale, jak się potem okazało, nie miał nic wspólnego z Kamilem. On działał w zmowie ze swoim wujkiem, Jackiem właśnie, a na tego lekarza musieli trafić szukając kogoś, pod kogo wujek mógłby się podszyć.
Swoją drogą – wujek Jacek swego czasu nie ograniczał się tylko do uwiarygadniania historii Kamila. Trafił nawet na łamy Gazety Kłodzkiej.
“Liczyliśmy, że Rado będzie do grania”
– Ostatni kontakt telefoniczny z Kamilem był po Pucharze Polski. W piątek, 4 października – wylicza w pamięci skarbnik Bałtyku. Nie trzeba chyba dodawać, że utrudnienia z dorwaniem możnego sponsora zaczęły się wraz z końcem miesiąca, gdy nadeszła pora, by rozliczyć się z zawodnikami.
– To wszystko się działo tak szybko, że my nie nadążaliśmy z weryfikowaniem kolejnych tematów. Wierzyliśmy Kamilowi na słowo. Zaczęliśmy po prostu czekać, aż to się wszystko oficjalnie przyklepie. Po cichu liczyliśmy nawet, że Rado jednak jak najszybciej będzie do regularnego grania. Przecież gdyby tylko chciał, to tę naszą ligę jeszcze by nosem wciągnął – kontynuuje Florek. – Teraz to wszystko wygląda komicznie. Wtedy wydawało się, że on naprawdę operuje wielkimi pieniędzmi. Dochodziły do nas głosy od zawodników, że są zadowoleni, bo jakieś tam bonusy się zdarzają. Nie wiem, jak to dokładnie wyglądało. Mogę tylko powiedzieć, że chłopcy przez pewien czas chodzili usatysfakcjonowani, bo Kamil potrafi docenić wysiłek nawet po przegranym meczu. Może im dawał jakieś kieszonkowe na lody? Trudno mi powiedzieć. Na pewno nie były to żadne wypłaty. Przypominam sobie zresztą sytuację, gdy u nas nadszedł wreszcie dzień wypłat. Kamil zadzwonił do klubu i opowiadał, że pilnie musi jechać do Wrocławia po lekarstwa dla swojego dziecka. Podał dokładne nazwy tych specjalistycznych leków, podał też nazwę choroby. To wszystko się ze sobą kleiło. Wpisujesz w Google nazwę leku – wyskakują ci hasła o tej chorobie.
– Inna sytuacja tego typu. Kamil bierze jakiegoś chłopaka z klubu i mówi: „Szybko, jedziemy do Marty, do szpitala. Pomożesz mi, ja jestem za nerwowy, nie mogę prowadzić”. W aucie ciuchy dla dziecka, ciuchy dla żony, jakieś pomarańcze, bukiet kwiatów. Podjeżdżają pod szpital, Kamil puszcza się biegiem, chłopak zostaje w samochodzie. Po jakimś czasie Kamil wraca, w ręku torba, w domyśle z brudnymi rzeczami. Wracają. Kogo tam odwiedził? Pewnie nikogo. Ta kobieta od miesiąca już z nim nie mieszkała. Zerwała kontakt i wróciła do domu, do Otwocka, zabierając ze sobą dzieci. On z nimi przecież nie miał nic wspólnego. Takie szczegóły były przez niego przygotowane – dodaje Florek. – Myśmy chcieli w to wierzyć. Szczegóły nam umykały. To wszystko miało ręce i nogi.
Cóż – w końcu trzeba było jednak powiedzieć sprawdzam. W kalendarzu zagościł październik, a – zgodnie z opowieściami działaczy Bałtyku – do klubu nie dotarła ani umowa z nowym sponsorem, ani żadna kasa od Kamila.
***
Nie wierzę już nikomu. Kiedy spotykałem się z ofiarami Kamila, prosiłem je o dowód, o adres. W tym momencie to ja nawet nie wierzę, czy w kawiarni dostaję kawę, czy truciznę. Całe moje zaufanie do ludzi runęło.
Tomasz Florek, skarbnik Bałtyku
***
– Mnie się lampka zaświeciła w jednym momencie. Kiedy Kamil na potwierdzenie swoich słów odnośnie kolejnego pechowego przypadku wysłał nam zdjęcie ze szpitala. Powiedziałem wtedy do prezesa: „Józek, gdyby moje dziecko było w szpitalu, to ja bym się przed nikim nie usprawiedliwiał robiąc sobie selfie na oddziale”. Kiedyś mnie już w życiu coś takiego spotkało, ktoś chciał mnie oszukać w ten sposób. To było właśnie pod koniec września, gdy pojawił się temat pierwszych wypłat dla zawodników. Sprawa się przedłużała, ale Kamil był z nami w stałym kontakcie telefonicznym. Wydzwaniał po dziesięć razy dziennie. Coś tam mu się nie zgadzało, kazał wysyłać jakieś dokumenty jeszcze raz. Niemniej – nieustannie był pod telefonem. Niby miałem wątpliwości, a z drugiej strony myślałem sobie, że to dziecko naprawdę może być w szpitalu z powodu mukowiscydozy czy jakiejś innej choroby, już nie pamiętam co on nam dokładnie opowiadał. Facet ma kłopoty, nieszczęśliwy, a ja mu tutaj dupę zawracam wypłatami – wspomina skarbnik.
Wywoływanie poczucia winy było specjalnością Kamila, doświadczył tego także Murawski. – Podpisując kontrakt miałem zapisaną klauzulę odnośnie wynajmu mieszkania w przeciągu dwóch tygodni. Ale Kamil zwodził mnie przez miesiąc. Najpierw mieszkanie miało być we wtorek, potem w piątek. Potem właściciel wyjechał na wakacje. Cały czas pojawiały się jakieś wymówki. Kiedy Kamil wiedział, że muszę jechać do domu, żeby spotkać się z córką, no to akurat tego dnia pojawiła się możliwość umówienia się z tym właścicielem. No ale Kamil powiedział wtedy: „Jedź do córki, rodzina najważniejsza, jak wrócisz to się dogadamy”. W końcu się z nim pokłóciłem i sam sobie to mieszkanie wynająłem.
– Kiedy znajdował się w jakiejś niewygodnej sytuacji, to stawiał sprawę w taki sposób, że ma już wszystkiego dość i przez tydzień go w klubie nie spotkamy. Odgrażał się, żeby do niego nie dzwonić i mu nie przeszkadzać. Oczywiście następnego dnia zawsze go w klubie spotykaliśmy. Choć ciągle powtarzał, że jego rodzina cierpi przez to zaangażowanie w sprawy Bałtyku, że to się odbija na jego dzieciach. Kiedy pytałem go o to mieszkanie, to też wzbudzał we mnie poczucie winy mówiąc, że ja mu tutaj truję, a jemu się przecież rodzina rozpada – mówi piłkarz.
Epikryza Kamila Ż.
Martę prosił o pomoc w leczeniu poważnie chorej wątroby, natomiast Natalii Jaworskiej kazał wierzyć w zator w ręce. Kamil uwiarygadniał tę historię tak, że trudno byłoby mieć co do niej większe wątpliwości. – Jeździłam z nim do szpitala, czekałam pod blokiem operacyjnym, z którego on wychodził. Nie ma pojęcia, jak on to zrobił. Dostawałam maile od lekarzy, tak myślałam. „Epikryza Kamila Ż.”, tam jakieś zalecenia lekarskie, godziny wizyt. Szliśmy do szpitala, ja czekałam w poczekalni, a on wchodził do gabinetu. Mam wszystkie zdjęcia, jakie mi wysyłał, chodził w zabandażowanej ręce. Później okazało się, że sam sobie zrobił nacięcie, kupił w aptece płyn, który brudził opatrunki na brązowo. Wyglądało to tak, jakby były one brudne od krwi – wspomina Natalia.
– Ze szpitala wychodził zawsze z nowym opatrunkiem. Wszystko rozgrywane było przez niego perfekcyjnie.
Do czasu.
– Byliśmy ze sobą rok, kiedy zorientowałam się, że kłamie. Zaczął się motać, palił mu się grunt pod nogami, wyłudził już za dużo pieniędzy. Mieliśmy sprowadzić i sprzedać samochody z Niemiec – tych pieniędzy nie było. Pieluchy zostały niby zatrzymane przez kontrolę urzędu celnego. Miał przyjść za nie zwrot, ale oczywiście przelew nigdy nie dotarł. Moje dziecko ostatecznie nie poleciało na terapię. Koniec końców koledzy pomogli mi zadać mu pytania o to wszystko. Przyznał się, że przegrał moje pieniądze. Faktycznie, był hazardzistą, często bywał w kasynie w warszawskim hotelu Marriott. Ale moim zdaniem nie przegrał wszystkiego, podobno trzymał część pieniędzy w skrytkach pocztowych.
24 kwietnia 2018 roku Natalia Jaworska złożyła sprawę na policję.
“Ludzie spędzają mniej czasu z przyjaciółmi, niż Kamil z nami”
– W końcu naprawdę zaczęliśmy się załamywać. Ale Kamil znowu zadzwonił. Mówi, że wraca do Gdyni i wiezie dla nas dwóch Hiszpanów. Jeden z drugiej ligi hiszpańskiej, kolejny z trzeciej. Mam nadzieję, że to też była bajka, bo może jakichś dwóch bidulków się gdzieś błąka teraz? – martwi się Florek. – Oby nie. Ale to był już początek października, Kamila od ładnych paru dni nie widzieliśmy. Więc przestaliśmy wierzyć w jego opowieści. Mówię prezesowi: „Józek, nikogo nowego nie bierzemy, kończymy z tym. To był zbyt szalony miesiąc. Czekamy na podpis na umowie, siadamy wreszcie z tym teściem do stołu i wszystko dogadujemy”. Kamil chyba wyczuł nasze podejście, bo zaraz temat Hiszpanów odwołał. Pretekst był taki, że nie ma certyfikatów tych zawodników. Kontakt cały czas z nim był. Dzwonił, przepraszał. Nawet do trenera. Mówił: „Kurwa, Piotrek, takie mam problemy, że sobie nie wyobrażasz. Wiem, że już późno – jutro przelewem puszczam wam chociaż stówkę, żeby najpilniejsze tematy pozałatwiać. Umowa zaraz powinna być w klubie”. To było zaraz po Pucharze Polski na początku października.
W końcu teatrzyk trzeba było zakończyć i się definitywnie ulotnić. Nawet wznoszący się na wyżyny naiwności działacze “Kadłubów” przejrzeli wreszcie na oczy. Pomógł im w tym jeden z managerów, który stracił cierpliwość do ociągającego się z wypłatami sponsora.
– W piątek przed jakimś meczem Kamil skontaktował się z moim znajomym, który ściągał tutaj jednego z zawodników. Powiedział mu, że w poniedziałek podpisuje umowę z klubem i tego dnia będą wypłaty. Poczekaliśmy do poniedziałku, oczywiście żadnych pieniędzy nie było, a Kamil powyłączał wszystkie telefony. Poznikały też zdjęcia z narzeczoną-żoną z portali społecznościowych. No i ten mój znajomy napisał do tej jego – jak wtedy myśleliśmy – żony, Marty. Ona opisała mu całą historię tego oszusta. Wtedy zaczęliśmy się dowiadywać o kolejnych jego akcjach. Okazało się, że mnóstwo ludzi go szuka, bo jest im winien pieniądze – opowiada Sebastian Murawski. – Klub robi wszystko, żeby pozyskać jakiekolwiek wsparcie finansowe. My chcemy pomóc Bałtykowi. Wiemy, że ludzie zostali tutaj oszukani i będą mieli problemy, żeby wywiązać się z umów. W klubie, w którym nie było pieniędzy pojawił się człowiek, który tymi pieniędzmi szastał. Działacze chcieli dobra klubu, wyszło jak wyszło. Liczę, że uda się pozyskać jakieś wsparcie, które pozwoli chociaż w małym stopniu nas w najbliższym czasie opłacić.
Piotr Rzepka wciąż nie otrząsnął się z szoku: – Gdyby on tylko mówił o tych zawodnikach, gdyby to byli piłkarze anonimowi. Ale nie, wszystko wydawało się mieć ręce i nogi. Tak samo nie uwierzyłbym, gdyby mi pan powiedział, że chce mi załatwić pracę w Chrobrym Głogów. A jednak on naprawdę mi tę rozmowę z dyrektorem Chrobrego zorganizował. Gdybym nie pojechał do Głogowa to bym pomyślał, że on fantazjuje. Gdy to się urzeczywistniało, Kamil nabierał w moich oczach wiarygodności.
– Dzisiaj można tak na to spojrzeć, że poza jego danymi osobowymi, jego opowieściami i codzienną obecnością – on spędzał w klubie po pięć-sześć godzin dzień w dzień – nie wiedzieliśmy o Kamilu nic – uczciwie mówi Tomasz Florek. – Ale ten czas spędzony na rozmaitych naradach, dyskusjach o Bałtyku – to wszystko było przekonujące. Ludzie ze swoimi przyjaciółmi nie spędzają tyle czasu, co Kamil z nami w biurze. Prezes i trener gadali z nim non stop, pewne ruchy dogadywali nawet u siebie w mieszkaniach. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy go nie przyjęli. Choć koniec końców zostaliśmy głupcami, bo mu uwierzyliśmy. Każdy z nas myślał, że nareszcie uśmiechnęło się do nas słońce. Że wyjdziemy z cienia sąsiadów. My też mamy swoją historię – w przyszłym roku obchodzimy 90-lecie istnienia klubu. Na taką piękną rocznicę pojawiła się perspektywa pójścia w górę. Chcieliśmy z niej skorzystać. Generalnie to jest sprawa nie do końca piłkarska. Mamy do czynienia z mega-oszustem i mega-skurwysynem.
Bezkarny
Kobiety oszukane przez Kamila Ż. od jakiegoś czasu działają wspólnie. Robią, co mogą, by dotrzeć do wszystkich poszkodowanych, ostrzegać potencjalne ofiary, pomagają sobie nawzajem. Ich działania można śledzić między innymi TUTAJ.
Natalia Jaworska: – Na grupach i forach miast umieszczamy ogłoszenia, by zgłaszały się inne pokrzywdzone osoby, bo wiemy, że takie są. Napisałam do Uwagi, Interwencji, Polsat News, TVN24, Sprawy dla reportera. Opisałam im całą tę sprawę. Że są ludzie oszukani na ponad dwa miliony złotych. Ja na 500 tysięcy, Marta na 400, to jest 900. Patrycja – 150 tysięcy, to jest milion z kawałkiem. Pan z Trójmiasta 350 tysięcy, pan z Malborka – tutaj nie znam sumy. Julia nie miała akurat dużych strat finansowych. No i ten klub. Policja nie robi nic, a jego nie było jeszcze chyba tylko w Krakowie. Oszukiwał ludzi w Kłodzku, bo pochodzi z Bystrzycy Kłodzkiej. We Wrocławiu. Później miał sprawę w Poznaniu, choć nie o wyłudzenie, o coś innego. Teraz ma w Warszawie, Marta jeszcze nie założyła mu sprawy, ale będzie ją pewnie zakładać lada moment. Plus ten człowiek, którego oszukał na 350 tysięcy, to też Gdynia. Waga tej sprawy jest ogromna. Człowiek, który oszukuje non stop jest bezkarny, przy tylu sprawach, które się toczą.
Marta Sowa: – On co chwilę pisał do mnie, do mojej mamy, żeby go nie skreślać. Że odda pieniądze, żebyśmy same nie spłacały naszych długów, bo on się tym zajmie. Przekonywał, płakał. Dlatego czekaliśmy ze złożeniem doniesienia. Ale mamy komplet dokumentów, całe uzasadnienie, wszystkie dowody. Składamy je do prokuratury i na policję.
Natalia Jaworska: – Przypłaciłam całą sytuację zdrowiem. Sama mam niepełnosprawne dziecko, ale skupiłam się przede wszystkim na pomocy dziewczynie, która została bez niczego, bez środków do życia po tym, jak on ją oszukał. Jej trzyletnie dziecko jadło chleb z musztardą, bo na nic więcej nie było jej stać. Zorganizowałam dla niej zbiórki, bo nie miała nawet lodówki czy kuchenki.
“Przy mnie rozmawiał z Piechem, z Robakiem!”
Próbowaliśmy docierać do innych poszkodowanych. Nie wszyscy mają w sobie dość siły, by opowiadać o swoich koszmarnych przeżyciach. To zbyt duża trauma. Otwartym pozostaje jednak pytanie, jak to możliwe, że działacze Bałtyku nie zweryfikowali rzetelnie tego gagatka, lecz pozwolili mu się totalnie rozpanoszyć w strukturach klubu. – O wiarygodności Kamila decydowały drobnostki – usprawiedliwia się Florek. – Ja sobie tak to tłumaczyłem – facet ma u boku piękną kobietę, więc pieniądze musi mieć. Może jest jeszcze trochę wirażką, więc tatuś tej dziewczyny ma dla niego pomysł: „Chłopie, zajmij się klubem, masz. Baw się”. Czy na podobnej zasadzie to nie wygląda obok? Ten model mógłby działać. Mamy przykłady szalonych sponsorów. To nie są normalne układy, ale pecunia non olet. Ekscentryczni, nie zawsze elokwentni ludzie potrafią dać klubowi kopa do rozwoju. Chcieliśmy wierzyć w tę gwiazdkę z nieba. Kamil przy mnie rozmawiał z Piechem, z Robakiem! Kurwa mać, co tutaj się działo!
– My nie wiemy o co mu chodziło z tym piłkarskim geszefcikiem, który zrobił w Bałtyku. Jesteśmy trzecioligowym, ubogim klubem. Nie da się stąd wyciągnąć wielkich pieniędzy, bo ich po prostu nie ma. Można tutaj coś dużego zbudować i potem spróbować coś dla siebie wyrwać. Ale Kamil, w międzyczasie robiąc różne szwindle, musiał się liczyć z tym, że prędzej czy później zostanie zmuszony do ucieczki – dodaje skarbnik. – Nie wiem do końca, po co Bałtyk był Kamilowi potrzebny. Zdaje się, że on regularnie grał w STS-ach. Może liczył, że uda mu się lepiej poznać tajniki naszej ligi? Albo po prostu złapał kiedyś piłkarskiego bakcyla. Wujek trener, on sam w piłkę chwilę grał. Chciał się w tym futbolowych światku zakręcić, zalegalizować w jego ramach swoją działalność? Nie mam pojęcia. Może on się w tym wszystkim troszeczkę zaplątał? Ludzie są różni. Taki wielokrotny oszust musi mieć jakieś problemy psychiczne.
Mimo wszystko – według działaczy klubu, Kamilowi udało się trochę kasy od “Kadłubów” wyciągnąć.
– Trafiali do nas wyłącznie zawodnicy wolni, bez klubu. Płatności regulował Kamil. Niby samemu, ale zawsze rozmowa była podobna – trzeba było zapłacić 10-20-30 tysięcy złotych za ściągnięcie piłkarza, to odzywał się do kogoś z klubu: „Słuchaj, jest taki i taki chłopak do wzięcia, muszę wyłożyć tyle i tyle. Dajcie coś od siebie. Resztę ja zapewniam, nie ma czasu” – tłumaczy Florek. – Tutaj powstały pewne wydatki z naszej strony. No ale ci chłopcy naprawdę do klubu trafiali. Piłkarze, którzy powinni robić różnicę na poziomie III ligi. My mieliśmy budżet skrojony na dotychczasowy zespół. Ani mniej, ani więcej pieniędzy w kasie Bałtyku po prostu nie było. Więc kiedy zaczęła się ta ofensywa transferowa zainicjowana przez Kamila… No po prostu dosypaliśmy do tego trochę prywatnych pieniędzy. Zaczęliśmy chodzić po żonach i mówić: „Słuchaj, misiu, jest pilna sprawa…”. Wydawało nam się, że złapaliśmy pana Boga za nogi.
Co dalej z Bałtykiem i co dalej z zarządem, który dał się okpić w taki sposób?
– Daliśmy ciała. Standardowo walne zgromadzenia odbywają się w czerwcu, ale nadzwyczajne można zorganizować właściwie w każdej chwili. Najprościej z mojej perspektywy byłoby zwołać walne, podać się do dymisji i zostawić to wszystko – twierdzi Florek. – No ale staramy się zebrać wszystko do kupy. Jesteśmy oczywiście gotowi, żeby odejść. Wiem, że są głosy pełne wściekłości, żądające od nas natychmiastowej dymisji. Głosów wsparcia też jest mnóstwo, ale one nie mają takiej siły przebicia. Na razie jednak musimy to wszystko ogarnąć, wynajęliśmy prawnika. Kiedy to zrobimy, czekamy na propozycje. My od lat mówimy – jeżeli jest ktoś z pomysłem, niech wchodzi. Ustąpimy. Ale zmiana dla zmiany to nie jest rozwiązanie. Każdy chciałby klubem zarządzać, ale nikt nie chce się poświęcać. Codziennie w nim pracować. My też mamy swoje obowiązki służbowe – czasem coś przegapimy, czasem coś nam umknie. Nie zarabiamy w Bałtyku na chleb.
Wczoraj, w ramach V rundy regionalnego Pucharu Polski, Bałtyk wygrał 4:0 z Santaną Wielki Klincz. Nie było to oczywiście najbardziej prestiżowe spotkanie, ale jednak dowód na to, że drużyna na razie się nie posypała. – Gramy do końca, zapierniczamy. Teraz trzeba pokazać jaja. Często takie sytuacje dodatkowo mobilizują zawodników. Gramy dzisiaj o przyszłość Bałtyku, ale piłkarze grają też o swoją przyszłość. Po zajęciu ostatniego miejsca w III lidze nie wszystkie drzwi będą dla nich otwarte – zauważa Florek.
Działaczom Bałtyku pozostało w tej chwili apelować o pomoc. Otworzyli nawet z tej okazji specjalną ZBIÓRKĘ. Starają się zrehabilitować po wpadce i skusić jakiegoś potężnego partnera tą atrakcyjną partią, jaką – mimo wszystko – pozostaje Bałtyk. – Większość ludzi nas wyśmieje. Weźmie nas za naiwniaków. Pojawiają się skrajne opinie na nasz temat, ale musimy to wziąć na klatę. Zrobiliśmy głupotę, tak to trzeba z perspektywy czasu ocenić. Ale gdyby działalność Kamila była szczera, to jaką głupotą byłoby odpuszczenie tej szansy?